Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1960
BLOG

Syndrom Oussamy Tannane

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka zagraniczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

Holenderski piłkarz marokańskiego pochodzenia Oussama Tannane jest graczem francuskiej drużyny Saint-Étienne. Ale jesienią ubiegłego roku został wypożyczony do hiszpańskiego Las Palmas, z czego początkowo był nawet zadowolony. Jednak po jakimś czasie mina mu zrzedła i teraz za zgodą stron zdecydował się powrócić do macierzystego klubu. Przy czym powód jaki podał wydaje się być zaskakujący. Jak wyznał – i to bez cienia zażenowania -  w nowym miejscu czuł się źle od momentu, w którym odkrył, że Las Palmas leży na wyspie.

Hm, niby od piłkarzy nie wymaga się znajomości geografii, ale żeby być już takim kompletnym matołem niemającym choćby cienia wiedzy na użytek własny, to nawet w piłce kopanej drobna przesada. Rozumiem, że sport zawodowy pochłania bez reszty zawodników, ale Messi, Ronaldo czy Alexis Sanchez, którzy bez wątpienia więcej dają ze swego życia wykonywanej profesji niż Tannane, a tym samym mniej czasu zostaje im na naukę własną, potrafili jednak znaleźć na globusie raje podatkowe położone na zadupiach cywilizowanego świata, gdzie bankier mówi dzień dobry a diabeł dobranoc. No a tu proszę, chłop nie wiedział, gdzie przyjdzie mu mieszkać. Podejrzewam nawet, że wobec prezentowanej wiedzy i bystrości umysłu o swoim położeniu mógł zorientować się przypadkowo – gdy na przykład wybrał się na samochodową przejażdżkę z Las Palmas do Madrytu.

Zabawne? Trochę tak, głównie dlatego, że gdy nie ma za bardzo powodów do śmiechu, wtedy dobry humor zawdzięczamy nawet idiotom, których jak wiemy nie sieją. Ale czy tylko w sporcie? A gdzie tam, ci z pomocą równie tępych wyborców, którzy sprawiają wrażenie, jakby im na niczym nie zależało, wysiewają się w parlamentach, rządach, służbach specjalnych, w armii i nawet na najwyższym stanowisku głowy państwa. Po prostu są wszędzie tam, gdzie decydują się losy nas wszystkich. Wychodzi więc na to, że im bardziej jakiś kraj jest demokratyczny, a poziom edukacji obywateli oraz ich zainteresowania polityką niskie, tym większe jest zagrożenie dla nich samych ze strony wszelkiej maści cwaniaków, nieuków i głupków, których wybierają, a ci z kolei, powiększając debilne kółko zainteresowań władzą, koneksjami i apanażami, wybiorą sobie podległy personel. No a dlaczego zwiększa się zagrożenie? Bo niekompetencja władzy przekłada się na zaniżony stan bezpieczeństwa obywateli. I później, władza plus obywatele, znaczy zusammen do kupy, raptem konstatują z przerażeniem, że… Są na wyspie? No cóż, bywa i tak.

Właśnie podobny przypadek mieliśmy niedawno w Stanach Zjednoczonych, które stanęły w obliczu możliwości ataku nuklearnego ze strony nie Rosji, nie Chin, ale malutkiej, stale głodującej, nieliczącej się gospodarczo Korei. I bez względu na to, jak bardzo totalitarna była i jest dyktatura rodziny Kimów, jak zbrodnicza, odzierająca tamtejszych ludzi z marzeń i ogłupiająca ich propagandą, to jedno trzeba jej przyznać: ona dawno zrozumiała, że aby być suwerennym, trzeba posiadać broń atomową, a więc tę współczesną sękatą pałę imperialnych zbójów, którą ci szachują resztę świata. Poszli więc po rozum do głowy wzorem Indii, Pakistanu i Izraela, choć tych państw nikt jakoś nie oskarżył o zagrażanie światowemu pokojowi i nie obłożył ich sankcjami. Pewnie dlatego, że w planach dużych chłopców grających na szachownicy globalnej polityki mieli oni do spełnienia swoje gambity i roszady. Ale Korea Północna? Absolutnie.

Nie ma przy tym znaczenia, że technologie produkcji ładunków nuklearnych i międzykontynentalnych pocisków balistycznych Koreańczycy dostali z zewnątrz, ani co przyświecało głównie Chinom w wykreowaniu nowego atomowego gangstera. Ważne, że mając broń masowego rażenia i możliwość przeniesienia jej na terytorium Stanów Zjednoczonych, przestali być dla Waszyngtonu jakimś Irakiem, Serbią czy Syrią. Państwami, jakie można było bezkarnie obracać w gruzy i popioły z powietrza, po czym na fajrant po krwawej robocie wracać do bazy na chłodne piwo i ciepłe dziwki. Nie, albowiem w tym przypadku ani bazy, ani jej okolic można już nie znaleźć. Ba, może i dom rodzinny wraz z bliskimi, tam daleko, za oceanem, trzeba będzie wymazać ze świadomości.

Ale jak do tego doszło? Jak to się stało, że Amerykanie obudzili się z ręką w nocniku, albo jak Oussama Tannane – uprzytamniając sobie któregoś dnia, że jest na wyspie?

O tym, że Koreańczycy z północy są zdolni do produkcji ładunków jądrowych świat dowiedział się w roku 2006, gdy władze w Pjongjangu poinformowały o dokonaniu próby atomowej małej mocy. I choć w następnych dwóch latach udało się nakłonić Koreę do wycofania się z programu nuklearnego, w tym między innymi za pomoc gospodarczą od Korei Południowej a symbolem porozumienia było zdetonowanie chłodni wygaszonego przez amerykańskich fachowców reaktora, to już w roku 2009, a więc za prezydentury Baracka Obamy dokonano kolejnej próby. Czyli administracja amerykańska wiedziała doskonale, że wyrósł nowy potentat nuklearny, co gorsza - z ideologicznego założenia wyjątkowo wrogi Stanom Zjednoczonym.

Mimo tych niepokojących wieści Ameryka Obamy spała spokojnie, a powodem tego był fakt, że Koreańczycy nie posiadali międzykontynentalnego środka przenoszenia nowej broni. Zbudowanymi rakietami średniego zasięgu mogli zagrozić Japonii i swojemu południowemu sąsiadowi, choć jak wtedy mówiono, nie było pewne czy koreańscy naukowcy są w stanie na tyle zminiaturyzować ładunki, by upchać je w swoich prymitywnych jak zapewniano rakietach. Niestety trochę później wywiad amerykański ogłosił, że już mogą i w Tokio oraz w Seulu zaczęto panikować. Dwa lata temu sytuacja się zmieniła – reżim Kima ogłosił, że tamtejsi inżynierowie stworzyli rakiety mogące sięgnąć Hawaje. Czyli zasugerowano zrobienie Jankesom drugiego Pearl Harbor, co Amerykanów postawiło na baczność.

Od czego jednak była administracja drogiego laureata Nobla, jak nie od uśmierzania nastrojów społecznego lęku - tego, za który sama ponosiła odpowiedzialność? Dlatego media zaczęły głosić opinie jedynie słusznych ekspertów, według których to wszystko propaganda, że owszem, Kim ma rakiety, ale to prymitywne Scudy, do których trochę po amatorsku dołożono drugi stopień i wątpliwe czy dolecą do wyspy Oahu. A jeśli nawet, to czy w nią ( hahaha! ) trafią. No i że zbudowanie pocisków, które sięgnęłyby zachodnie wybrzeże USA, zajmie reżimowi kolejne dziesięć do piętnastu lat. Okazało się, że zajęło dwa.

A zatem od czasu powrotu Korei Północnej do prób z bronią atomową administracja Obamy przez obie jego kadencje nie kiwnęła palcem, by położyć kres polityce Pjongjangu. Polityce zagrażającej już nie tylko interesom gospodarczym Stanów, ale bezpośrednio bezpieczeństwu obywateli. I teraz, za Trumpa, kiedy na militarne rozwiązania już za późno, bo można zdrowo oberwać, Jankesi obudzili się raptem w przeświadczeniu, że - rany boskie! - są na wyspie. Wyspie na jaką podczas błogiego snu o dalekim zagrożeniu zostali przewiezieni przez prezydenta, o którego jajach można dyskutować jedynie w kontekście tych jedzonych przez niego na śniadanie - i wyłącznie na miękko.

No ale nie tylko Amerykanie cierpią na syndrom Tannane, bo w Polsce jest z tym jeszcze gorzej. A dlaczego gorzej, o tym za chwilę.

Atak Izraela i środowisk żydowskich na Polskę wyraźnie zaskoczył Warszawę. A był tym bardziej niezrozumiały, że przecież tak bardzo się starano przy pracach nad nowelizacją ustawy o IPN nie drażnić władz w Jerozolimie i - zdaniem Beaty Szydło - strona polska odpowiedziała na zgłaszane przez Izrael uwagi doprecyzowaniem przepisu w części dotyczącej badań naukowych i działalności artystycznej. Zatem mówiąc wprost negocjowano zapisy prawa ze stroną żydowską i nic nie wskazywało nie tylko na tak zmasowaną, brutalną reakcję, ale w ogóle żadną. A tu proszę, zaskoczono nas wybuchem wojny propagandowej przeciwko Polsce, wojny podjętej za pośrednictwem mediów na całym świecie.

Nie wiem jak nisko można się przed kimś schylać, ale pewne jest, że negocjowanie w suwerennym kraju zapisów prawa wewnętrznego z przedstawicielem obcego państwa to już niemal wasalne pełzanie, godne historycznej pamięci Nikołaja Repnina. A na dodatek wybrane miejsce w Oświęcimiu w rocznicę jego wyzwolenia do zaatakowania Polski przez panią ambasador Azari, która stwierdziła tam, że ,,rząd Izraela odrzuca nowelizację polskiej ustawy”, jest szczytem dyplomatycznego nietaktu. To, że Anna Azari wciąż piastuje swoje stanowisko, kompromituje rząd Morawieckiego i dewastuje wizerunek Polski na arenie międzynarodowej.

A przez lata tak się staraliśmy, tak walczyliśmy o zrozumienie, o odrobinę szacunku, zabiegaliśmy o okruchy przyjaźni. Paliliśmy w Chanuka menory w pałacu prezydenckim i Sejmie, atakowaliśmy sami siebie za narodowy antysemityzm, pokazywaliśmy się światu na zeszpeconym portrecie filmowym, pisaliśmy własną historię pod zamówienie, sięgaliśmy po towarzyski i zawodowo-środowiskowy ostracyzm w stosunku do inaczej myślących, często rzekomych tylko antysemitów, których gnoiliśmy w imię politycznej poprawności, szmaciliśmy się i sprzedawaliśmy własną narodową dumę, przedtem rozmienianą na drobne. Dumę z tego, że byliśmy jedynym krajem w Europie, który nigdy nie zhańbił się realizowaną przez państwo antysemicką polityką, ba, wręcz przeciwnie – statutem kaliskim i późniejszą działalnością Kazimierza Wielkiego, Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta Starego uczyniono Polskę na setki lat ziemią obiecaną dla europejskich Żydów. I co, wszystko na nic, pełne zaskoczenie – oni nas nie lubią, jesteśmy na wyspie! Liczą się pieniądze a nie sentymenty. Ale czy rządzą nami dorośli, inteligentni ludzie, czy amatorzy w krótkich majteczkach, żeby tego wszystkiego nie wiedzieć, nie przewidzieć?

Jednak zaskoczenie dotknęło nas nie tylko ze strony Izraela, ale i Stanów Zjednoczonych, ogłoszonych na wyrost przyjaciółmi przez władze w Warszawie. Przyjaciółmi, którzy już pogrozili nam palcem za nadmierną samodzielność w stosunkach z Jerozolimą i przygotowali ustawę o nazwie ,,Justice for Uncompensated Survivors Today", dotyczącą wspierania przez Departament Stanu organizacji żydowskich w ich staraniach o odszkodowania za mienie żydowskie przejęte przez polski skarb państwa w przypadku braku spadkobierców. No i proszę sobie wyobrazić, że tym razem, w przeciwieństwie do praktyki naszych władz wobec Izraela, Amerykanie jakoś nie dyskutowali treści ustawy ze stroną polską, żywo przecież zainteresowaną jej postanowieniami, skoro strona żydowska nalicza już należne jej wypłaty na sumę – bagatela - tysiąca miliardów, czyli biliona  złotych. – Nie dyskutowali, nie konsultowali? Co za świat, co za obyczaje! – chciałoby się westchnąć.

I to teraz my obudziliśmy się ze świadomością, że w tej grze jesteśmy nikim, że nie możemy liczyć na wdzięczność, na przyjaźń, a nawet sojuszniczą zapisaną w traktatach pomoc, skoro rzekomy partner uzależnia stan naszych strategicznych interesów od spełnienia żądań Izraela. No a Izrael chce uzyskać od nas gigantyczne pieniądze i inne ustępstwa, ważniejsze niż jakieś banialuki od przyjaźni polsko-żydowskiej.

O ile jednak gorzkie przebudzenie Ameryki w stosunkach z Koreą Północną nie zostało okupione polityką wasalstwa, tylko naznaczone głupotą i grzechem zaniechania, o tyle w przypadku relacji Polski z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi te, oprócz głupoty i braku profesjonalizmu naszej dyplomacji, noszą piętno poniżającego układania się za każdą cenę, bez prawa do obrony.

Jeśli więc Oussama Tannane jest tylko nieukiem, który po czasie zorientował się, że wylądował na wyspie, o tyle zielona – a jakże! - wyspa politycznej samotności, na którą wymanewrowały Polskę jej kolejne władze, dowodzi amatorstwa, doraźności podejmowanych działań, braku posiadania planu zastępczego i uwłaczającej uniżoności włodarzy kraju wobec obcych.

Co zatem możemy zrobić? Jak zapanować nad kryzysem, gdzie szukać zbawiennej rady: u Szewacha Weissa, Jonny Danielsa lub innych tak dobrze życzących nam osób? Może coś pomogą, dopowiedzą, wyślą morzem radę zamkniętą w butelce, która dotrze na wyspę naszego przedagonalnego, wstydliwego osamotnienia?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka