Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1446
BLOG

Prezes w nowej odsłonie

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 49

       No i stało się - kilka dni temu Sejm uchwalił ustawę o obniżeniu o 20 procent wynagrodzeń parlamentarzystów. To znaczy nie cały Sejm, bo opozycja odmówiła udziału w głosowaniu, nie chcąc robić za Kubę z ,,Chłopów”, który odrąbał sobie siekierą kulasa. Zresztą gdyby nawet głosowała, to i tak nie zmieniłoby to ostatecznego wyniku, bowiem w demokracji decyduje większość, a tę ma PiS.

       Zostawmy jednak na boku wizerunkową mowę-trawę o demokracji, bowiem gdyby taka faktycznie istniała, durna ustawa nie zostałyby nigdy przegłosowana. Dlaczego? Ano z tego prostego powodu, że człowiek normalny, w tym również modny dziś niepełnosprawny - byle nie na umyśle, bo wtedy może być już różnie - sam z własnej woli, bez przymuszania go, nie wystąpi przeciwko swoim kluczowym interesom. A jednym z nich jest właśnie wielkość pobieranego wynagrodzenia. Jeśli mi nie wierzycie, to zaraz następnego dnia po przeczytaniu tego tekstu udajcie się do swojego pracodawcy, by poinformować go, że w trosce o firmę oraz w ramach braterstwa i wspólnoty interesów z niżej zarabiającymi, domagacie się obniżenia waszej pensji o jedną piątą. I co, myślicie, że pracodawca się ucieszy, bo więcej mu zostanie do wypłacanego sobie bonusu? Cóż, to pewnie też, ale górę weźmie w nim jednak uczucie rozczarowania, a nawet i strachu, spowodowane przykrą konstatacją, że zatrudnia jeśli nie idiotę, to na pewno wariata. No a jak trzymać wariata w pracy, jeszcze nie daj Bóg na jakimś ważnym, odpowiedzialnym stanowisku? Nijak. Kto wie, co taki wymyśli? Na pewno nie proch, ale już rewolucję jak najbardziej, ewentualnie w łagodniejszym przypadku NSZZ Solidarność. A potem to już tylko stan wojenny i ciemne okulary, czyli nic dobrego się z takiej postawy nie wykluje.

        Możecie więc być pewni, że przeliczając wszelkie za i przeciw, wasz pracodawca da wam wymówienie, za co winniście mu dozgonną wdzięczność, bo to by oznaczało, że ma serce, skoro nie wezwał karetki pogotowia z najbliższego szpitala psychiatrycznego. I zaraz po tym zatrudni na waszym stanowisku pracy kolejną osobę, płacąc jej tyle samo co poprzedniej, aby było tak, jak było, bo nie ma nic lepszego od stabilizacji na zaplanowanym poziomie, bez ekscesów typu ,,za” albo ,,przeciw”, a szczególnie tych ,,za, a nawet przeciw”, co historycznie przerabialiśmy już na własnej skórze i rozumie.

       Niestety, zatrudniające naszych parlamentarzystów państwo polskie nie posiada takich prerogatyw, w związku z czym głosujący przeciwko własnym interesom posłowie pozostaną na swoich sejmowych stołkach, choć ze zmniejszonym wynagrodzeniem. A dzieje się tak dlatego, że faktycznym ich pracodawcą jest nie państwo, tylko prezes Jarosław Kaczyński, któremu się chyba ostatnio wydaje, że to i tak na jedno wychodzi. To znaczy, że państwo, to on, a on, to państwo, w czym przebija błyskotliwość umysłu Ludwika XIV, ponoszącego za swoje decyzje zaledwie historyczną, czyli żadną odpowiedzialność. I to jest właśnie to coś, co zrównuje pozycję władcy absolutnego i szarego posła. I choć się to w głowie nie mieści, to jednak tak jest. Ale co się dziwić, skoro Polaka potrafi.

       Jednak dopóki szefa partii otaczają z jego nadania pochlebcy i durnie, których on trzyma w garści żelaznym uściskiem strachu, wykorzystując do tego statut organizacyjny i własną pozycję, może spać spokojnie. Tym bardziej że w powszechnym rozumieniu wspomniana pozycja przekłada się na notowanie kierowanego przez niego ugrupowania. A wszystko to do momentu, w którym halsując pod wiatr politycznych nacisków z zagranicy i społecznych oczekiwań – nieważne na ile zasadnych – prezes obije się albo o kolejne żądania zwrotu mienia, albo o nierozróżnienie żywieniowych funkcji chleba i ciastek, kładąc tym samym głowę na szafocie politycznej marginalizacji, jeśli nawet nie niebytu.

       Jednak do tego momentu ma jeszcze trochę czasu, więc może robić, co chce. Dlatego w głosowaniu nad ustawą pomniejszającą zarobki posłów wprowadził dyscyplinę, strasząc odstępców brakiem miejsc na listach wyborczych. A to dla wielu przedstawicieli nie tyle narodu, co realizowanych w sejmowych ławach własnych interesów, byłoby utratą perspektyw życiowych. Ci wiedząc jednak, że lepiej jest mieć mniej, niż w ogóle nie mieć, nic dziwnego, że ochoczo głosowali za przyjęciem nowych przepisów.

     Spryt prezesa nie kończy się jednak na ustrzeleniu jednym strzałem nomen omen dwóch kaczek, czyli poprawie notowań własnej partii kosztem zamożności jej wybranych do Sejmu członków oraz dokonaniu zemsty na opozycji, która propagandowo ugrała sondażową zwyżkę na sprawie nagród dla rządu. Nie, jest i trzecia kaczka, która nazywa się Beata Szydło, i której jedynym przewinieniem było zdobycie w trakcie dwóch lat sprawowanych rządów wysokiego zaufania oraz poparcia Polaków, a co się z tym łączy, postrzegania jej jako osoby w partii pierwszej po Bogu. No cóż, jeśli pierwszą po Bogu ma być ktoś, kto nie wie, kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, myląc się niemal o ćwierćwiecze, to źle to świadczy o… Bogu. A wiadomo skądinąd, że Bóg – jaki by nie był - może być tylko jeden.

    Prezes dusił panią Beatę wolno, w medialnej brytfannie na małym ogniu, bo prawie przez trzy miesiące, w trakcie których stale osłabiał nie tylko jej pozycję, ale również podważał autorytet zdymisjonowanych później ministrów, faszerując wierny elektorat stałymi medialnymi wzmiankami o przebudowie rządu. Było to propagandowe przygotowanie do zaplanowanych zmian, aby te mniej były odczuwalne przez społeczeństwo, a zwłaszcza sympatyków Szydło, Szyszki i Macierewicza. Bo konieczność nowego otwarcia politycznego z Unią wymagała usunięcia tych, którzy wizerunkowo mogli temu procesowi zaszkodzić, a i wyrażać czynny protest przeciwko zawracaniu z obranej wcześniej drogi. No i przy okazji, wzrostem swojej roli w partii, spędzali sen z oczu prezesa i tych, którym scheda po nim tez się marzy.

    Gorzej, że zachowania szefa PiS, człowieka rządzącego de facto krajem, nie są nacechowane tyle inteligencją, co zwykłym sprytem, oscylującym pomiędzy cwaniactwem, bezdusznością, kłamstwem i kaprysami – cechami bardziej typowymi dla herszta niż politycznego lidera. Mało ma to wspólnego z inteligencją żoliborską, o której Kaczyński tak chętnie wspomina, chyba że z tą napiętnowaną kulejącym gramatycznie słownictwem typu ,,wyszłem, poszłem, zaszłem”, typowym dla niego i obciążającym jego genealogię.

    Pisze o kłamstwie, bo niemożliwe jest, by Kaczyński nic nie wiedział o nagrodach, jakie premier Szydło przyznała swoim ministrom. Jest to absolutnie nie do zaakceptowania, bo szef prawicy udowodnił, że w każdej sprawie, nawet rozmiaru bzdetu – i to ideologicznego, organizacyjnego czy personalnego - trzyma zawsze sznurki w rękach, rezerwując sobie ostateczną decyzje. Zresztą wspomnienie jego wynurzeń, jak namawiał Szydło do ,,pokazania pazurków”, by później, uzyskawszy już informacje o negatywnym odbiorze jej sejmowego wystąpienia, całkowicie zaprzeczyć własnym słowom, stawia go w pozycji cwaniaka i zaprzańca, który kierował byłą premier na wizerunkową minę w celu likwidacji zagrożenia jej popularnością, a później umył ręce. To zwykłe bezduszne hochsztaplerstwo, które ostatecznie przyniosło rezultaty, bo zaufanie do Szydło spadło. Za to on podtrzymał swój wizerunek polityka bez skazy, który dowiadując się o złych, kompromitujących partię sprawkach, najpierw wpada we wściekłość, by później, stosując nawet końską kurację, wypalać to zło żelazem – w tym nawet z Bogu ducha winnych swoich ludzi. Bo to właśnie zaprezentował w stosunku do własnych posłów, którzy pomniejszeniem zarobków naprawiają błędy lidera, przy okazji stając się ofiarami jego zemsty na opozycji oraz taniego populizmu. I jeśli do wczoraj Kaczyński był podziwianym przez klub PiS autorytetem, dziś na pewno stał się znienawidzonym Kaczorem. Ot, taka mała zmiana przywódczego statusu.

    Ktoś powie, że przecież będąc posłem, sam sobie też obciął pobory. No racja, tego zaprzeczyć się nie da. Tyle że nie każdy poseł nie ma obowiązków rodzinnych i spełnia w partyjnym ulu funkcję przysłowiowej królowej pszczoły, której bezpłatnie wozi się tyłek, karmi, ochrania, robi zakupy i patrzy w oczy, starając się odgadnąć w lot, w czym by tu jeszcze panu prezesowi ulżyć. I w ten sposób wykreowano sytuację, w której jeden człowiek decyduje o wszystkim, a popełniane przez niego bezkarnie błędy, jakimi ochoczo obarcza się innych, odbijają się na kondycji partii i państwa.

    No cóż, w zakresie zwyczajów panujących w polityce otwarcie XXI wieku mamy w iście absolutystycznym wydaniu.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka