Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
644
BLOG

Liam Szczęsny, syn Wojciecha

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 23

        Było to dawno, dawno temu, gdy mogłem o sobie powiedzieć, że jestem jeszcze młody - mniej więcej na początku okresu zidiocenia Polaków demokracją albo dokładniej tym, czym się zachłysnęli i nie mogą odkrztusić do dziś. A mówiąc krótko na początku lat 90-tych. I choć patrząc dziś w lustro myślę czasem, że to niemożliwe, abym przeżywał kiedyś młodość, w związku z czym może i owo zakrztuszenie nie miało miejsca, to jednak całkiem niezła jeszcze pamięć oraz zimna kalkulacja faktów skłaniają mnie do pogodzenia się z przeszłością. Zresztą kim byłbym dziś, będąc okradziony z tamtych lat? Zapewne niespełnionym człowiekiem bez młodości, w przeciwieństwie do tego, kim jestem dziś, czyli osobnikiem równie niespełnionym, tyle tylko, że z bagażem wieku młodzieńczego. A czym byłaby Polska bez lat 90-tych? Ach, zostawmy marzenia, tym bardziej jeśli te należą do gatunku nierealnych, więc poza zniechęceniem i rozżaleniem nic pozytywnego nie wnoszą.

         Dobrze, to teraz do rzeczy, choć zastrzegam, że to, co powiem, jedynie pozornie dotyczy spraw tak błahych jak sport, w tym futbol, którego wyreżyserowane święto obchodzone jest właśnie niesłychanie hucznie w Rosji.

         Zdarzyło się to w drugiej połowie lat 90-tych, a więc w czasach, w których moi rodacy, choć w masie dość gruntownie przez komunistów wykształceni, jakimś dziwnym zrządzeniem losu błędnie odczytali ze słownika znaczenia niektórych słów. Otóż w ich rozumieniu dekomunizacja oznaczała triumfalny powrót moskiewskich aparatczyków do władzy, demokrację rozszyfrowano jako renesans podziałów klasowych, a z tym i majątkowych, z różnicami ubliżającymi godności ludzkiej, wolny rynek i prywatyzację tłumaczono jako przyzwolenie na kradzież mienia państwowego, pod pojęciem praworządności zaakceptowano panowanie mafii, słowo Niemiec stało się synonimem słowa przyjaciel, a kij bejsbolowy nigdy nie był postrzegany jako element gry sportowej, tylko pała do łamania kości i rozbijania łbów, czyli argument stosowany w kłótniach i napadach ulicznych.

         Czy zatem mogło dziwić, że pomieszanie i przewartościowanie pewnych pojęć zaowocuje zjawiskiem powstania problemów z odnalezieniem się w społeczności, którą na co dzień się zamieszkuje? Absolutnie nie, tym bardziej że polityka wstydu, którą zaczęto karmić Polaków oraz faszerowanie ich świadomości zaściankowością, wraz z przekierowaniem ambicji z wychowania patriotycznego na europeizację szybko czyniły spustoszenie w mało odpornych, zagubionych w przemianach systemowych umysłach. Nic więc dziwnego, że zainicjowane procesy socjotechniczne, stanowiące oczywisty mechanizm zaprogramowany na wynarodowienie, zaczęły dość szybko funkcjonować społecznie. W każdej postaci, w tym nawet nierzadko wydawałoby się bzdurnej, choć na pewno zapisywanej jako sukces po stronie propagatorów działających na rzecz totalnego skundlenia Polaków.

         Na dowód tego przypominam sobie pewną krótką prasową informację o pożarze. O ile pamiętam zdarzyło się to w Bydgoszczu, jak mawiał pewien były minister – znany jako ich człowiek, choć pozornie nie tych, a de facto tamtych, nie do końca poprawnie posługujący się naszym językiem. No więc w Bydgoszczu, a na domiar złego w nocy, gdy wszyscy spali. I gdyby nie rezolutność dwóch malców, którzy zatelefonowali na policję, rodzina spłonęłaby żywcem. Ale nie to było ciekawe, bo pożary wybuchają każdego dnia na całym świecie, zresztą z różnym skutkiem dla pogorzelców, tylko imiona bohaterskich latorośli. A te brzmiały Kevin i Brian. I to był dopiero prawdziwy news, bo oto w kraju tradycyjnych Staśków, Wieśków, Andrzejów, Mietków, Leszków i Zbyszków nagle pojawiają się jak pryszcze na zdrowym ciele dwa obcobrzmiące imiona, mimo że facjaty z wyglądu były typowo słowiańskie i niekoniecznie z powodu gila pod nosem. Jak tłumaczył później tata obu polsko-bydgoskich angoli, ujęła go cudzoziemszczyzna w wydaniu piłkarskim, bo lubił angielską i niemiecką ligę i na cześć jej bohaterów: najpierw Keegana, a później Duńczyka Laudrupa ochrzcił obu osesków.

         Był to zresztą czas, gdy pomiędzy Bugiem i Wisłą namnożyło się różnych obcobrzmiących z imienia cudaków, co durnym rodzicom zapewniało pewien złudny typ wielkoświatowego komfortu, zrodzony z poczucia kulturowego równania w górę. Głównie ku wyżynom szczęścia zakreślonym przez Adama Michnika w jego słynnym zawołaniu: ,,Jestem Europejczykiem!” No i dobrze, że chociaż Europejczykiem, skoro do bycia Polakiem ideologiczny przechrzta i brat sądowego zbrodniarza nie dorósł.

        Nie wiem, co myślą sobie rodzice polskich Alanów, Kevinów, Olivierów, Xavierów, Sandr czy Claudii, albowiem nigdy nie przejawiałem przedziwnej potrzeby czucia się kimś innym, znaczy lepszym tylko z powodu cudacznego nazwania dziecka. Bo o co chodzi, no o co? Czy Fabienne z Warszawy, na dodatek z podwójnym nazwiskiem, takim szlacheckim jak choćby Pyciak-Peciak, wabiąc się z francuska ma ładniejszy tyłek i cycki oraz wyższe IQ od jakiejś tradycyjnej, choć może przaśnie dla efekciarzy brzmiącej Kaśki z Nowogrodu nad Narwią? Ale pewnie niektórych to rusza, jeśli pójdą do łóżka aż z Sandrą, a nie tylko z pospolitą Wieśką – kto wie? No a rodzice Sandry jacy będą dumni z faktu, że ich córka ma takie powodzenie, że ho, ho!

         Trochę to smutne, eksponujące ciągnące się wciąż za Polakami kompleksy związane z fascynacja obcością, a wraz z nimi tylko marzenia o zachodnim stylu życia i bycia, łatane niegdyś układanymi na półkach peerelowskiej meblościanki kolekcjami puszek po europejskich piwach. Albo zagranicznymi ciuchami, które tylko wtedy miały wartość, tę użytkowo-widowiskową, jeśli były sygnowane dużym, z daleka widocznym logo znanej firmy. Jeśli nie, choćby nawet tanie i dobre jakościowo nie zyskiwały powodzenia kupujących.

         A te smętne nieco przemyślenia przyszły mi do głowy z powodu medialnej informacji o narodzinach dziecka bramkarza Wojciecha Szczęsnego i jego ukraińskiej żony Mariny. Co ciekawe, obieg wiadomości poczęty został na Instagramie, a to podpowiada, że współczesne media nie cofną się przed czerpaniem ,,sensacyjnych niusów” z każdego źródła, w tym nawet z rynsztoków wiedzy, jakimi są społecznościowe serwisy.

         Dobrze, ale wróćmy do naszego nieSzczęsnego kadrowicza, który odegrał niepoślednią rolę we wcześniejszym pożegnaniu polskiej reprezentacji z Mistrzostwami Świata. Jednak w kontekście wspomnianej informacji trudno mieć mu za złe, że nawet w czasie gry jego umysł zajęty był nie tylko zbliżającym się rozwiązaniem, ale i sprawą tak ważną, jak nadanie dziecku imienia. Czy zatem może dziwić, że zawodnika ciągnęło do żony, która powiła mu dziecię 30 czerwca, czyli już kilka dni po meczu z Kolumbią? Nie może i już. A co by było, gdyby tak Polska wyszła z grupy i grała dalej? On w Rosji, niepewny losu żony i dziecka, ona w Polsce, pozbawiona mężowskiej opieki, może nawet bez dopływu świeżej kasy, bo ta stara, nieświeża znaczy, może być szkodliwa nie tylko dla porcelanowej świnki… Masakra!

        Ostatecznie mały został nazwany irlandzkim imieniem Liam, co od tego momentu nadaje mu status półkrwistego obywatela Starego Kontynentu. Piszę o półkrwistości, bo na przeszkodzie do pełni szczęścia stoi jedynie nazwisko – beznadziejne, bo utrudniające przedstawicielom innych nacji jego prawidłową wymowę. A to zawsze będzie trzymać biednego Liama w przedsionku stajni dla rasowych europejskich ogierów.

        Na pewno większość czytających uzna, że przesadzam, bo niby co za znaczenie ma to, kto jak nazwie swoje dziecko? Otóż ja nadal twierdzę, że ma, albowiem zaświadcza albo o głęboko podskórnej, znaczy wewnętrznie noszonej w sobie polskości - tej immanentnej, albo tylko zewnętrznej, takiej na pokaz. I od reprezentacyjnego bramkarza wymaga się w tym przypadku więcej, niż od przeciętnego kibica.

       Gdybym więc był Adamem Nawałką, moja rozmowa ze Szczęsnym po jego przybyciu na zgrupowanie kadry przebiegałaby mniej więcej tak – z przewidywanym zachowaniem współczesnych manier językowych:

        - No cześć Wojtek, słyszałem, że będziecie mieli dziecko?

        - Dokładnie. Chłopak ma być.

       - A kiedy?

       - No tak chyba w połowie mistrzostw?

       - W połowie, powiadasz? A jak dacie mu na imię?

       - Liam.

        - Hm, Liam... No więc jeśli Liam i ma się urodzić w połowie mistrzostw, to wiesz, Wojtek, bierz graty i spie***aj do swojego Juventusu!


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo