Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1803
BLOG

O dziwnej chorobie miecia

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Służba zdrowia Obserwuj temat Obserwuj notkę 54

        Ten felieton będzie krótki, tak jak krótkie bywają niektóre historie błyskotliwych sukcesów i pracy ponad siły, mającej ten sukces zapewnić. Ale zacznę może od wspomnień.

        W swoim imigranckim życiu nie raz byłem świadkiem wzlotów i upadków polonijnych biznesów. Przy czym źródłem tych pierwszych były z reguły ciężka praca, wrodzony zmysł przedsiębiorczości i przysłowiowy łut szczęścia, natomiast tych drugich towarzysząca sukcesowi śmierć z nagłego obżarstwa i porastania sadłem dóbr materialnych, czyli życie ponad stan. Przeszacowanie własnej sytuacji finansowej, niedoinwestowanie firmy spowodowane przekierowywaniem większości nadwyżek we własne dochody i zapożyczanie się w celu zaimponowania głównie startującym z tego samego poziomu rodakom niejednokrotnie kończyło się bolesnym upadkiem. No i zaraźliwa choroba miecia, czyli hołdowanie hasłu ,,muszę mieć”, poczynając od posiadania dużego domu, koniecznie nowego Mercedesa lub BMW, wakacji spędzonych w ekskluzywnym resorcie oraz oraz innych ,,walorów”, jakimi można w swoim otoczeniu błysnąć, zaimponować i wzbudzić zazdrość. A wszystko przez to, że kto raz zakosztował w luksusie, zwłaszcza początkowo łatwym, bo na kredyt, mimo kosztów jego spłaty – finansowych, czasowych a przez to rodzinnych i niekiedy zdrowotnych - w wielu przypadkach dalej podążał tą drogą. I niekoniecznie dlatego, że sam chciał się widzieć człowiekiem sukcesu, tylko żeby jego tak widziano

        Tu kończę te kilka osobistych refleksji i przechodzę do polskiej rzeczywistości.

        Tydzień temu, w Magazynie TVN24 ukazał się wywiad Katarzyny Zdanowicz z psychiatrą Maurycym Araszkiewiczem. Araszkiewicz jest człowiekiem rzekłbym wieloetatowym – ma asystenturę w Katedrze Psychiatrii w Bydgoszczy i w Klinice Psychiatrii w Toruniu, a oprócz tego pracuje w poradni leczenia zaburzeń pamięci oraz w poradni leczenia uzależnień. Znaczy człowiek niezniszczalny, ale o tym za chwilę.

        Wywiad zaczyna się przedstawieniem głównych powodów problemów psychicznych rodaków, które autorka kreśli tak:

        Szpitale psychiatryczne i gabinety psychiatryczne pękają w szwach. Płacimy za postęp cywilizacyjny i ekonomiczny, jaki dokonał się przez ostatnie 25 lat, Domy muszą być wielkie, szkoły prywatne, wakacje w tropikach. Dopóki są siły, jakoś się kreci. Ale wystarczy wiaterek, żeby kolos na glinianych nogach się zachwiał, albo wywrócił.

        Widzimy zatem pewne podobieństwa do sytuacji, które opisałem nieco wyżej, czyli życia ponad stan. No dobrze, a jak reaguje nasz psychiatra, zapytany o ilość godzin spędzanych przez niego w pracy? Przeczytajmy uważnie:

        - Pracuję średnio 12 godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Przyjmuję pacjentów w dwóch poradniach po południu, jestem asystentem na dwóch uczelniach na wydziale lekarskim i psychologii. Dyżuruję w klinice psychiatrii po 24 godziny, mam też wizyty domowe u pacjentów, którzy z różnych przyczyn nie mogą przyjść do poradni. I wcale nie jestem rekordzistą. Mam kolegów, którzy wytrzymują cztery doby z rzędu, schodzą z dyżuru, idą na następny.

        - To nadludzki wysiłek – zauważa Zdanowicz.

        - Dlatego zdarza się, że lekarze na dyżurach umierają z wyczerpania albo trzeba ich podłączyć pod kroplówkę, uzupełnić glukozę, i dalej do roboty.

        Tekst przeczytałem do końca, choć prawdę mówiąc mogłem z powodzeniem zakończyć w tym właśnie momencie. Dlaczego? Bo te kilka zdań zawiera prawdziwą informację o stanie polskiego lecznictwa psychiatrycznego i o samych psychiatrach, w tym o doktorze Araszkiewiczu włącznie. I tu znów wspominek.

        Kilka lat temu czytałem artykuł o pewnym chirurgu ze Szczecina, który już w piątkowe popołudnie wsiadał do samolotu i leciał do Kopenhagi, by w jednym z tamtejszych szpitali zaliczyć doskonale płatny dwudobowy dyżur. Natomiast w poniedziałek rano, prosto z lotniska, zgłaszał się do pracy w swoim rodzinnym mieście. Co ciekawe, autora artykułu interesowała głównie nietuzinkowa praktyka niektórych polskich lekarzy, wskazująca na ich przedsiębiorczość, no i oczywiście dumne dla nas zjawisko docenienia w Danii polskich fachowców. Za to mnie przeraził stan fizycznego i umysłowego przemęczenia gościa, który będąc od piątku rano na nogach, w poniedziałek jeszcze przed południem musiałby stanąć przy stole operacyjnym. No i ta nieznośna myśl, że to właśnie mnie przyszłoby może na nim leżeć, w łapach ziewającego lekarza bez granic. Brrr! No ale ja już tak od urodzenia mam uwagę zaprzątniętą postrzeganiem świata na przekór i przez pryzmat własnego tyłka, choć  w tym przypadku nie hemoroidy mam na myśli.

        A teraz powróćmy do naszego psychiatry. Czy chcielibyście, nabawiwszy się silnej depresji, zostać przyjęci przez doktora Araszkiewicza w dwunastej godzinie jego pracy, na dodatek po całodobowym dyżurze? Wtedy, gdy jego wyobraźnia podrzuca mu jedynie obrazek łóżka i nic więcej, i gdy nawet na seks z żoną nie starczy chęci i sił? Sądzę, że nie. Co prawda nasz chirurg-turysta może w poniedziałek, będąc w stanie kompletnego wyczerpania, usunąć na przykład lewą zamiast prawej nerki, ale i wycieńczony psychiatra stanowi również dramatyczne zagrożenie dla pacjenta. A przecież naczelna lekarska zasada brzmi: nie szkodzić. Tylko jak tu nie szkodzić, gdy codzienną dewizą wykonywania zawodu staje się zaliczanie maksymalnie wielu płatnych godzin, a nie ratowanie życia i zdrowia?

        Jest jednak i druga informacja w tym krótkim tekście. Otóż pokazując na wstępie powód płacenia przez Polaków wielkiej ceny dorabiania się, a inaczej – pogoni za pieniądzem, widzimy, że ten, który ma ich leczyć ze skutków społecznej plagi, sam jest nią dotknięty, biorąc udział w wyścigu szczurów. I postrzegając ów przypadek jako jeden z wielu przykładów oryginalnej polskości, wypada mi poniekąd zgodzić się z Donaldem Tuskiem, który określił ją nienormalnością.

        Bo jak to tak: cztery doby dyżuru, kompletne wyczerpanie, słanianie się na nogach, a potem kroplówka z glukozy i hajda do kolejnego pacjenta? No a przecież to nie wojna, znaczy musu nie ma. Więc co? Ano właśnie ta wizja dużych domów, szkół prywatnych, wakacji w tropikach… Tylko czy są jeszcze nieprzemęczeni psychiatrzy, którzy będą leczyć tych przemęczonych, zestresowanych i wciąż wyniszczanych chorobą miecia?


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo