Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
3517
BLOG

O gotowaniu wody na twardo

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Styl życia Obserwuj temat Obserwuj notkę 44

        Człowiek już tak ma, że jak zachce mu się jeść, to je i już. O ile oczywiście ma co, a może nie mieć niekoniecznie wtedy, gdy mieszka w Erytrei, ale i gdy podła władza dobrej zmiany złośliwie zamknie mu w niedzielę przed nosem sklep. I nie tylko, że zamknie, to jeszcze pokieruje jego kroki, spacerowe głównie, w stronę na przykład parku lub rzucając go na kolana zaplanowanym niedożywieniem, wyznaczy mu azymut na najbliższy kościół. O efektach tej polityki mogliśmy się łatwo przekonać, gdy alejkami i promenadami miast ciągnęły całe kawalkady zdezorientowanych miejscowych zombi, którym odebrano sposób na spędzanie wolnego od pracy czasu. Przy czym osobnicy z dziecięcym wózkiem przeżywali wtedy koszmarny dylemat, nie wiedząc, czy coś do tego wózka starym zwyczajem dorzucić – ot, byle co nawet, czy może, skoro już nadarza się okazja – wyjąć i ogryźć.

        Pomińmy jednak przypadki, które jak Polska długa i szeroka, do dziś kończą się śmiercią głodową całych rodzin, niedostosowanych do życia w państwie zamkniętych w niedziele supermarketów. Zresztą to akurat nie problem – luki w pogłowiu wypełniamy Ukraińcami, którzy jako ci, którzy przeżyli niegdyś swój własny głód, uodpornili się genetycznie na brak żywności. Nie żeby w ogóle, ale w znacznym stopniu. O wiele ciekawsze jest bowiem to, co może robić człowiek, gdy choć ma co jeść, to mu się nie chce. Na przykład, gdy naje się i więcej w siebie nie wciśnie. Wtedy, z nudów i przesytu, może go najść kaprys intelektualnego zmierzenia się z rzeczywistością, głównie w formie wypowiedzenia się – w mowie lub piśmie, o ile to ostatnie nie jest mu obce, jako że na co dzień ograniczył własne możliwości w tej materii do wystukiwania esemesów. Takie przypadki kończą się dwojako: albo na napisaniu słowa Konstytucja – jeszcze nie po niemiecku, ale cel ów jest już bliski, albo głównie na przepisywaniu z małymi zmianami, zaświadczającymi niby o własnej inwencji, przepisów na gotowanie. Szczytem osiągnięć w tym obszarze zainteresowań jest prowadzenie blogu, jeśli nie kulinarnego w całości, to przynajmniej w części, co można zaobserwować w internecie. Oczywiście zamożniejsi i bardziej ambitni na tym nie poprzestają, ,,pisząc” książki o gotowaniu lub wypowiadając się na temat jedzenia na łamach tygodników, zwłaszcza wtedy, gdy z braku bardziej poważnych przemyśleń mogą podzielić się z innymi tylko jakąś poradą w zakresie przygotowywania posiłków. A że jest wolność prasy, o co dba amerykańska ambasador, pani Georgetta Mosbacher, osoba całkiem podobna do Nikołaja Wasiljewicza Repnina czy Awierkija Borisowicza Aristowa, poza tym, że tamci był ładniejsi, można w mediach utknąć każde kłamstwo i bzdurę, a więc i porady kulinarne, z wegańskimi włącznie,

        Oczywiście taki przepis w założeniu spełnia bardziej rolę wizytówki piszącego niż formę kulinarnego doradztwa. Dlatego królują dania obce - włoskie, francuskie czy hiszpańskie, przeplatane nazwami składników nieznanych szerszemu ogółowi, nadal hołdującemu schabowemu z kapustą, i jeszcze bardziej egzotycznymi przyprawami, które nie śniły się nawet słynnym podróżnikom w czasach wielkich odkryć geograficznych. Przy czym gdyby uwierzyć mądrościom wypisywanym przy okazji prezentowania dań, w tym jednej z najgłupszych, głoszącej, że człowiek jest tym, co je, połowa autorów powinna przybrać postać jakże modnych krewetek, a druga połowa muli, bo Polacy szczególnie upodobali sobie owoce morza, postrzegając w nich sposób towarzyskiej nobilitacji. No a gdyby istniała jeszcze trzecia połowa, ta powinna zamienić się w butelkę chardonnay, pomocnego tak przy przyrządzaniu potraw, jak i w trakcie ich konsumpcji.

        Jednak nie wszyscy ulegają modom i wciąż daje się spotkać w sieci tradycyjne przepisy, urzekające prostotą spożywanych dań. Tu, oprócz wspomnianego już schabowego, można znaleźć porady w zakresie podgrzewania kaszanki, smażenia jajecznicy na słoninie, serwowania ziemniaków bryzganych, gotowania jajek na miękko, sposobu krojenia cebuli do śledzia, a nawet przyrządzania tradycyjnej sałaty. Przy czym zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce popsuć tradycyjną normalność, wcinając się z nadąsanym doradztwem i proponując jako dodatek do wspomnianej zieleniny na przykład oliwki i koktajlowe krewetki.

        Ponieważ jak do tej pory nikt nie podał jeszcze przepisu na smarowanie chleba masłem ani gotowania wody na herbatę, pozwolę sobie jako pierwszy podrzucić kilka wskazówek w tym drugim temacie. I już cieszę się na myśl, że tym samym dołączę do grona osób, które nie mając nic do powiedzenia, jakby na domiar złego starają się to udowodnić.

        Otóż gotowanie wody jest niemal kwintesencją przyrządzania posiłków. To w oparciu o ten proces spożywamy nie tylko wszelkie zupy, ale i dania drugie, jak na przykład sztukę mięsa, ziemniaki, warzywa, pierogi, pyzy czy makarony, a także kompoty oraz kisiele, kończąc na patriotyczno-narodowym daniu niedzielnym, jakim była niegdyś grzebiąca jeszcze godzinę wcześniej ziemię w obejściu kura z rosołu. Ale główne skojarzenie gotującej się wody odnosi się do herbaty i kawy, czyli chodzi o gotowanie proste, odnoszące się do samej wody, plus znajdujących się w niej bakterii. Ponieważ jednak taka bakteria jest niewidzialna, zatem stanowi nic, w związku z tym nawet i milion drobnoustrojów pomnożonych przez nic da nic, pozostając nadal niewidocznymi. Znaczy nie mamy żadnego dowodu, poza wiedzą ogólną rzecz jasna, na to, że one w tej wodzie w ogóle są, rozmnażają się, zjadają się wzajemnie i co najgorsze wydalają, w związku z czym lepiej traktować je tak, jakby ich nie było. A zatem niemal identycznie jak w przypadku słynnej kartki doktora-przewodniczącego Chrzanowskiego, która istnieje w świadomości mecenasa Giertycha i jego klienta TW ,,Ernest”, nr rej 42601, znanego obecnie jako Leszek Czarnecki, ksywa Miliarder. Sęk w tym, że karteczka, na której Chrzanowski napisał, ile chce do łapy, fizycznie nie istnieje, a na nośnikach zapisu rozmowy też jakoś się nie utrwaliła. Znaczy, jak nie widać, to nie ma i już, no bo jak ma być, skoro zobaczyć jej nie można? I od razu komu trzeba lżej robi się na duszy.

        Wróćmy jednak do wody. Po wlaniu jej do czajnika zapalamy gaz, unikając jednak używania tego rosyjskiego jako niesłusznego i przepłaconego, i odbierając tym samym satysfakcję premierowi Pawlakowi, bo wolności, niestety, odebrać nikt mu nie śmie. W tym celu zostawiamy niezapalone otwory w fajerce, którymi rosyjski gaz ulotni się na zewnątrz. I jeśli później stwierdzimy brak w domu zegarka – jakiegokolwiek zresztą, oraz flaszki wódki, oznaczać to będzie, że zabieg się udał, a ruski poszedł w siną dal chwiejnym krokiem, taszcząc na ramieniu zegar ścienny z kukułką, o ile ta wcześniej nie posłużyła mu za zakąskę. No dobrze, ale co z nasza wodą? Otóż ta po jakimś czasie zacznie się gotować, zmieniając przy tym swój stan z ciekłego na lotny oraz na fale dźwiękowe gwizdka. Stąd, jeśli ten jest zainstalowany w czajniku, możemy być pewni, że cała para pójdzie właśnie w gwizdek, a nie gdzie indziej, na przykład w wykonanie jakieś pracy, czyli zrobi to, do czego została zaprogramowana, i nic poza tym. A więc całkiem podobnie do ustawowych zmian sądownictwa, o których głośno od roku, ale nic z nich nie wynika.

        I tu jeszcze jedna ważna informacja. Otóż nie jest prawdą, że jedyną formą ciała stałego, w jakim występuje woda, jest lód. Pamiętam, że kiedyś, gdy zepsuł mi się gwizdek, a ja byłem w tym czasie czymś bardzo zajęty, woda wygotowała się do cna, o czym powiadomił mnie zapach rozgrzewającego się plastikowego uchwytu. Trudno, co było robić? Wyłączyłem fajerkę i kiedy wszystko wystygło zdjąłem czajnik z pieca, kierując się z nim do garażu, gdzie trzymam pojemnik na śmieci. I wtedy usłyszałem, że coś w głębi naczynia zabrzęczało. Poruszyłem nim bardziej zdecydowanie i zabrzęczało jeszcze raz. Spodobało mi się to nawet, więc pobrzęczałem sobie trochę do jakiegoś wybuczanego rytmu, ciesząc się przy okazji na myśl, że przecież nie zepsułem ważnego kuchennego naczynia, tylko przez przypadek zmieniłem jego zastosowanie – z kulinarnego na rozrywkowe, co może mi pomóc w rozmowie z żoną.

        No ale nic nie trwa wiecznie i trzeba było sprawdzić, co to tak na dnie gra. Gdy wreszcie otworzyłem czajnik i przechyliłem go na zlewem, wypadł z niego płaski, koloru szaro-burego, kamień. A co to oznacza? Otóż wytłumaczenie jest jedno: gotując bardzo długo wodę, czyli na twardo, powodujemy jej trwałą przemianę w skałę. Co prawda osadową tylko, ale jednak. I o ile lód pod wpływem ogrzania wróci do formy ciekłej, to kamień już nie. Można zatem uznać to za wadę wspomnianego procesu, który nie da się odwrócić. Czyli na przykład spowodować to, żeby było tak, jak było. Ho, ho, nie z kamieniem te numery!

        No dobrze, ale co to za kamień? Intelektualnie nie odczułem, żeby był to kamień filozoficzny – może dlatego, że nie jestem filozofem i nie mieszkam w Krakowie. Nie miał też zapachu ani smaku i na dodatek był niejadalny, co z kolei stwierdziłem z drobną szkodą dla uzębienia. Wydaje się, że może mieć zastosowanie tylko w budownictwie. Na przykład w programie Mieszkanie Plus, ewentualnie podczas prac wykończeniowych zamku stawianego na wieczną chwałę polskiej ekologii w Puszczy Noteckiej. Inaczej mówiąc, poczyniłem odkrycie, które nie ma większego zastosowania praktycznego, choć naukowe już na pewno.

        Otóż w okresie, gdy cała Ziemia była pokryta oceanami, wybuchy głębinowych wulkanów tak podgrzały wodę, że ta zaczęła zamieniać się w kamień – jak ta w moim czajniku. A ten z kolei, kamień nie czajnik, z czasem krusząc się, przybrał formę piasku – żółtego na plażach, bo wypłukanego falami z wulkanicznej spalenizny. Logiczne? Jak najbardziej. I tak właśnie powstały znane nam lądy, bo nieznanych już nie uświadczysz.

        Dlatego pamiętajcie, że w otaczającej nas rzeczywistości zawarte są odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Reszta to tylko kwestia prawidłowej interpretacji faktów, o które jakże często bezrefleksyjnie potykamy się za życia. No i smaku, bo o kulinariach była dziś mowa. A gotowanie wody na twardo jak najbardziej potwierdza tę tezę.

        Natomiast jeśli po przeczytaniu tego tekstu ktoś odniósł wrażenie, że prawda w nim jest wąskim marginesem piętrzącej się na każdej stronie blagi, to nie pomylił się. Od czasu bowiem, gdy mecenas Giertych straszy ludzi pozwami za mówienie i pisanie prawdy o nim, kłamstwo wydaje się być polisą bezpiecznego życia. Zwłaszcza w państwie, w którym wspominając o sądach, dodaje się słówko ,,niezawisłe”, tak jakby mogłyby być jakieś inne.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości