Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1513
BLOG

Nóż w plecach

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

        Działo się to jeszcze w czasach peerelowskich… Ach, tu muszę przerwać, bo łza mi się w oku kręci na samo wspomnienie, jak wszystko wydawało się nam wtedy bezproblemowe i kolorowe – niczym bananówy naszych koleżanek. Byliśmy jakby to powiedział Hłasko piękni dwudziestoletni i świat do nas należał, a już na pewno miał należeć, kiedy tylko byśmy wydorośleli i wstąpili do partii - przynajmniej tak nas o tym zapewniano. To znaczy po części już należał, łącznie z jego wszystkimi komunistycznymi wynaturzeniami, ale i zaletami przecież, albowiem w naszej gierkowskiej wtedy rzeczywistości nikt od dawna nie był chowany na powązkowskiej Łączce ani wywożony na Syberię. Ba, mało tego – wraz z wprowadzeniem na rynek słoików twistów, meblościanek, kolorowych telewizorów Rubin, pralek automatycznych, systemu przedpłat na małe Fiaty oraz upowszechnieniem się dżinsów i ułatwieniem wyjazdów na Zachód nasz socjalizm powoli zatracał rumieniec prowincjonalnego wstydu. Zresztą mało powiedzieć, że zatracał - on dumnie świecił prosto w burżuazyjne gęby napiętą klatą, wyłaniającą się zimą z modnie rozpiętego furmańskiego kożucha lub pragnął gorąco i namiętnie zapewnić świat cały o swojej chuci… Nie, stop, oczywiście nie o chuci, tylko o chęci obyczajowego wyzwolenia, i to za każdą a niekoniecznie wygórowaną cenę, najlepiej w dolarach, mimo resztek pruderii wciąż skrywanej w figach.

        W takiej właśnie rzeczywistości, nota bene lipcowej, siedzieliśmy przy wystawionym na zewnątrz kawiarni stoliku, racząc się piwem, za którym nie przepadałem, ale musiałem czasem wypić, ulegając namowom patrzących na mnie spode łba kolegów. Było nas czterech – trzech studentów i młody lekarz, kuzyn jednego z raczących się browarem znajomych. To znaczy wszyscy mówili o nim, że jest lekarzem, chirurgiem, że operuje i dyżuruje, i że jest wyjątkowo zdolny nawet, ale ja miałem swój powód, by w to nie wierzyć. Musiał być co najwyżej felczerem o pozbawionych swoistej lepkości dłoniach, albowiem – czego byłem pewny - nie zaliczył w Akademii końcowego egzaminu z brania łapówek, co w tamtych latach nie zjednywało mu raczej zaufania pacjentów. Bo jak to tak, skoro nie bierze, to się nie szanuje. A jak sam się nie szanuje, to niby jak ma szanować chorych? No ale że były to czasy na opak z normalnością uznawaną za nienormalność, więc i my uznajmy jego wstydliwy przypadek za wyjątek od obowiązującej po dziś dzień reguły.

         Wtedy to właśnie usłyszałem historię opowiedzianą przez lekarza o zajściu, którego finału był świadkiem i uczestnikiem na dyżurze. Oto tydzień wcześniej, w sobotę późnym wieczorem, na dodatek w trakcie ulewy i towarzyszącej jej burzy, dwóch młodych ludzi przyprowadziło do pogotowia słaniającego się trzeciego osobnika, z którego pleców, z boku po prawej stronie, niemal na wysokości barku wystawał nóż. Krótki taki, kuchenny, służący do obierania ziemniaków lub jabłek, a w szale zakupów trudno dostępnego cytrusowego luksusu - nawet pomarańczy. Rana nie była głęboka, bo i ostrze było nieduże, ale oni go nie wyjęli, obawiając się coś naruszyć, więc choć na dobrym rauszu, dowieźli rannego syrenką do szpitala. Tam zaczęło się dla nich najgorsze, bo musieli przeprowadzić go kilkanaście metrów od samochodu do drzwi, a strach, bo chłop z wystającym z pleców nożem w czasie burzy robił przecież za piorunochron.

        Mówili jeszcze wiele bzdur, ale nie chcieli wyjawić, jak doszło do zranienia. Według ich mglistych relacji gość w czasie prywatki miał przewrócić się na stół, na którym leżał ów kozik i nieszczęście gotowe. On sam zaś głównie milczał, tylko czasem pojękiwał, klął i złorzeczył, choć nie stołowi raczej.

        Gdy po szybkim zabiegu położono go do łóżka, do szpitala zawitał prokurator i kilku ,,smutnych”, życząc sobie rozmowy ze świadkami i medycznym personelem zaangażowanym w sprawę. Tam, po wysłuchaniu wersji ze stołem, uznali, że to on właśnie, stół znaczy, był winny zadania ciosu nożem, zaznaczając przy tym, iż jest to jedyna oficjalna wersja. Następnie postanowili widzieć się z poszkodowanym, uzyskując od niego całkowicie dobrowolne, własnoręcznie podpisane, choć lewą ręką, potwierdzenie wcześniej ustalonych ,,faktów”.

        Prawda zaś była nieco inna, o czym lekarz kilka dni później dowiedział się od kolegi z prokuratury. Na prywatce w domu, w którym doszło do feralnego zdarzenia, znalazł się kuzyn gospodarza, syn partyjnego aparatczyka z Komitetu Warszawskiego partii, człowieka może nie z pierwszych stron ogólnopolskich tytułów, ale na pewno z ,,Trybuny Mazowieckiej”, a to już nadawało mu swoistą ważność. No i na imprezie synalkowi wpadła w oko dziewczyna – tak się składa, że narzeczona poszkodowanego. Ale co tam, że narzeczona – gość z natury zazdrosny nie był i zwabiwszy ją do pokoju na piętrze zaczął się ostro do niej dobierać. Gdy wreszcie udało się jej zbiec na dół i poskarżyć narzeczonemu, ten dał kilka razy po gębie zalotnikowi i skierował się z zapłakaną dziewczyną do wyjścia. I wtedy właśnie otrzymał ten cios nożem, zadany oczywiście przez dębowy stół.

        Gdy lekarz skończył swoje opowiadanie, jego kuzyn westchnął, stłumił czknięcie i krótko ocenił: ,,Gość w dom, Bóg w dom”. ,,I nóż w plecy” dodałem, co trzeci sfinalizował: ,,Czym chata bogata, tym rada”. No i przepiliśmy, jako że tak naprawdę nie mieliśmy potrzeby komentowania oczywistej oczywistości, choć wtedy jeszcze to kretyńskie masło-maślane określenie było nam obce. Bo jak sprawy się miały, każdy wiedział.

        Co ciekawe, mimo zmiany systemu z głęboko niesprawiedliwego i niesłusznego na tym razem już głęboko sprawiedliwy i słuszny nożownicy dalej cieszą się w Polsce przywilejami. Oczywiście nie wszyscy, w tym tacy jacyś zwyczajni – co to, to nie, tylko niezwyczajni właśnie, którym w życiu zawsze jest jakby łatwiej, lepiej, bardziej syto, bogato, no i w ogóle, przez co należy rozumieć, co się chce.

         Oto gdy w czerwcu 1999 roku do dworku Andrzeja Wajdy w Głuchach, w okolicy Wyszkowa, zamieszkanym przez jego córkę Karolinę zajechało pogotowie, na podłodze w kuchni wykrwawiał się na śmierć operator filmowy Bartłomiej Frykowski. Z zeznań Karoliny Wajdy i obecnej w domu w trakcie zdarzenia jej koleżanki Katarzyny Z., wynikało, że Frykowski sam zadał sobie ranę kuchennym nożem. Zastanawiające było jednak to, iż media całkowicie odcięto od komentowania sprawy, choć zebrany materiał do tego skłaniał, w tym choćby fakt, że i nóż, i podłoga zostały gruntownie umyte, co utrudniało śledztwo, natomiast jedynym odciskiem palca znalezionym na nożu był odcisk oficera… zdejmującego odciski. Jakby na domiar złego w lakonicznych oficjalnych komunikatach mówiono raz o ranie, a innym razem o ranach znalezionych na ciele denata, który tej samej nocy zmarł w wyszkowskim szpitalu. A przecież trudno sobie wyobrazić, by osoba, której kuchenne ostrze długości 30 centymetrów przebiło brzuch i zgrzytnęło na kręgosłupie, miała chęć z jakimś uporem godnym maniaka dalej się dziurawić.

        Tym oto sposobem Bartłomiej Frykowski został uznany samobójcą, a sprawę, choć mocno cuchnącą, podmieciono skrzętnie pod dywan, uznając zapewne, że pytania pozostawione bez odpowiedzi i narastające jedna po drugiej teorie spiskowe są bezpieczniejsze od niewygodnej prawdy. Pytanie dla kogo bezpieczniejszej również pozostawiono domysłom.

        I tu przypomina mi się pewna historia. Pamiętam, jak w 1967 lub 1968 roku, będąc jeszcze młodym chłopcem, wybrałem się z rodzicami do kina. A tam jak zawsze przed seansem pokazywano kronikę filmową, w niej zaś krótką relację z dworku w Głuchach – jak wspomniano posiadłości pana Wajdy i jego żony Beaty Tyszkiewicz. Wędrująca kamera ukazała roześmianych małżonków z małym brzdącem, czyli Karoliną właśnie, siedzących na ogrodowych fotelach pod słońcem grzejącego ich opiekuńczo socjalizmu, a zaglądające do środka dworku oko obiektywu wyłowiło drobne rzeźby, obrazy i inne porcelanowe duperele, określone przez spikera mianem ,,rodzinnych pamiątek hrabiów Tyszkiewiczów”. I ja już wtedy zastanawiałem się, jak owa posiadłość i te hrabiowskie pamiątki mają się do idei powszechnej urawniłowki państwa chłopów i robotników, którą karmiono nas od młodości? A może cenzor był idiotą, kto wie? Albo ideologicznym dywersantem? W każdym razie nietykalność Karoliny Wajdy zrodziła się już wtedy, co nie oznacza, że była winna, tylko to, że nie można było tego ustalić.

        I oto niedawno, kilka dni temu, media zafundowały nam nius, który jak to tylko one potrafią mieliły przez dwa dni, mimo braku dostatecznych informacji. Oto w warszawskim mieszkaniu posła Przemysława Czarneckiego, syna europosła Richarda Henry’ego Czarneckiego, rankiem 1 stycznia doszło do zranienia nożem lub zranienia się nożem, co nadal jest zagadką i chyba tak już zostanie, gościa państwa Czarneckich, a zarazem ojca chrzestnego ich córki, spędzającego z nimi Sylwestra. Rana nie stanowiła niebezpieczeństwa dla życia – ot, ciachnięcie po dłoni i jeśli była wynikiem przypadku lub nawet celowego działania gościa, to nie ma o czym mówić. Jeśli natomiast nożownikiem okazał się poseł Przemysław, wtedy prokuratura musi nadać jej dalszy bieg. To tyle, bo na razie nic więcej nie wiadomo. I gdyby nie wiem jak opozycja wałkowała te sprawę, a ,,Szkło kontaktowe” usilnie starało się nadać plotkom, w tym nawet kreowanym w studio, rangę wiarygodnej informacji, nic więcej nie wycisną. Tym bardziej że jeśli Przemysław Czarnecki nawet ,,dziabnął” swego gościa, to prawda nie wyjdzie na światło dzienne, a jeśli już, to w takiej interpretacji faktu, która zapewni mu bezbolesność. Na przykład, że pan Przemysław starał się wyjąć nożem drzazgę z ręki chrzestnego córki i ostra stal całkiem niechcący mu się omsknęła. Lub omskła, co bardziej pasuje do aparycji słynnego już syna i jeszcze bardziej słynnego ojca.

        Jednak w historii rodzinnej obu panów jest więcej niejasności niż być może i przypadkowe draśnięcie, które nie budzą jakoś podejrzeń społeczeństwa. Bo uchodzi jego uwadze fakt, że reprezentantem Polaków w Brukseli jest osobnik, który partie polityczne zmieniał jak rękawiczki, zawsze miękko lądując. Natomiast w przypadku wejścia do PiS nawet bardzo miękko, bo po jednej kadencji w Europarlamencie z ramienia Samoobrony dwie dodatkowe zaliczył w Brukseli z poparcia prezesa Kaczyńskiego. Że sprawując mandat, wykorzystał go do edukacji synów za granicą, a sam stanowisko wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego uczynił osobistym biurem podróży, zwiedzając na koszt podatników cały świat. Że tak naprawdę traktuje politykę oportunistycznie jako źródło wygodnego życia, a nie zamiłowanie, pasję i służbę państwu, skoro miał plany rywalizowania o stołek prezesa PZPN, notabene zapewniający mu te same dochody, co krzesło w Europarlamencie, a więc ewentualną zmianę roli bez poniesienia finansowych strat. Że, co wyciekło z restauracyjnych nagrań, wykorzystywanie rodzinnych związków i koleżeńskich zobowiązań nie jest mu obce przy załatwianiu pracy członkom rodziny. I wreszcie, że do spółki z Kaczyńskim, który posiada przecież decydujący głos przy układaniu list wyborczych, załatwił leniwemu, bezrobotnemu synalkowi poselską ławę. A to oznacza, że działając pod oficjalną maską pozorów zwalczania nepotyzmu i kolesiostwa naczelnik gotów jest zagrać każdą kartą – w tym, gdy wymaga tego sytuacja, nawet personalnymi układami. Za co w zamian – to tylko on wie.

        I to jest gorsze od ciosu nożem w rękę, w brzuch czy w plecy, bo skutki nepotyzmu, oportunizmu i karierowiczostwa w polityce nie dotyczą pojedynczych osób, tylko demokratycznej kondycji państwa, a tym samym losów społeczeństwa, czego to ostatnie, zajęte plotkami z magla, nie może lub nie chce zauważyć. Zapewne instynkt samozachowawczy opuścił je lata wstecz - wraz ze sławetną mistyfikacją wyprowadzenia partyjnego sztandaru.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości