Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1419
BLOG

Dinozaur z guzem na głowie

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 54

        Nie, nie jest prawdą, jakoby w małym amerykańskim stanie Connecticut pojawiły się ni stąd, ni zowąd wielgachne dinozaury. Absolutnie, proszę nie dawać temu wiary. To zwykłe kłamstwo, dziennikarska kaczka na bakier z faktami, czy jak to tam nazwać? Zaraz, wiem, może najlepiej w naszym czystym ojczystym, żeby rodacy zrozumieli – po prostu fake news.

        Otóż prawdą jest to, że dinozaury mieszkały tu od zawsze. Ich populacja bywała różna, w zależności od zmian pogodowych, wielkości dziury ozonowej, o której katastroficznych rozmiarach świat zdążył już zapomnieć, bo miejsce po niej wypełniono w naszej świadomości dwutlenkiem węgla, oraz od plam na Słońcu. I to jest tak, że im plam więcej i większe, tym i dinozaurów więcej, bardziej okazałych oraz intensywniej piegowatych. Jeśli mniej i mniejsze – odwrotnie. Niby żadnego racjonalnego uzasadnienia tego zjawiska się nie doszukano, ale przecież nie to jest ważne, tylko fakt, że istnieją wzajemne relacje. Całkiem podobne, jak pomiędzy fazami księżyca a porostem baranich rogów.

        Tu muszę powiedzieć, że gdy w początku lat 80-tych, w mojej emigracyjnej podróży przybyłem do New Britain, jak na złość tu właśnie dinozaurów nie było, natomiast rodaków wprost zatrzęsienie, w tym tak zwanych wakacjuszy. Gdzie by człowiek pustą butelką po wódce rzucił, tam w Polaka trafił. I dobrze, bo butelek po wódce w tutejszych punktach skupu opakowań nie przyjmują, więc co niby z nimi robić? Rzucać, gdzie popadnie i tyle.

        Zresztą zaraz wyszło na jaw, że to oni, wakacjusze znaczy, przyczynili się do gwałtownego spadku populacji gadów w mieście i okolicach, traktując je jako źródło często darmowego mięsa lub tanich jego przetworów, w zamian za co zaoszczędzone pieniądze wysyłali pozostawionym w kraju żonom. Tym natomiast, oprócz wznoszenia wymarzonych domów, których zdjęcia w różnych fazach budowy dla większej jeszcze zachęty do wyrzeczeń przesyłały mężom, zostawały drobne, za które w komfortowych warunkach mogły przyjmować tymczasowych dobiegaczy. A że i zapracowani mężowie nie zasypywali gruszek w popiele, dodając do 70-godzinnego tygodnia harówy choćby jedno weekendowe zbliżenie, bilans zdrad małżeńskich wychodził na zero, czyli te de facto nie istniały. Oczywiście próby łączenia niewierności rozwydrzonych dolarami, peweksowskim sznytem i zasobną samotnością małżonek z miejscowym wyginięciem gadów byłoby dalece niesprawiedliwe, jednak jak w każdej teorii, nawet tej najbardziej wyssanej z palca, jakieś ziarno prawdy kiełkuje. Zresztą potwierdzały ją, znaczy tę prawdę wielkości ziarna, badania prowadzone przez DEP, czyli po naszemu Departament Ochrony Środowiska, a stwierdzające nagły wzrost lokalnej populacji jeleni wypełniającej miejsce kłusowanych na potęgę dinozaurów.

        Powód drugi wyginięcia gadów łączy się z pewną teorią, którą jako mały jeszcze chłopiec usłyszałem od swojego znacznie starszego kolegi. Ten opowiadał mi, że oglądał w telewizji program, w którym powiedziano, że dinozaury miały wyjątkowo słabo rozwinięty a przez to bardzo powolny w przesyłaniu informacji system nerwowy. To zaś powodowało, iż o tym, że wtedy małe jeszcze, ale strasznie żarte ssaki ogryzają im ogon do białej kości, dowiadywały się po czasie. I choć ten brzydki gadożerczy proceder nie doprowadził do wyginięcia tych wielkich zwierząt, to przyczynił się do gigantycznego wzrostu rozmiarów ssaków, głównie dzięki bogatej i łatwo dostępnej w białko diecie. Dowodem na to jest kot, udomowiony już wtedy przez człowieka, który z przerzedzonych mocno myszy przerzucił się na gadzią chabaninę. To zapoczątkowało jego nagły wzrost i doprowadziło do powstania nowych gatunków, w tym tygrysa szablozębnego i lwa jaskiniowego, już jakby mniej chętnie hodowanych przez ludzi do polowania na gryzonie w skalnych grotach.

        W każdym razie miejscowi farmerzy pochodzenia polskiego, którzy kiedyś oglądali ten sam program, a ze szkoły podstawowej zapamiętali zdolność regeneracyjną jaszczurki zwinki, połączyli obie teorie do kupy i zaczęli hodować brontozaury na mięso. I choć niby tyranozaury też miały ogony, to z bliżej niewyjaśnionych względów nie cieszyły się większym zaufaniem rolników. Brontozaury natomiast wypasano na łąkach, bagnach i w lasach, zupełnie nie inwestując w karmę, a gdy zauważono, że ogony są już dorodne, odcinano piłą łańcuchowa dwie trzecie ich długości. Gad w tym czasie pałaszował z apetytem zieleninę, nieświadomy czasowego inwalidztwa, a gdy po dwóch tygodniach doszło do jego durnego łba, że coś jest nie tak, oglądał się i widząc zregenerowaną w międzyczasie część ciała, uspokojony żarł dalej. Gdyby chociaż oganiał się nim od much, pewnie by się jakoś zorientował, ale odczuwając ból i swędzenie również z opóźnieniem, w kwestiach ukąszeń wyraźnie nie był au courant. Wróćmy jednak do hodowli. Widząc, że gad się uspokoił, zaś ogon ponownie odrósł, odpowiednio umięśnił i przerósł słoniną na dwa palce, wtedy znów go ucinano. Mięso zaś dostarczano do znanej, lokalnej, polonijnej masarni, by zamieniać je tam na doskonałe produkty, których rodacy sobie nie żałowali – słynną na cały stan pasztetową, wcale nie gorsza kiełbasę krajaną oraz zupę ogonową w puszkach.

        Kooperacja pomiędzy farmerami a masarnią trwałaby w najlepsze po dziś dzień, gdyby nie Lech Wałęsa. A tak, niedowiarki, a tak! Bo gdy Bolek obalił komunizm i wraz z tym przelicznik dolara do złotówki przestał być atrakcyjny, ilość polskich wczasowiczów w Stanach gwałtownie spadła, nie wspominając już o ilości zdrad małżeńskich i rodzących się bękartów. Natomiast w New Britain i okolicach popyt na dinozaurową ogoninę obniżył się wręcz dramatycznie. Masarnia i sklep, tracąc klientów i dochody, zostały zamknięte, natomiast wypuszczone z farm gady poczęły w najlepsze grasować po okolicy. I choć władze stanu niby zabroniły ich odstrzału, bo nie wypadało, głównie chyba dlatego, że gady nie cierpiały na ASF, to z rozmysłem nie przeciwdziałały innemu sposobowi pozbycia się ich ze swojego obszaru. W telewizji i prasie, ba, nawet na przydrożnych billboardach rozpropagowano niewinną z pozoru zabawę o nazwie: ,,Rzuć kamieniem w dinozaura”. Co ciekawe, mimo że Ewangelia według św. Jana przypomina słowa Chrystusa: ..Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem”, to tym razem Kościół nawet się nie zająknął z ambon przypomnieniem Słowa Bożego, optując wyraźnie za wyniszczeniem puszczonych samopas zwierząt. A jak to się działo, podam przykład.

        W małym stawie, do którego wpada równie niewielki strumyk, a mieszczącym się na granicy mojej i sąsiada działek, mieszkał brontozaur. Mnie raczej nie przeszkadzał, bo i czym? Miałem nawet z niego pożytek, gdy pasąc się na wielkim trawniku od strony ulicy zaoszczędzał nam koszenia trawy. Nie powiem, bywało, że czasem sprawiał kłopoty brudząc trochę, albo gdy skubiąc źdźbła dwadzieścia metrów dalej, ogon zostawiał na podjeździe, blokując mi wyjazd. I gdy raz chciałem nawet przyrżnąć mu ze złości jakimś kijem, przypomniałem sobie, że zareaguje dopiero za ileś tam dni, a ja się śpieszyłem. Z rozpaczy uderzyłem dłonią w kierownicę, naciskając niechcący na sygnał i - o dziwo – gad usłyszał, obejrzał się i grzecznie podkulił ogon, po czym niewzruszenie żarł dalej. Nie, mówiąc, że były z nim jakieś większe kłopoty, skłamałbym. Rzec można, że żyliśmy niemal w symbiozie, a w dowód rodzącej się sympatii podrzucaliśmy mu nawet obierzyny, resztki warzyw i owoców oraz wycinany na łąkach mlecz, w zamian za co on starał się nie stawiać w okolicach domu swoich gigantycznych kloców, których uprzątnięcie wymagało załadowania i wywiezienia w głąb otaczającego nas lasu dwóch tuzinów pełnych gówna taczek.

        Sęk jednak w tym, że mój sąsiad ma dwóch synów. Gdy ci byli jeszcze mali, to choć już wtedy podchwycili hasło zabawy, kamienie, których używali, były równie proporcjonalnie małe, a i zasięg rzutu niewielki. Na nieszczęście dla gada chłopcy rośli, a z tym i wagomiar używanych kamieni się zwiększał, i celność poprawiała. Brontozaur chyba jedynie z nawyku i dla lepszego samopoczucia udawał, że na noc stara się schować w stawie, co przypominałoby próbę ukrycia się wielkiej świni we własnych odchodach, będących symbolem polskiego chlewu na wschodzie kraju.  A to powodowało, że jego nieduży do masy ciała łeb był całkowicie widoczny. I w ten łeb właśnie, jeszcze przed pójściem do szkoły, celowali chłopcy, dzięki stałym ćwiczeniom bez problemu trafiając gada kilka razy przygotowanymi zawczasu kamieniami wielkości połowy brukowca. Śmiechu było przy tym co niemiara, a i złości, bo chłopaki każdą kolejkę rzutów obstawiali po dolarze. Guz brontozaurowi się powiększał, ale on tego nie odczuwał, bo co dla takiego giganta może znaczyć kamień? Aż tu nagle, po kilku latach, trafiony kolejny raz po prostu wziął i zdechł. Ot tak, jakby całkiem naturalnie, na przykład na zawał. I tak właśnie w Connecticut zupełnie niedawno wyginęła niemal cała populacja dinozaurów – bez wizyty meteorytu ani wybuchu superwulkanu. Po prostu metodyczność działań człowieka je zabiła.

        Każdy na pewno się domyślił, co sprowokowało mnie do napisania powyższej historyjki. Zresztą żartów na ten temat w mediach, a zwłaszcza w internecie można odszukać co niemiara. Była premier Kopacz opowiadając, jak to ludzie, którzy nie mieli wtedy jeszcze strzelb, zabijali dinozaury rzucając w nie przez miesiąc kamieniami, tłumaczyła tym presję polityczną, jaką konsekwentnie należy wywierać na PiS. Tylko że swoją tragiczną niewiedzą, zamiast partię Kaczyńskiego osłabić, osłabiła Platformę i ponownie skompromitowała sama siebie.

        Ale czy jest to naprawdę powód do śmiechu? Że osoba teoretycznie wykształcona, lekarz, poseł, marszałek Sejmu i wreszcie premier nie grzeszy wiedzą z zakresu szkoły już chyba nawet nie średniej, ale podstawowej? I jeśli ta nie zadziałała, to przecież pani Kopacz na pewno oglądała film ,,Park Jurajski” lub któryś z jego durnych sequeli, by jakie takie choćby pojęcie o dinozaurach sobie wyrobić. Ewentualnie, nie grzesząc wiedzą, odebrała te filmy całkiem serio - kto wie? W każdym razie śladowa inteligencja i równa jej erudycja oraz brak szerszych zainteresowań zrobiły swoje.

        Kłamiąc niegdyś posłom i społeczeństwu o przekopaniu na metr ziemi w miejscu katastrofy pod Smoleńskiem, Ewa Kopacz zaprezentowała dwie dyskredytujące ją jako reprezentanta narodu cechy – amoralność i kompletną niewiarygodność. Teraz dodała do tego dowód swojej niewiedzy, a mówiąc wprost – głupoty. Czy to więc ma być śmieszne? To, że decydująca na różnych szczeblach władzy o losach społeczeństwa osoba jest totalnie zakłamana i ciemna jak tabaka w rogu? Czy bawi nas fakt, że skompromitowana do cna swoim zachowaniem w Berlinie na czerwonym dywanie, po prostu głupia baba została ponownie wybrana do parlamentu? Czyli co, jej wyborcy są tak samo amoralni i matołowaci jak ona, a przy tym jako znaczna część narodu pozbawieni instynktu samozachowawczego? To ma być dowcipne?

        ,,Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” – nic chyba bardziej trafnie od tego gogolowskiego cytatu nie jest w stanie ująć prawdziwego sensu rozbrzmiewającej rechotem zabawowej atmosfery ostatnich dni. A jeśli chcieć go czymś uzupełnić, to chyba jedynie wzmianką o polskich baranach.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka