Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
4690
BLOG

Michalkiewicz i inni

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 79

        Lubiłem słuchać i oglądać Stanisława Michalkiewicza w jego internetowym okienku, gdzie ostatnio już niemal codziennie komentuje w kolejnych odsłonach otaczającą nas rzeczywistość. I nie tylko taką, jaką ona jest, ale nawet taką, której nie ma, gdy retuszuje ją barwami najczęściej nienachalnej sensacji, głównie na użytek większej popularności swoich programów. Przy czym nie chodzi o to, jakoby jeden z jego honorable correspondant, jak nazywa współpracujące z nim anonimowo, a przez to nie zawsze wiarygodne osoby, donosił mu, że gdzieś we Francji lub w Jueseju człowiek pogryzł psa, tylko subtelniej - że go jedynie zapchlił i oszczekał.

         Michalkiewicz posiada tę zaletę, rzadką zresztą wśród większości publicystów, że opowiada w sposób odbiegający od sztampowej powagi, nadętej uczoności i nieznoszącego sprzeciwu rzekomego profesjonalizmu tokujących w telewizorniach głów. Jeśli uważa to za stosowne, posługuje się językiem ulicy, nie zawsze wybrednym żartem czy nawet sprośnym skojarzeniem, co nie przeszkadza mu mówić o sprawach naprawdę ważnych dla kraju i zamieszkujących go ludzi. A robi to dlatego, że wie, iż przekaz musi mieć charakter uniwersalny w formie, by trafiał do jak najszerszego kręgu odbiorców. To, że nagrywa w domu, jeszcze bardziej go nam zbliża, albowiem zaczynamy traktować komputerowego gościa niczym sąsiada z przeciwka, utrzymującego dystans swoją pozycją społeczną i wiedzą, a zarazem - gdy przejawia taki kaprys - potrafiącego zniwelować go niemal kumpelskim sposobem bycia. Takim, w którym gadulskość przeplatana jest zabawnymi dykteryjkami i nieznanym nam dotąd oglądem szarej już dla nas, pozbawionej barw i wydawałoby się, że i niespodzianek codzienności.

         No i wszystko było dobrze do momentu, kiedy to na wyborczej scenie pojawiła się Konfederacja - twór łączący w przypadkową całość byty z natury niezależne, wydawałoby się pozbawione głównie z przyczyn charakterologicznych koalicyjnej zdolności, w tym Korwina-Mikkego, Brauna, Liroya lub Winnickiego od narodowców. Co łączy z nimi Michalkiewicza? Dwie kwestie. Pierwsza, to polityczna narracja w sprawach stosunków polsko-żydowskich i de facto – poza Korwinem - nic poza tym. Drugą natomiast stanowi właśnie stara znajomość i w wielu wypadkach jedność politycznych wyznań z byłym szefem Unii Polityki Realnej, której nota bene na zmianę prezesowali.

         Od tego momentu Michalkiewicz z zajadłego, totalnego krytyka ,,obozu zdrady i zaprzaństwa”, jak nazywa PO oraz w miarę łagodnego prześmiewcy ,,płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm”, czyli PiS, przeszedł istną polityczną metamorfozę. Jego głównym i w zasadzie jedynym obiektem ataku stało się ugrupowanie rządzące, które obrzucał tym, co PiS-owi zarzucić można, jak i tym, co było wytworem wyobraźni felietonisty, wymyślonym na okres wyborczy i niejednokrotnie graniczącym z oszczerstwem.

         Powody zaistniałej zmiany są dwa. Pierwszy to nie tyle podejrzenie co otwarty zarzut, choć niepoparty żadnymi dowodami, zdrady interesów Polski, postawiony ugrupowaniu Kaczyńskiego. Zdaniem Michalkiewicza, prezes, a z nim partyjni oficjele, gotowi są oddać kraj w pacht Żydom, za co w zamian utrzymają władzę. Powód drugi jest taki, że naturalnym konkurentem otwarcie wspieranych przez publicystę Konfederatów, w tym głównie Mikkego, była nie Koalicja, tylko Zjednoczona Prawica na czele z PiS. Nikt bowiem ze zwolenników PO, SLD czy Nowoczesnej nie zagłosowałby na blok, który ma w sobie narodowców – woleliby nie pójść na wybory, więc nie ma o kogo tam walczyć. Natomiast pośród stronników PiS-u już tak. Trzeba im tylko podrzucić porcję odpowiednio spreparowanej propagandy i niektórzy uwierzą, że interesy Polski lepiej będą reprezentowane przez prawicowych eurosceptyków, co wystarczy, by ich narodowo-konserwatywny instynkt powędrował za Konfederatami.

        Czyżby, to znaczy czyżby to im właśnie przypadł honor obrony interesów naszego państwa – Liroyowi lub Winnickiemu?

       Temat ustawy 447, nagłośniony w Polsce za sprawą wystąpienia Mike’a Pompeo w lutym tego roku w Warszawie, kiedy okazało się, że to nie przelewki, poza nielicznymi głosami publicystów de facto został pominięty w publicznej debacie. Media rządowe nie podejmowały go, by nie powodować społecznych akcji protestacyjnych, w których ujawniłby się ich antysemicki charakter, co nota bene byłoby całkiem zrozumiałe, choć nie dla świata ogłupionego polityczną poprawnością i zaoranego intelektualnie nową wersją obowiązującej historii. Natomiast media opozycyjne nabrały wody w usta z powodu pochodzenia albo ich założycielskiego kapitału, albo redakcyjnego składu. Ale co ciekawe, nasilenie akcji protestacyjnych narodowców miało miejsce dopiero tuż przed wyborami. Głównie w czasie manifestacji zorganizowanej przez ich środowisko oraz wcześniej, w trakcie konferencji Konfederatów w Sejmie, a poświęconej ujawnieniu przez Michalkiewicza notatki służbowej na temat prowadzonych przez polskich i amerykańskich przedstawicieli rozmów w sprawie roszczeń. Można zatem przyjąć za fakt, że odpór dany żądaniom Żydów przez Konfederatów miał typowo koniunkturalny, powodowany względami wyborczymi wymiar. I tym celom podporządkowany był atak Michalkiewicza na PiS, który, jak podejrzewam. będzie trwał do wyborów parlamentarnych, o ile tylko Konfederacja przetrwa majową klęskę i zechce zaistnieć w batalii o Sejm.

        Absolutnie przy tym nie twierdzę, że Stanisław Michalkiewicz zaktywizował swoją antyroszczeniową działalność dopiero na użytek propagandowy. Nie, był on de facto jedynym publicystą ostrzegającym przesadnie lub nie – tego jeszcze nie wiemy – przed skutkami skali odszkodowań naliczanych przez żydowskie środowiska. I chwała mu za to, choć czy za jego wzmożoną aktywnością stała postawa patriotyczna, czy zwykłe koniunkturalne wykorzystanie łatwo sprzedającego się tematu, podkręcające zainteresowanie jego obecnością w internecie - to również trudno ocenić. Natomiast wiemy z całą pewnością, że skierowanie w okresie przed, a nawet zaraz powyborczym, całego ataku na PiS miało już typowo zaplanowany, wyrachowany i propagandowy charakter, bardziej godny zakłamanego i przekupnego politruka niż obiektywnego publicysty.

        Ot, choćby historyjka rzekomo przekazana mu przez ,,pewnego czytelnika” o tym, jak to w jakimś okręgu przywiezieni do komisji wyborczej pensjonariusze zakładu psychiatrycznego głosowali na podpowiedzianych im na kartkach kandydatów PiS. Po co zostało wymyślone to opowiadanko? Po prostu wyrównywało łajdactwa prawackiej propagandy, bo socjotechnicznie przeciwstawiało poparcie kryminalistów dla PO z poparciem wariatów dla pisowskiej prawicy. Znaczy, żeby bilans ośmieszenia obu partii wychodził na zero, no i żeby było z czego antypisowsko się porechotać. Jednak uważniejsi słuchacze tej dykteryjki zauważą zapewne, że o ile poparcie więźniów dla Platformy ma statystyczne potwierdzenie, to opowiastka o wariatach głosujących na PiS zasadza się wyłącznie na mechanizmie plotki, znanym jako JPP.

        Podobnie propagandową rolę miał spełniać do przesady powtarzany watek o łajdactwie telewizji Kurskiego i zrównywanie jej z komunistyczną machiną medialną, którą za PRL kierował Maciej Szczepański - w odczuciu społecznym tamtych lat łączony z bezwzględnością zarządzania stacją, powszechną korupcją i szalejącą cenzurą. Atak Michalkiewicza jest tu przejawem amnezji własnych propagandowych łajdactw, których dopuścił się w powtarzanych publicznie oskarżeniach PiS, gdy bez cienia żenady zarzucał zdradę polskiej racji stanu Kaczyńskiemu i jego politycznym współpracownikom. A z czego niby miała ta zdrada wynikać? Mówiąc ogólnie z tego, że PiS preferuje prowadzone profesjonalnie pertraktacje ze stroną żydowską i amerykańską, to znaczy przy opuszczonej kurtynie, co jest normalne, a Michalkiewicz wolałby przy otwartej. Głównie po to, żeby już teraz wiedzieć, co jest grane – tak go to kręci i ponagla ciekawość. A skoro jego obywatelska i dziennikarska ciekawość nie zostały zaspokojone, z tego prosty wniosek, że rząd wszystko utajnia. A skoro utajnia, znaczy zdradza. Proste? Proste.

        Sądzę, że znajdzie się nawet ktoś, kto pójdzie o krok dalej i rzuci wniosek, że najlepiej by się stało, gdyby w tej sprawie zostało przeprowadzone referendum i każdy miałby demokratyczne prawo się wypowiedzieć – za spłatą roszczeń albo przeciwko. No tak, tylko w takiej sytuacji nasz szanowny pan Stanisław ogłosiłby, że rząd przerzuca ciężar decyzji na społeczeństwo, co oznacza, że potwierdza tym własną nieudolność i nie jest w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za państwo. Bo wiadomo skądinąd, że jak się chce psa uderzyć, to kij się zawsze znajdzie.

        I jeszcze drobiazg, który już wcześniej jakoś zraził mnie do Michalkiewicza. A była nim jego niedawna internetowa żebranina o pieniądze na wykup mieszkania, bez których miałby zostać z niego usunięty. No to co, że miałby? Kapitalizm, który piewca wolnorynkowej amerykanki tak nam reklamuje, nie zna zmiłuj się. Tym bardziej że jeśli ktoś jest zagorzałym wrogiem systemu socjalnego rozdawnictwa, a zwłaszcza finansujących je podatków, to niby dlaczego zwraca się do hojności internautów, aby ci sami opodatkowali się na jego rzecz? - A weź ty bujaj się, wygodnicki, zakłamany cwaniaku! – chciałoby się zakrzyknąć. - Trzeba było oszczędzać, co tak nachalnie zachwalałeś kiedyś innym, by nie liczyli na opiekuńczość państwa.

        Poza tym czy słyszeliście, żeby o takie wsparcie prosił kiedyś potrzebujący krawiec, jakiś kapelusznik lub szewc? Nie? No właśnie. A przecież oni mają o tyle większe prawa do naszej sympatii, że szyją nam garnitury, kapelusze, czapki i buty na naszą, podkreślam - naszą miarę. Natomiast drogi pan Stanisław szyje nam propagandę na miarę własnych wyobrażeń, wymagań zamawiającego ją polityka albo w zależności od innych zależności – i to tyle.

        Ze sprawą zbiórki łączy się kolejna historyjka. Oto we wczorajszym felietonie nasz drogi pan Stanisław począł snuć nową, własną, martyrologiczną tym razem narrację. Bo podobno zadzwonił do niego policjant zainteresowany finansami autora, co ten odgadł jako pokłosie zbiórki na swoją stołeczną gawrę, w której nie tylko śpi, ale również się produkuje. A że wywróżył sobie z pasjansa, iż umrze w więzieniu, dlatego już dziś należy go traktować jako śmiertelną ofiarę Kaczyńskiego i pisowskiego reżimu. No i oczywiście zwiększyć ściepę na jego konto, aby chociaż umarł w dostatku, mimo że w celi. Ot, cwana gapa!

        - No dobrze - zapytają niektórzy, ale gdzie są ci ,,inni” z tytułu tego felietonu.

        - Inni, barany? To już jeden frant, spryciarz i polityczny blagier wam nie wystarcza?


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka