Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
7164
BLOG

Dwa dowcipy i morał, czyli miś w pomidorowej

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Media Obserwuj temat Obserwuj notkę 133

        Dziś zacznę nietypowo i na pewno, sądząc z ostatnich roszczeniowych klimatów, dla wielu Polaków irytująco z uwagi na temat, a mianowicie od starego żydowskiego dowcipu. Oto i on.

        Młody Icek, syn powszechnie szanowanego kupca towarów kolonialnych Mordechaja Goldbluma, miał poślubić równie młodą, a na dodatek nie mniej mądrą Salcze, córkę poczciwego Salomona Zylbersztajna, właściciela kilku okolicznych młynów. Tak postanowili ojcowie przyszłych nowożeńców i odwrotu od tej decyzji nie było. A żeby młodzi się poznali, bo do tej pory los ich nie zetknął, stary Zylbersztajn zaprosił rodzinę Goldblumów na obiad. No i z tym Icek miał właśnie problem. Wiedział, jak i gdzie zamawiać towar, jak najlepiej go sprzedać, ba, nawet to, kiedy, jak, komu i na jaki procent udzielać pożyczki, ale jak i o czym rozmawiać z młodą panną – o tym nie miał zielonego pojęcia. Kolegów nie chciał pytać, bo podejrzewał, że stałby się ofiarą ich złośliwych żartów, ojca też nie, bo jakoś było mu niezręcznie, więc chcąc, nie chcąc, udał się do miejscowego rabina. A ten, już po zapoznaniu się z rozterkami młodego Icka, pogładził w zamyśleniu długą brodę i powiedział tak:

       - Z młodą panną zawsze wypada rozmawiać na trzy neutralne obyczajowo tematy: o rodzinie, o gotowaniu i o filozofii. Zrób, jak ci mówię, a wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

         Podziękował rabinowi Icek, choć i tu miał problem, bo ani nie znał rodziny Salcze, ani nigdy nic oprócz jajka na twardo nie ugotował, a i filozofia nie była jego mocną stroną, z wyjątkiem dręczącego go na co dzień hamletowskiego pytania: kupić albo nie kupić? Zresztą i tu zawsze znajdował łatwą, tę samą odpowiedź: potargować warto. Było to już jednak coś i Icek dziękował w duchu rabinowi, że ten dał mu tak cenną wskazówkę.

         W umówiony dzień, zaraz po obiedzie, za namową matek, młodzi wyszli na spacer ciągnącą się przez sad alejką. Początkowo trwało krepujące milczenie, wreszcie Icek, przypominając sobie udzielone mu rabinowe rady, zapytał w kwestii rodzinnej:

     - Czy ty, Salcze, masz może brata?

     - Nie, nie mam, Icek – odpowiedziała krótko panna.

     - Co za pech! - pomyślał Icek, klnąc w duchu nieistniejącego brata przyszłej żony, przez którego tak nieprzewidzianie urwał mu się rodzinny wątek. No ale zostały jeszcze dwa tematy. Odchrząknął i pewnym siebie głosem znów zapytał:

     - A czy ty, Salcze, lubisz pomidorową? – zagaił o przypomnianym sobie gotowaniu.

     - Nie, Icek, nie lubię – znów w czterech słowach skwitowała pytanie Salcze.

     - Czy ona musi być tak wybredna? – pomyślał załamany Icek. – Okaże się jeszcze, że taniej będzie ją ubierać niż żywić – uciekł na moment myślami w przyszłość. Odetchnął jednak, bo przypomniał sobie, że pozostała mu jeszcze filozofia. Tylko o co zapytać, żeby znów nie spalić. Myślał, myślał, aż wymyślił, łącząc w jeden wszystkie trzy tematy:

     - A czy ty, Salcze, sądzisz, że gdybyś miała brata, to on by lubił pomidorową?

        Ten stary szmonces, jeden z moich ulubionych, przypomniał mi się po obejrzeniu kolejnego wideoblogu Stanisława Michalkiewicza. Tak, tak, wiem, pisałem o gościu niedawno, ale co zrobić, skoro pełno go ostatnio w internecie i po wejściu na YouTube człowiek co rusz potyka się wzrokiem o jego pulchną, zarumienioną i zadowoloną z siebie facjatę, ukontentowaną zwłaszcza po tak udanych łowach na darczyńców sponsorujących jego warszawskie mieszkanie.

         Otóż zaraz na wstępie pan Stanisław ujawnił, że dostała mu się od internautów niemała bura za fatalny błąd, jaki popełnił w poprzedniej audycji. Tam, kpiąc sobie w swoim stylu z wizyty prezydenta Dudy w USA, wspomniał, że jeden samolot F 35, jaki Polska chciałaby zakupić w liczbie 32 sztuk, ma nas kosztować 17 miliardów złotych, podczas gdy tyle mają kosztować wszystkie maszyny. A wzięło się to stąd, jak zapewnił autor, że ,,zaufał trochę lekkomyślnie jednemu z portali internetowych i stąd to nieporozumienie”

        I tu przypomina mi się kolejny dowcip, który kiedyś już chyba opowiadałem, ale dla przypomnienia powtórzę, choćby i dlatego, że dobrych rzeczy nigdy za wiele. Tylko tym razem już nieżydowski, aby ktoś nie zarzucił, że podobnie jak Michalkiewiczowi, wszystko kojarzy mi się z Żydami. Otóż pytanie brzmi: jak polujemy na niedźwiedzie? A to zależy na jakie: szare czy brunatne, przy czym od razu podpowiem, że zasada jest ta sama. Na drzewie, które smarujemy miodem, piszemy kredą: 2x2=5. Niedźwiedź szary, który jest bardzo mądry, zwabiony zapachem słodkości przeczyta rachunek i coś mu się nie będzie zgadzać. Zacznie więc tak długo kręcić łbem z powątpiewaniem w słuszność wyniku mnożenia, aż ten wreszcie odpadnie i miś jest nasz. Natomiast brunatny jest bardzo głupi, podejdzie, przeczyta i uwierzy, że jest tak, jak stoi napisane. Czyli co? Ano zrobiliśmy go na szaro, a jak polować na szare to już wiemy.

            Michalkiewicz przypomina więc dokładnie tego głupiego, leśnego misia z dowcipu, bo uwierzył w piramidalną bzdurę, na którą nie dali się złapać jego słuchacze. Sęk tylko w tym, że oni są jedynie odbiorcami faktów, faktów medialnych i opinii, którymi on ich urabia, zatem ciężar wiarygodności przekazywanych informacji i komentarzy ciąży na nim. A przecież wystarcza nawet przeciętna wiedza, by odrzucić, a przynajmniej zweryfikować podejrzane sumy. Niestety, żadna czerwona lampka nie zajarzyła się autorowi pod sufitem. A dlaczego? Bo nie ma o poruszanej sprawie zielonego pojęcia, w związku z czym powinien niczym ćma ognia unikać takich tematów. Przecież gdyby przeczytał informację, jakoby nowa Skoda Fabia miała kosztować 1.5 miliona złotych, a nie 45 tysięcy, to odkryłby błąd, bo do tego wystarczy wiedza potoczna, której Michalkiewiczowi brak w temacie, w który wdepnął, zachłystując się antyrządowym jadem. Poza tym wyczytana cena pasowała mu do jego tezy o ogryzaniu Polski do białej kości przez amerykańsko-żydowski kapitał, więc tym bardziej łyknął ją bezkrytycznie i zdecydował się nią posłużyć. A czy pouczony o popełnionym błędzie dał się zrobić na szaro, czyli zmądrzeć? Hm, raczej nie, bo nie słyszałem, by łeb mu się urwał – wręcz odwrotnie – główkuje nim dalej, jak najlepiej urobić internautę przeciwko PiS-owi.

        Oto już po pozornej ekspiacji Michalkiewicz niczym Icek ze szmoncesu popadł w filozoficzny ton gdybania, mówiąc tak:

          ,,Chociaż z drugiej strony, z drugiej strony, gdyby nasz najważniejszy sojusznik zażądał od nas sumy 17 miliardów złotych za jeden samolot, to zapłacilibyśmy, czy nie? Myślę, że byśmy zapłacili, co prawda zgrzytając zębami, gdzieś tam po cichu, ale tak, żeby nasz najważniejszy sojusznik nie słyszał, bo inaczej nie poparłby kandydatury naszego prezydenta Dudy w przyszłorocznych wyborach (…)”.

        Oznacza to, że nawet oczywistą kompromitację nasz drogi pan Stanisław postanowił przekuć na propagandowy sukces, oskarżając bez cienia najmniejszych choćby podstaw rządzącą partię o prywatę i frymarczenie narodowymi zasobami dla osiągnięcia wyborczego zwycięstwa. Czyli przekonać nieprzekonanego, że PiS jest be, czym internetowy politruk zajmuje się od kilku miesięcy. Tylko czym przekonać? Jedynie gdybaniem podobnym do ickowej filozofii, z którą Michalkiewiczowi dziwnie po drodze. Swoją drogą ciekawe, czy gdyby miał siostrę, to ona lubiłaby pomidorową? On sam może tego nie wiedzieć, ale wizyta u znajomego rabina na pewno pomogłaby mu rozwiązać tę zagadkę.

        Zaraz, co? Aha, że Michalkiewicz nie ma znajomego rabina? A czy to ważne? Ważne, że może mieć. Bo co, niby nie może?

        W ogóle Michalkiewicz w dziedzinie propagandy pozwala sobie na wszystko, z wyjątkiem nazwania własnego blogu mianem ,,Völkischer Beobachter”, co jest o tyle dziwne, że w zakresie dość podłej umiejętności manipulowania faktami nie byłoby to dalekie od prawdy. Zresztą przyjrzyjmy się kolejnej próbce jego możliwości.

        Omawiając niedawne wybory, pan Stanisław raczył zauważyć, że te zakończyły się zwycięstwem byłych komunistów, wśród których znaleźli się Leszek Miller, Włodzimierz Cimoszewicz i Jacek Saryusz-Wolski. Proszę zauważyć jak Michalkiewicz sprytnie zrównuje odpowiedzialność Platformy i PiS za to, że obie partie stały się trampolinami wyborczymi dla byłych pezetpeerowców. Czy jest to uczciwe? Absolutnie nie. Leszek Miller był członkiem Biura Politycznego KC PZPR, natomiast Włodzimierz Cimoszewicz sekretarzem komitetu uczelnianego partii na Uniwersytecie Warszawskim i kontaktem operacyjnym MSW o kryptonimie ,,Carex”. Mało tego, bo PO umożliwiła także start w wyborach i uzyskanie mandatu europosła Markowi Belce, sekretarzowi komitetu uczelnianego PZPR na Uniwersytecie Łódzkim oraz Danucie Hübner, która przez siedemnaście lat, od 1970 do 1987 była członkiem partii. Natomiast z listy PiS kandydował Saryusz-Wolski, fakt, że członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przez 16 miesięcy, z której jednak wystąpił zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, w styczniu 1982 roku. I choć sam jestem zwolennikiem teorii, że raz dziwka zawsze dziwka, to przecież jak podaje Ewangelia św. Łukasza, nawet kobieta cudzołożna może stać się grzesznicą nawróconą. A skoro tak, to na pewno bliżej do niej Saryusz-Wolskiemu niż Leszkowi Millerowi i pezetpeerowskiej spółce z listy PO.

        Socjotechniczny zabieg zestawiania win faktycznych i urojonych jest tak zakłamany, a tym samym moralnie ohydny, że wystawia Michalkiewiczowi najgorszą opinię, zrównując jego publikacje w zakresie stosowanych metod z niesławnymi wzorcami z historii. I jeśli on pozwala sobie nazwać Tomasza Sakiewicza nie dziennikarzem, ale łajdackim propagandzistą za to, że ten stwierdził, iż jego strategia przyczyniła się do porażki Konfederacji, to kim jest on sam, skoro bez dowodów oskarżał PiS i Kaczyńskiego o narodową zdradę? Odpowiedź, że obaj zasługują na to miano, jest chyba jak najbardziej trafna.

         Ale… No właśnie, pozostaje pytanie, czy produkowana przez niego propaganda jest skuteczna, podobnie jak skuteczne okazały się propagandy nazistów i komunistów.

        Otóż jak zdążyłem zauważyć, Michalkiewicz, który latami pracował na zaufanie pewnych grup odbiorców, jest przez nich akceptowany niemal bezkrytycznie. Co powie, to łykną, dając się robić na szaro i wpadając po same uszy do wyjątkowo niestrawnej propagandowo pomidorowej, którą pichci dla nich autor. Nie stają się też dzięki temu mądrzejsi, tylko odwrotnie. No ale zawsze mogą się pocieszyć, brnąc w meandry hipotez, czy gdyby jednak okazało się, że to, co łyknęli - choćby i omyłkowo tylko, ale jednak - okazało się w malutkiej, malusieńkiej, ot tyci takiej cząsteczce prawdą, to czy nie warto było i jest łykać nadal?

        Hmm, no tak…Na zdrowie!


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura