Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
3012
BLOG

Gdański dryf

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Samorząd Obserwuj temat Obserwuj notkę 52

        Było to dawno, dawno… Nie, wróć! No więc było to niedawno?... Też wróć! Dobrze, konkretnie rzecz, o której chcę opowiedzieć, miała miejsce w roku 1987, a więc dawno/niedawno – niepotrzebne skreślić, w uroczym polonijnym grajdole o nie wiedzieć czemu angielskiej nazwie New Britain. A napisałem, że nie wiedzieć czemu angielskiej, bo w tamtych czasach, kiedy miasto miało jeszcze status stolicy polskich wakacjuszy, gdzie człowiek kamieniem by rzucił, tam Polaka w głowę trafił lub wybił mu szybę. I zaraz towarzyszył temu wydarzeniu radujący ucho każdego rodaka na obczyźnie okrzyk zapamiętany spod rodzinnej strzechy: ,,Ożeż ty, ku**a!”

        Dziś dawni polonijni wakacjusze zamienili się w europejskich gastarbeiterów, dlatego amerykańskie miasteczko, kiedyś najbogatsze w Jueseju, straciło niemal połowę swych mieszkańców, a pozostali tu mimo horrendalnych podatków Polacy przeszli niemal zupełnie na angielski. Że zupełnie, wiem to stąd, iż dziś trafieni w głowę kamieniem lub pięścią w nos na polonijnej zabawie, wycedzą soczyste ,,F**k you, ty ch**u! …”, a zapytani przez policjanta, kto ich tym kamieniem trafił lub uderzył z piąchy, odpowiedzą honorowo: ,,I don’t know, ja nie wiem…”, podkreślając tym samym swoją chwalebną dwujęzyczność i dumę hołdowania łobuzerskim standardom.

         Dobrze, ale do rzeczy. Działo się to więc trzydzieści dwa lata temu, kiedy Gdańsk już od dawna nie był Wolnym Miastem, ale też jeszcze nie pretendował ponownie do tego miana, co niemal oficjalnie ma miejsce obecnie. Był to dopiero zaczątek tworzenia się trójmiejskiej sieci przestępczej, dziś występującej w osobach czcigodnych biznesmenów współzarządzających nadmorską metropolią, którym status miasta wolnego od centralnych wpływów Warszawy zapewniłby bezkarność samorządowej hucpy, trafniej zwanej mianem korupcji, grabieży i administracyjno-mafijnego zamordyzmu. To w tym celu władze Gdańska, jeszcze pod zarządem zabitego na owsiakowej imprezie prezydenta Adamowicza, który tym jakże dziwnym zbiegiem okoliczności uciekł prokuratorom niczym Christian Föns, w iście marynarskim stylu halsowały pomiędzy współpracą z Niemcami i nawiązywaniem do historycznej przeszłości przedwojennego Wolnego Miasta. W ten sposób zaczęto tworzyć podwaliny faktycznej niezależności i prowadzenia polityki faktów dokonanych, co ułatwiał kompletny brak reakcji za rządów Polską sprawowanych przez wnuczka dziadka z Wehrmachtu, kontynuowany – mimo pomrukiwań niezadowolenia Warszawy - obecnie. A im więcej związków Gdańska z Niemcami, tym mniejsze możliwości oddziaływania polskiego rządu na sytuację w tym mieście. Aż wreszcie któregoś dnia, niekoniecznie pięknego jak to w opowieściach bywa, pod europejskim, czyli pruskim nadzorem, odbędzie się referendum przywracające aglomeracji dawny status, tym razem pod brukselską – czytaj znów pruską - kuratelą. Na przykład z Fransem Timmermansem jako Wysokim Komisarzem, bo czemu by i nie?

         Oczywiście aby się to udało potrzebne będą pieniądze na przekupienie gdańszczan i zapewnienie im zaraz po zmianach lepszego startu, żeby im się w przekupnych łbach nie odmieniło. A z tym problemu nie będzie - Niemcy znów ogryzą z kasy jakichś unijnych patałachów - Greków, Portugalczyków albo Hiszpanów, przerzucając skradziony tym sposobem łup na konto przepastnie pazernego i sprzedajnego Wolnego Miasta. Przy czym fakt, że w większej części podzieli się tym miejscowa mafia, to będzie już wyłącznie przewidywalną ceną dokonanych zmian i tworzenia ,,młodej nadmorskiej demokracji", czyli powtórką z rozrywki, tyle że w mini skali, jaka miała miejsce w całym kraju w latach 90-tych.

         I znów odbiegłem od tematu, przenosząc się w nieodległą przyszłość, przez co mogę spotkać się z zarzutem, jaki sam stawiam pisarzom gatunku science fiction lub fantasy, a mianowicie takim, że nie mając nic konkretnego do powiedzenia, uciekają do przodu lub w baśniowe klimaty. Stawiamy więc kropkę i wracamy do roku 1987, w New Britain, do którego w tym właśnie czasie - konkretnie w marcu, co nie ma znaczenia poza faktem szacunku jaki przejawiam dla ścisłości – zawitał z Gdańska magister inżynier Lesław Ch. Owo Ch źle by się kojarzyło, gdybym C napisał małą literą. I choć powinienem, co udowodniła przyszłość, to nie wypada mi uprzedzać faktów.

        Otóż Lesław, którego poznałem przez wspólnego kolegę, i któremu załatwiłem pracę, dziwnym trafem nie umiał zaskarbić sobie mojej sympatii. Nawet nie dlatego, że był oświeconym akademicko prostakiem, pazerniakiem, który za dolara zjadłby nie tylko własne gówno, zapuszczonym z powodu oszczędności na mydle i proszku flejtuchem, niespotykanym egoistą, i że okazał się małym, nikczemnym oszustem i cwaniaczkiem. Nie, bo podobne zarzuty można było odnieść wtedy do większości polskich wakacjuszy, ochoczo żerujących na znajomościach z zasiedziałymi Polonusami, a w życiu codziennym oszczędzających do granic śmieszności na wszystkim, za co przyszło im płacić - z wyjątkiem chleba, kiełbasy i wódki. Otóż moja niechęć i ostateczne zerwanie i tak już chłodnych relacji nastąpiło wtedy, gdy w trakcie rozmowy o niemieckim zagrożeniu dla tak zwanych Ziem Odzyskanych, Lesław Ch. wyraził myśl, że ,,tak naprawdę nie obchodzi go to, czy Gdańsk będzie polski, czy niemiecki, byle mu się w nim dobrze żyło”.

        Wtedy pomyślałem sobie, że może go jednak nie zabiję, a przynajmniej nie od razu, bowiem jego opinia jest wynikiem totalnego pogorszenia się sytuacji materialnej Polaków w tamtym okresie, a tym samym postępującej demoralizacji i osłabiania narodowych więzi jako naturalnym następstwem spauperyzowania społeczeństwa. Dziś natomiast sądzę nieco inaczej.

        Otóż opisane zjawisko dotyczyło na pewno całej ludności kraju, ale mieszkańców dawnych obszarów niemieckich w szczególności. I choć de facto ilość autochtonów na wspomnianych terenach jest na tyle ograniczona, że nie pozwala tym argumentem uzasadniać zmian w myśleniu, to przecież klimaty zamożnego i mocarstwowego Reichu udzieliły się ludności napływowej. A udzieliły się tym łatwiej, że ludność ta, w większości biedna i dodatkowo ugodzona nędzą okupacyjną, po części analfabetyczna, a i cywilizacyjnie zapóźniona - taka społeczność filmowych Kargulów i Pawlaków, spotykała się na Zachodzie i Północy ze świadectwem cywilizacji wyższej. To z jednej strony powodowało kompleksy, z drugiej – pewne fascynacje bogatą niemieckością, która w latach 70-tych zawitała do nich turystycznie, kłując oczy dobrobytem, o którym w Polsce marzono. Dodatkowo ludność napływowa, choć w większości ze wspólnym korzeniem polskości, cierpiała na przywiezione ze sobą podziały regionalne, a to wymagało lat zasypywania barier, choć nie zasypało podziałów narodowościowych, w przypadku na przykład ludności pochodzenia ukraińskiego. To wszystko sprawia, że niemieckość jest o wiele milej widziana na zachodzie kraju, gdzie sprzedajność polskiej duszy za perkal i koronki jest o wiele łatwiejsza. Jeśli do tego dodać tę rzekomo lepszą polskość, z jaką obnoszą się poznanianie, ukształtowaną pod zaborem pruskim, ewentualnie lepszość krakowską, która trąci kulturową stęchlizną klimatów Franza Josefa, wtedy łatwo zrozumiemy, dlaczego właśnie te środowiska, jawnie gardzące narodowym charakterem rządów PiS, dadzą się łatwiej zeuropeizować, znaczy wykorzenić i ogłupić, a w finale rozdrapać, niż reszta kraju. Przy czym Gdańsk będzie pierwszy, co oznacza 1:0 dla Gdańska na niekorzyść opolskiego. Przykro mi, opolscy Niemcy, ale co począć – z faktami nie wygrasz.

        Nie dziwi więc, że dziś prezydent nadmorskiego miasta Aleksandra Dulkiewicz, działając konsekwentnie w ramach cyklu antypolskich prowokacji, znalazła inny sposób obchodów 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Wizyta, jaką polsko-niemiecka delegacja ma złożyć na Westerplatte, a także radosny pochód, nazwany ,,marszem życia”, z tańcami i wspólnym wesołym świętowaniem, mają uczcić ten wyjątkowo ponury w naszej historii dzień, który rozpoczął hekatombę polskiej krwi. No ale co szkodzi popląsać z Prusakami, popić piwska, dobrze beknąć, ba, może nawet pojodłować nieżyjącym bohaterom elitarnej kompanii piechoty morskiej zaokrętowanej na pancerniku ,,Schleswig-Holstein” lub wspólnie opłakiwać ofiary spośród Schutzpolizei i formacji SS Heimwehr Danzig, poległe przy zdobywaniu Poczty Gdańskiej. No co szkodzi? Przecież nic.

        Co ciekawe, w tym samym czasie w Warszawie mają się odbyć uroczystości państwowe, na które zaproszony został prezydent USA Donald Trump. I co on sobie pomyśli, bo nie jest jednak od tego wolny, gdy dowie się, że gdzieś tam na północy tego dziwnego państwa, którego nie jest w stanie pojąć człowiek normalny, gdy on tu trwa w podniosłym i może niewygodnym jak ciasny garnitur nastroju, ludzie świętują i bawią się? Znaczy co, inny kraj jakiś, może autonomia? I czy to dlatego ten  socjalistyczny premier, oficjalnie patriota a dawniej tylko kosmopolityczny bankier, bo pieniądze ojczyzny przecież nie mają, nic z tą sytuacją nie pocznie?

        Dlatego taka oto myśl przyszła mi do głowy, że w czasach siermiężno-totalitarnego Władysława Gomułki, który owdowił Trójmiasto i Szczecin, bardziej jednak dbano o integralność państwa, choć na pewno głodniej i boleśniej niż obecnie. I kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby nadal taki dotyk niezmiernie dokuczliwej dla ciała i kariery polityki – bolesnej, gdy trzeba jak smagnięcie kańczugiem - mieli zawsze na uwadze dzisiejsi pyszniący się niezależnością, wciąż jeszcze polscy samorządowcy? Może wtedy Gdańsk nie rozpocząłby swojego dryfu w stronę ,,wolności" - niemieckiej wolności.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka