Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
2156
BLOG

Ogórkowo słów kilka o niebieskim wiadrze Grety, Grenlandii i piciu jodyny

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Ekologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 41

        Sezon ogórkowy powoli zbliża się ku końcowi. I chociaż złe rokowania dla globalnej ekonomii pachną mizerią – niestety, nie ogórkową, żaden meteoryt nie wyszczerzył groźnie zębów w kierunku Ziemi, a potwór z jeziora Loch Ness w tym roku ani razu nie pozował do zdjęć, to kilka spraw, łącznie z ich medialną prezentacją, nadaje się do informacyjno-wakacyjnego przekładańca

        Zacznijmy może od szesnastoletniej Grety Thunberg, która ponad rok temu uciekła szwedzkim psychiatrom i doradza teraz w sprawach ekologii rządom i parlamentom poważnych wydawałoby się państw. Dziewczę wyruszyło właśnie za Atlantyk, do Nowego Jorku, gdzie na konferencji klimatycznej ONZ pouczy świat jak żyć, by nie wydzielać CO2. Greta jest mocna w temacie, bo jak niedawno w jednym z wywiadów zapewniała jej matka, córka widzi unoszący się w powietrzu dwutlenek węgla. Mam nadzieję, że niedługo psychiatrzy staną na wysokości zadania i odłowią obie damy, poddając je jedynym słusznym kuracjom, w tym terapiom zimnym natrysków i elektrowstrząsów, a przy okazji batów na goły tyłek nie szczędząc.

        Pisząc o Thunberg w początku lipca zauważyłem, że jedynym ekologicznym środkiem transportu przez ocean może być dla niej żaglowiec. Ewentualnie balon. Greta jakby mnie posłuchała, bo korzystając z pierwszej podpowiedzi płynie właśnie jachtem. Co ciekawe, na łodzi nie ma łazienki ani ubikacji, a odchody będą wydalane do niebieskiego kubła. No a z kubła do oceanu, bo gdzie? Dlaczego wiadro jest niebieskie tego nie wiem, ale tak napisano, więc musi to być jakiś bardzo istotny szczegół. Osobiście nie mogę się zdecydować, czy spacerując po nieodległej plaży wolałbym się natknąć na szwedzkie gówno Grety Thunberg, czy na plastikową torebkę ze Stop & Shop. Ochrona środowiska podpowiada jedno, estetyka i powonienie drugie – zatem trudny wybór. To znaczy wiem, ale z uwagi na fakt, że decyzja do ekologicznych nie należy, wstrzymam się z odpowiedzią. Co najwyżej zasugeruję wymijająco: niech żyje plastik!

        Idiotyzmów związanych z autystycznym dzieckiem jest jakby mało, przy czym obecnie dali znać o sobie krytycy klimatycznej prorokini. Okazuje się, że Greta nie zamierza wracać jachtem. Jak, nie podano. Może wpław, kto wie? No ale ktoś musi odprowadzić łódź do Europy. Dlatego jak ujawnił niemiecki Bild, pięć osób - mechaników i żeglarzy - wybiera się samolotem do Nowego Jorku, by sprawdzić jednostkę i popłynąć nią z powrotem. Również do Europy poleci kapitan jachtu, który dowiezie Gretę do Ameryki. No i zaraz policzono, że kaprys Szwedki wygenerował sześć lotów przez Atlantyk (!!!) i obciąży klimat bardziej, niż gdyby dziewczyna wraz z ojcem poleciała tam i nazad.

        Uf, odetchnąłem. Poziom intelektualny Niemców wskazuje bowiem, że głupieją coraz bardziej z każdym miesiącem, stając się tym samym mniej groźnymi. No bo tak czy siak loty rejsowe z Gretą czy z żeglarzami na pokładzie - albo nie - przecież się odbędą, więc samoloty to co miałyby spalić, spalą bez nich lub z nimi. Inaczej rzecz by wyglądała, gdyby rzeczywiście sześć maszyn wiozło każdego z żeglarzy pojedynczo i oddzielnie albo tylko Gretę na pokładzie – podobnie do naszego rządowego Gulfstreama z marszałkiem Kuchcińskim lub z jego żoną, ale tak? Ludzie, to czym częstują nas media, to już nie jakiś ogórek, tylko cała beka małosolnych.

        Dobrze, tyle o ekologicznych idiotyzmach, a skoro o Skandynawach mowa to hitem tygodnia stała się informacja, jakoby Donald Trump zamierzał kupić Grenlandię, największą wyspę świata stanowiącą autonomiczne terytorium Danii. Oczywiście nie sam dla siebie, ale za pieniądze podatników - dla kraju. Okazuje się jednak, że nie działa jeszcze oficjalnie, a tylko zapytał kilku doradców na ile realna byłaby taka transakcja. Wiadomo jednak, że tytuł: ,,Trump chce kupić Grenlandię” brzmi bardziej efektownie i sensacyjnie, niż tylko: ,,Trump zapytał o opinię swoich doradców w kwestii zakupu wyspy”. No ale co z tego, że zapytał? Lepiej, gdy sonduje możliwość zakupu niż miałby bez zbytnich ceregieli wydać rozkaz zajęcia całego obszaru.

        Rzecz jasna w duńskiej prasie ukazały się zjadliwe komentarze i dowcipy z amerykańskiej głowy państwa, choć przedstawiciele rządu w Kopenhadze oficjalnie nie skomentowali wiadomości. Również sami mieszkańcy Grenlandii poczuli się oburzeni podobnymi zamiarami, bo jak to tak, żeby sprzedać ludzi jak bydło? No po prostu nie uchodzi, choć tak naprawdę w planach i decyzjach polityków wszyscy i tak jesteśmy tylko bydłem.

         Dobrze, a teraz pomyślmy, czy irytacja i żarty Duńczyków były zasadne? Pozornie jak najbardziej – wyspa należy do nich i niech Jankesi wybiją sobie z głowy takie zamiary. Biznes tak, sprzedaż nie – wołały duńskie media.

         Hm, no a gdyby Amerykanie nie pytali, tylko właśnie wysłali kilka batalionów piechoty morskiej i zajęli wyspę siłą, to wtedy co, Dania wypowiedziałaby wojnę USA? Na pewno nie. No a czy protestowałaby? Ależ oczywiście, Dunowie darliby gęby na cały świat, że niesprawiedliwość, że imperializm, że agresja i w ogóle takie tam duperele – jak zawsze przy tego typu okazjach. Tylko czy potomkowie wikińskich bandziorów mieliby ku temu moralne prawo? I tu robi się już interesująco.

         W dniu 10 kwietnia 2014 roku podjęto decyzję o zawieszeniu delegacji rosyjskiej w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, co było odpowiedzią na aneksję Krymu. Natomiast w końcu czerwca bieżącego roku prawo to przywrócono, przy czym zdecydowana większość delegatów duńskich głosowała za powrotem Moskwy.

         Pytanie więc brzmi: czy ustąpiły powody, dla których Rosjan zawieszono? Absolutnie nie – przecież dalej okupują Krym. Czy zatem Dania sprzedała Rosji ludność półwyspu, jak bydło właśnie i tym samym zakpiła sobie z suwerenności Ukrainy? Jak najbardziej. Czy ma więc moralne prawo czuć się oburzona zainteresowaniem Trumpa ewentualnym zakupem wyspy? W żadnym wypadku.

        Grenlandia to nie tylko wielkie terytorium, prawie siedmiokrotnie większe od Polski, ale ze względu na bogate złoża różnych surowców miejsce o wielkim znaczeniu gospodarczym, zwłaszcza obecnie, gdy trwają coraz bardziej intensywne poszukiwania zasobów mineralnych w coraz bardziej niedostępnych rejonach świata. To nadaje wyspie szczególny status gospodarczy o znaczeniu niemal strategicznym, podobnie jak strategiczne jest dla Waszyngtonu jej położenie militarne – z uwagi na możliwość kontroli ruchów flot na północnym Atlantyku i przedwczesnego wykrywania rosyjskich pocisków balistycznych oraz działań rosyjskiego lotnictwa. Owe walory gospodarcze i wojskowe sprawiają, że zainteresowanie Grenlandią wykazują nie tylko Amerykanie, ale również Rosjanie i Chińczycy. I nie dziwiłoby mnie, gdyby w sytuacji zagrożenia interesów amerykańskich, na przykład w sytuacji dobicia targu przez rząd w Kopenhadze z Pekinem lub Moskwą, Jankesi po prostu błyskawicznie zajęli ten fragment świata. Bo obecność na nim Chińczyków lub Rosjan – początkowo gospodarcza, a w ślad za nią militarna, zagroziłaby już nie tyle imperialnym, co bliższym, bo ojczyźnianym (homeland) interesom Stanów Zjednoczonych.

        Jeśli więc Donald Trump zdecyduje się złożyć Duńczykom konkretną ofertę, proponowałbym im łyknąć to, co Jankesi po dobroci dają, zanim w skutek zawirowań różnych wydarzeń wezmą to samo za darmo, rzucając Kopenhadze może jakiś ochłap pocieszenia.

        Ale ten pozornie śmieszny i podany w ogórkowym stylu nius posiada jeszcze jeden ciekawy aspekt. Jest nim bowiem pytanie, jak to się dzieje, że nieoficjalne rozmowy lokatora Białego Domu, prowadzone w gronie najbliższych współpracowników, trafiają do środków masowego przekazu? I czy nie jest już właściwy czas na ukrócenie dziennikarskiego rozpasania, albowiem wychodzi na to, że dysponując poufnymi informacjami zdobywanymi za pieniądze lub przekazywanymi przez życzliwych politycznie sympatyków, media, choć nie wybierane i nie nominowane, de facto współrządzą państwem. A opowiastki, że wszystko to dzieje się w trosce o demokrację, a nie w ramach brutalnej walki o wpływy i pieniądze, z której szary obywatel nie ma nic, należy między bajki włożyć.

         Jak zatem widzimy za wiadomością pozornie ogórkową kryć się mogą problemy polityczne, ekonomiczne i militarne mające wymiar całkiem realny i wcale nieśmieszny. A dzieje się tak w zależności od tego, jak na daną sprawę spojrzymy, jak zechcemy ją opisać i czy naprawdę chce nam się myśleć. Bo może ona przybrać postać albo sensacji sezonu wakacyjnego, albo wręcz przeciwnie.

         Hm, do diabła, przestało być lekko, łatwo i przyjemnie, więc na koniec trzeci ogórek tegorocznej kanikuły, czyli klimatów ,,lata z radiem”. Oto niedawno, 8 sierpnia, w Rosji, na poligonie w okręgu archangielskim doszło do silnego wybuchu. Nie, nie, podobno nie była to detonacja lokalnej bimbrowni ani rezultat zagryzania wódki laskami dynamitu pomylonego z parówkami, co w zeszłym roku przydarzyło się rosyjskim dżentelmenom spod znaku łomu i wytrycha, którzy skradziony materiał wybuchowy pomylili z apetyczną wędliną. No więc co to było? Oceny są rozbieżne. Oficjalnie miała się rozerwać testowana rakieta na paliwo ciekłe, powodując śmierć pięciu osób. Natomiast w domysłach medialnych, czyli ogórkowo, detonował testowany pocisk manewrujący z napędem jądrowym Buriewiestnik – broń marzeń Władimira Putina, który dzięki niej zamierza odzyskać dla Rosji status czołowego mocarstwa. W dziennikach pokazywano nawet komputerowo animowany tor lotu pocisku okrążającego globus jakimś dziwnym zygzakowatym lotem, jakby był w stanie mocno wskazującym, o co w strefie rubla przecież nietrudno, żeby ostatecznie trafić w miejsce… Jego wystrzału? No to też albo rzecz jasna w inny dowolny, zaprogramowany lub nie, punkt świata, głównie w Ameryce Północnej. I że nie ma tego, no… - dla Marychy nie ma, czyli mocnych na takie coś, to znaczy środków obrony przed cackiem nauki rosyjskiej, która wciąż nie będąc w stanie poradzić sobie z produkcją roweru, ze złości skonstruowała detonującego Buriewiestnika. A także czołg Armata, walczący w triadzie z wozem naprawczym i lawetą do jego transportu.

         Trzeba głęboko oddychać i zaczadzić sobie łeb sierpniową duchotą, by z detonacji, wyłącznie na zasadzie domysłów wyhodować takiego sensacyjnego ogórasa. Bo czy wspomniane domysły, na dodatek podane w formie niemal faktów, są w jakimś stopni zasadne? Absolutnie nie. Dlaczego? To proste. Aby nauka rosyjska mogła cokolwiek zaprojektować i stworzyć, najpierw musi to ukraść. To znaczy gdzieś poza Rosją powinien powstać pierwowzór tego czegoś, którego plany trzeba dopiero zdobyć. A ponieważ jak do tej pory pojazdy na napęd jądrowy nie latają, skąd Rosjanie mogliby wziąć gotowy projekt takiej zabawki, no skąd?

        Co ciekawe, na dowód promieniowania w rejonie wybuchu podano, że okoliczna ludność wykupiła w aptekach cały zapas jodyny. I tu wracamy jednak do hipotezy z katastrofą bimbrowni – równie prawdopodobną, co detonacja Buriewiestnika. Można bowiem założyć, że w rejon Archangielska już od dawna przestały dochodzić transporty wódki, więc przerzucono się na bimber. A gdy i tego po wybuchu zabrakło, okoliczni chlają jodynę z gwinta, bo coś chlać przecież muszą – tradycja już tam taka, wzięta z biedy, wiecznego poniżenia i ciężkiego oddechu. Ot i cały wakacyjny ogórek


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości