Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1201
BLOG

Rzecz poważna, bo o fekaliach

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Ekologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

        Gówno to nic dobrego, naprawdę. Zwłaszcza ludzkie. Ale na przykład końskie już nie. Znaczy jest OK. Zmrożone zimą na kamień, w erze jeszcze przedkomputerowej, nawet z okładem, kiedy dzieciarnia miała dużo wolnego czasu, a ulica zapewniała więcej atrakcji niż dom, dobrze układało się w dłoni peryferyjnego młodziaka, bo wymiar i kształt pasowały jak ulał i można było kogoś potraktować czymś takim równie boleśnie, co kamieniem. Za to latem traciło całą swoją funkcjonalność, albowiem łatwo zniekształcało się, a nawet rozpadało, więc użytek z niego był żaden. Co ciekawe, kopce końskich odchodów pozostawiane drzewiej w mroźne dni na targowiskach, ewentualnie pojedynczo lub seriami na drogach, jako że koń może w biegu a człowiek nie, parując ciepłem wnętrzności nie tylko robiły za kaloryfery dla wróbli, ale i za ich spiżarki, wabiąc ptaki niestrawionym ziarnem. I tak oto przez tysiące lat ludzie i konie funkcjonowali obok siebie w klimatach wzajemnych odchodów– mimo wszystko z korzyścią dla ludzi, choć już dla koni niekoniecznie.

        Również łajno krowie, popularnie zwane krowiakiem - co trochę dziwne, bo końskiego z niewiadomych bliżej przyczyn koniakiem przecież nie nazywamy - przysłużyło się ludzkości. Miało i ma nadal swoje jasne strony, robiąc za nawóz, a także środek opałowy. Sam zresztą korzystałem z jego zalet, pałaszując dorodne pomidory wyhodowane właśnie na tymże specyfiku. Natomiast nie mniejszą korzyść mamy z odchodów świńskich, ale że świń nie lubię, to znaczy lubię, ale wyłącznie pod postacią wędlin i schabowego, pominę milczeniem ten temat.

        Jest jeszcze jedna kupa, która towarzyszy homosapiensowi od czasu udomowienia przez niego drobiu, a głównie wszędobylska kupa kurza, choć z niej pożytek żaden, a niewygoda tylko, gdy chodząc boso konstatujemy z niesmakiem, kiedy oślizgły intruz wciska się nam pomiędzy palce. Oczywiście zawsze to lepiej było wejść w gospodarskim obejściu na łajno kurze niż na grabie, i to nawet dlatego choćby, że w tym pierwszym przypadku wciąż jeszcze można było zostać peerelowskim inteligentem - ba, było to wręcz dobrze widziane, a w drugim, szczególnie po oberwaniu w rozum ciężkim trzonkiem, już nie zawsze.

        Dwa pozostałe, dobrze znane nam ekskrementy, bo w ludzkim życiu występują powszechnie, zwłaszcza skrycie przyklejając się do obcasów, to pozostałości psie i kocie. Kotów nie znoszę i nie ścierpiałbym ich pod żadną postacią – panierowaną czy sauté, więc i ich odchody są mi mocno niemiłe. Natomiast psie, choć też do miłych nie należą, to już nie tak bardzo. Pewnie dlatego, że są psie i tyle, a dokładniej z tego prostego powodu, iż pies posiada przypisany mu przeze mnie większy zakres tolerancji swoich poczynań, w tym nie pomijając i jego defekacyjnych wybryków. Zresztą jak powiedziały mi moje jamniki: ,,Nam nic do tego gdzie i kiedy załatwiasz te sprawy, więc bądź konsekwentny i nie zajmuj się tym, gdzie i jak my to robimy”. Co miałem opowiedzieć na takie dictum? Nic, bo z ich punktu widzenia miały rację, więc choć niezupełnie dałem się przekonać, niemniej pewien zakres samodzielności w tych sprawach, choć tylko poza domem, jednak im pozostawiłem. Zresztą co takie miniaturowe jamniki narobią? Tyle co kot napłakał. Nawet jeśli coś gdzieś zostanie, czego nie zauważę, rozpłynie się w deszczu, jak te tysiące ton fekaliów w Wiśle. Rzeka oczyszcza się sama i moje podwórko niemal też. Mówię, że niemal, bo jednak muszę za to płacić.

        I tak oto dotarliśmy do Wisły, nie tracąc po drodze portfela, co samo w sobie należy uznać za turystyczny sukces. A w Wiśle... No właśnie, mówiąc Brzechwą: A w Wiśle – okropność - przyznacie to sami/ jest gówno wśród ścieków i ścieki z gównami/ bogaczy są gówna, biedaków są gówna/ i gówna mieszane, bo ściek wszystkich zrównał.

        Właśnie tak, tu demokracja i braterstwo rynsztoku połączyły ludzi, uprzywilejowanych i nie, rzec można do kupy. Nikt się nie wywyższa, nie każe sobie schlebiać, nie poniża, wszyscy a w zasadzie pozostałości wszystkich, ramię w ramię niemal, w jednym wielkim rynsztoku podążają w tym samym tempie ku rzece, by zażyć w niej zbiorowej kąpieli. Zupełnie jak w Gangesie, z tym tylko, że tam, w Indiach, jest więcej gówna i ponoć demokracji, choć przede wszystkim gówna – bo hinduska demokracja istnieje wyłącznie na papierze, zapisanym propagandowo przez idiotów, kłamców i kanalie, pomijających z głupoty lub celowo kwestię społecznej kastowości.

        A u nas nie, u nas równość - wymuskany stolec prezydencki obok spoconego przepracowaniem stolca robotniczego, stolce rodem z Wrocka – ten premierowski podążający krok w krok z naczelnym stolcem opozycyjnym, dostojny, jakby z lekka zdystansowany, rozmodlony kardynalski tuż obok nie wiadomo czym ani jak uklepanego stolca lidera Wiosny, zmanierowany stolec celebrycki, w tym aktorski, skryty za maską Melpomeny i cuchnący propagandą stolec dziennikarsko-publicystyczny, koniunkturalnie i politycznie zagubione stolce poselskie oraz pełne powagi, jeśli nawet nie patosu senatorskie. A wokół już trudne do identyfikacji po prostu stolce - postrzegane nie indywidualnie, ale zbiorowo, znaczy en masse. Niby wszystkie razem, ale tylko od momentu klozetowej peregrynacji. A przedtem oddzielnie, jakby sobie cuchnęły nawzajem. Ludzie nie wiedzieć czemu nie szanują tej rynsztokowej równości, a co gorsza nie traktują jej jako społeczno-politycznego drogowskazu.

        Sam widziałem pułkownika saperów dokonującego na wlewem nieczystości do Wisły jakichś ważnych obliczeń – zapewne zawartości gówna w gównie - który na okrzyk jednego z gapiów: ,,Prezydent, o tam, ten ze sztandarem”, stanął na baczność i zasalutował, wodząc wzrokiem za kupą z biało-czerwoną flagą, majestatycznie podążającą ku rzece. A przecież był to tylko jeden ze starych psich stolców, kolekcjonowanych przez Kupę, to znaczy Kubę i trzymanych przez niego na honorowym miejscu w meblościance. Tuż pomiędzy półką z puszkami zagranicznych piw, zbieranych za młodu na prowincjonalnych śmietnikach, a niższą – z oprawionymi w ramki zdjęciami zatrudnianych i oszukiwanych przezeń Ukrainek. Widać nie miał już miejsca na nowe odchody, więc aktualizując je zaczął wyrzucać stare i stąd w ściekach te oflagowane. Sam pewnie spuści się w sedesie ostatni – znaczy spuści wodę po sobie, co mówię, żeby nie było wątpliwości, choć mam nadzieję, że bez polskich barw, które mu raczej nie przysługują. Za to te unijne będą w sam raz.

        I jeśli czegoś mi w tym wszystkim szkoda, to tego, że jak wspomniałem, to znaczy powtórzyłem za ekologami, rzeka sama się z odchodów oczyści. Już gdzieś pod Płockiem woda będzie czysta i trawa zielona, a nawet Mazowszanka odtąd właśnie tam butelkowana – prosto z głównego nutu. Co więc zostanie z rynsztokowej demokracji i braterstwa? Nic, bo to tylko taka chwiejna lokalna fanaberia i niestety/stety ulotna, stworzona na bazie chybionej i jak to w Polsce bywa okradzionej inwestycji o wdzięcznej nazwie Czajka. A skąd wiem, że okradzionej? Hm, niby pewności nie mam, ale… No właśnie, wy też nie. Choć z drugiej strony, balansując na granicy prawdopodobieństwa, potraficie wskazać w Polsce inną niż okradzioną inwestycję?

        - Dobrze, a reszta? – ktoś zapyta

        - Reszta czego, tego wszystkiego poza gównem?

        - No - padnie mocno przeintelektualizowane potwierdzenie narosłych wątpliwości

        –Hm, tak… tego… więc reszta… Reszty prawie nie ma, bo łajno to już raczej wszystko, co w tym kraju pozostało. Klimaty honoru i rozumu okazały się jednak znacznie bardziej eteryczne i dziś ich resztki zmagają się o przetrwanie, zabiegając hojnymi datkami o kaprysy wyborczego motłochu.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości