Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
562
BLOG

Oszczędność słów

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 15

        Jest taka stara, rzymska jeszcze zasada: "De mortuis aut bene, aut nihil", czyli o zmarłych należy mówić wyłącznie dobrze albo wcale, i co ma sens o tyle i tylko tyle, że tworzy rodzaj bariery ochronnej dla uczuć osób bliskich. Przy czym parawanem milczenia starano się otoczyć często zamordowanych, w tym i cesarzy.

        Maksyma przetrwała do dziś i wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby o dobrych mawiano dobrze, bo to im się należy, natomiast na temat złych wstrzymywano się – przynajmniej na pewien czas - z rzetelnymi ocenami kompromitujących ich życie dokonań. Co ciekawe, rezygnacja z kompetentnego i uczciwego opiniowania ludzkich postaw – zwłaszcza mocno nagannych i szczególnie w odniesieniu do osób publicznych - stała się normą wśród tych części społeczeństwa i mediów, które na niedomaganiach moralnych, a niekiedy wręcz łotrostwie zmarłych w jakikolwiek sposób żerowały i tym samym, oficjalnie lub nie, identyfikowały się z nimi. A czasem wręcz stawały się wobec nich dyspozycyjne. Stad bierze się postawa niepamięci lub pamięci mocno wybiórczej, włączanej i wyłączanej niczym przy pomocy magicznego klucza dziecięcych zabaw wykorzystujących zawołanie zakluk-odkluk, i przerastającej z czasem w apoteozę fundowaną najzwyklejszym i oczywistych kanaliom. A że jak to w życiu się zdarza, pryncypia rozumiane bywają opacznie, więc zamiast zmilczeć przyjęło się mówić dobrze o łajdakach, bo wspomniana maksyma rzekomo tego właśnie od nas, choć alternatywnie, wymaga.

        Ta dowolność interpretacji przekazu rzymskiej zasady prowadziła wprost do okazywania szacunku zmarłemu bandziorowi i zdrajcy, o co na przykład zabiegał w mowie pogrzebowej w trakcie pochówku Wojciech Jaruzelskiego prezydent Bronisław Komorowski. Albo podpowiadała dowolną manipulację życiorysami i faktami, jak miało to miejsce zaraz po śmierci i Jacka Kuronia, i Karola Modzelewskiego, kiedy media wspominały chwalebny pobyt w więzieniu, zafundowany im w odpowiedzi na list krytykujący PZPR, jaki dwaj lewacy wypichcili. Niestety, nie dodawały, że obaj byli jej członkami, a krytyka partii została dokonana z pozycji trockistowskich, co skłania do przewrotnej refleksji, iż order należał się nie im, a Gomułce, który zamknął ich w schowku dla niebezpiecznych ideologów, wykazujących jeszcze bardziej zbrodnicze odchylenia niż te przaśnego od stóp wzwyż towarzysza sekretarza.

        Nie zapominajmy jednak o kobietach. Dlatego kolejnym dowodem nieporozumienia jest przykład Wisławy Szymborskiej, znanej stalinistki, której postawa, podobna innym klakierom władzy mrocznego dla człowieczeństwa okresu, nie ograniczała się wyłącznie do sławienia rymami towarzysza Józefa Wissarionowicza i Kraju Rad, ale przybierała postać konkretnych haniebnych zachowań, jak choćby w przypadku procesu krakowskiego.

        I tu dla celniejszej oceny moralnej poetki wypadałoby zastanowić się na taką oto refleksją. Stalinowski terror to kolejny w dziejach naszego kraju czas zagrożenia polskości. Co ciekawe, każdy poprzedni oferował współplemieńcom porcję literatury patriotycznej, pomagającej dzięki geniuszom pióra zachować narodową tożsamość. Natomiast okres powojenny wydał literackich narodowych zaprzańców ze szczątkową moralnością, których łajdactwo doznało łaski częściowego rozgrzeszenia w postaci Nobla Szymborskiej. Ot, przewrotność sławy szubrawców. Ale dlaczego tak się stało, co było powodem, że powojenny socjalizm obrodził tak wieloma moralnymi liliputami literatury i zdrajcami polskiej sprawy?

        Odpowiedź, która mogłaby być tematem książki, da się zamknąć w trzech głównych przyczynach: okupacyjnej zagładzie elit oraz emigracji części z nich, brutalnym odsiewie pozostałych resztek i będącej odpowiedzią na wojenne lęki żądzy życia za każdą cenę. Im lepszego, tym za wyższą. Dlatego gdy na jednej szali kładziono ofertę w postaci pewności jutra, sławy i zamożności, to na drugiej bez wahania składano okruchy honoru, bo więcej w duszach nie obrodziło. Stąd reakcją na agonię tamtego pokolenia politycznej koniunkturalności nie może być laudacja, tylko co najwyżej milczenie. Kłopotliwe, bo jednoznaczne w wymowie, ale co zrobić – Rzymianie znali się na rzeczy

        Niestety, tego, że o polskich szkodnikach można mówić dobrze, doznaliśmy nie raz – ot choćby na przykładzie generała Czesława Kiszczaka, który jeszcze za życia okazał się ,,człowiekiem honoru”, Tadeusza Mazowieckiego, którego polityka ,,grubej kreski” po dziś dzień karbuje losy naszego państwa i społeczeństwa, czy choćby profesora Zygmunta Baumana, co do którego próbowano przekonać Polaków, iż jego dorobek naukowy i zmiana stron ideologicznego konfliktu przeważają z nawiązką łotrostwo jego dawnego, podłego życia.

        Ale nie tylko w przypadkach osób mających wpływ na obraz kraju zdarza się popełniać pogrzebowy panegiryk. Nie, rzecz dotyczy dnia codziennego szarych obywateli, kiedy to znany złodziej ukazywany jest jako osobnik bogobojny i uczciwy, leniowi i obibokowi nakłada się pośmiertną maskę pracoholika, kłamcy człowieka szczerego i otwartego, kurwiarza i utracjusza ubiera się w szaty zacnego męża i ojca rodziny, głupca pozoruje się na osobę rozsądną i wyważoną w opiniach, wykształciucha każe zapamiętać jako inteligenta, chama i prostaka jako przykład chodzącej kindersztuby, nieuka jako erudytę, członka partii jako uduchowionego solidarnościowca, a pedofila jako księdza, choć w tym przypadku bywa ostatnio, że na odwrót. Zamiast milczenia oferuje się kłamstwo i choć otoczenie wie, że było inaczej, z uwagi na sytuację nie zamierza go publicznie prostować. A wszystko przez to, że przyjęło się sądzić, iż o ludziach złych, którzy odeszli, powinno się pisać dobrze albo wcale, podczas gdy jest inaczej - pisać dobrze można tylko o tych, którzy nie pozostawili po sobie złych wspomnień. Natomiast o pozostałych przez takt lepiej zmilczeć.

        Przetoczyły mi się przez głowę te refleksje, gdy przeczytałem informację o przyczynie zgonu Piotra Woźniaka-Staraka. I nie to było dla mnie istotne, że został uderzony śrubą własnej łodzi w głowę, choć stanowi to oczywisty ewenement, ale że w jego krwi stwierdzono 1,7 promila alkoholu, zaś w moczu – 2,4 promila. A ponieważ prowadząc pojazd mechaniczny w ruchu wodnym, tak samo jak w lądowym, normą dopuszczalną jest 0,2 promila, nietrudno skonstatować, że zmarły naruszył przepisy. Przy czym mając od 0,2 do 0,5 promila alkoholu we krwi popełniłby wykroczenie, a powyżej 0,5 promila - już przestępstwo. Wniosek z tego więc prosty, że choć to nie sąd stwierdził stopień jego winy, bo nie mógł, a gdyby mógł, to by nie stwierdził, albowiem takie są przywileje bogatych, niemniej prosta ocena faktów wskazuje, iż Piotra Woźniaka-Staraka można określić mianem przestępcy. Przestępcy, który nie tylko narażał swoje życie, ale przede wszystkim zdrowie i życie pasażerów prowadzonej przez siebie łodzi. A że w internecie łatwo znaleźć zdjęcie, na którym z lampką alkoholu w ręce siedzi rozbawiony za sterem w towarzystwie licznych znajomych, należy się domyślać, iż nie był to taki pierwszy przypadek, choć na co wskazuje finał nocnej eskapady - ostatni. I żeby jeszcze uzupełnić opis dokonań pana Piotra, dodam, że pewnego sprostowania wymaga końcowy fragment nekrologu, napisanego przez najbliższych, gdzie czytamy: ,,Miał w sobie tak wiele energii, radości i pomysłów, którymi tak szczodrze obdarzał Rodzinę i Przyjaciół”. Jednym z tych pomysłów właśnie, na pewno miłym żonie, był ten epilogowy, gdy po późno zakończonym obiedzie w restauracji wysłał ją drugą łodzią wraz z obstawą do domu, aby sam na sam z poznaną kelnerką, w środku nocy, mając we krwi przestępczą w ocenie sytuacji dawkę alkoholu, pohasać z rykiem silnika po jeziorze.

        Kto zna dramat Friedricha Dürrenmatta zatytułowany ,,Przygoda pana Trapsa”, ten na pewno pamięta jak skomplikowane jest wnętrze człowieka i jak surowo jednoznaczna w ocenach ludzkich zachowań moralność może być w przypadku ucieczki od dyskomfortu samokrytyki zawieszana na kołku obłudy, zaś niewygodne sumieniu fakty szybko wyciszane zasłoną amnezji. Dlatego tak łatwo czasem żyć w przekonaniu, że jest się pięknym, mądrym i dobrym, będąc naprawdę brzydkim, pozbawionym skrupułów durniem. Ale już trudniej z tym w sytuacji, gdy rzecz dotyczy osoby publicznej, przy czym wszystko wskazuje na to, że jej odejściu powinna towarzyszyć oszczędność słów, najlepiej jeśli sprowadzona do ciszy. I bez odrobiny, zwłaszcza niezręcznego dla żyjących świadków, przysłowiowego kadzidła. Bo jego nadmiar, nawet w przypadku osób naprawdę zasłużonych, powoduje, że przywołana o nich pamięć, będąc nietaktownie wręcz przesłodzoną, zaczyna działać na czytelnika odwrotnie do zamierzeń. Znaczy po prostu śmieszyć, co mogliśmy stwierdzić wczoraj ,,na Salonach”.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo