Ignatius Ignatius
152
BLOG

Triumf śmierci: Mystic Festiwal 2022 - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 5
Po udanej edycji z 2019 roku (Kraków Tauron Arena), bardzo długie trzy lata, czekaliśmy na następną odsłonę, która odbyła się na terenie Stoczni w Gdańsku.

Organizatorzy zadośćuczynili cierpliwym posiadaczom biletów i z dwudniowy festiwal rozrósł się do czterodniowego maratonu (1-4.06.2022), na którym zagrało łącznie 70 zespołów.

Podobnie jak poprzednio należało wcześniej dokonać selekcji, zaplanować co zobaczyć i otrzaskać się z topografią festiwalowego terytorium. Tym razem sama lokacja okazała się niezwykle atrakcyjnym miejscem o autentycznym (post)industrialnym charakterze.
Festiwal dla relacjonującego zaczął się od Warm Up Day – który, będę liczył jako dzień zerowy festiwalu. Pierwszy gig na, który się wybrałem zagrała, nieustannie rosnąca w siłę, gwiazda polskiej ekstremy -

Decapitated (Park Stage), który niedawno wydał swój ósmy album pt. Cancer Culture (2022). Naturalnie ekipa Vogga ogrywała nowy materiał, toteż masową dekapitację zaczęto od tytułowego numeru z  najnowszego długograja.
Następnie zespół nawiązał do pandemii nadając nowy kontekst utworowi „Pest” z przełomowego albumu Carnival is Forever (2011). Podczas, gdy Rasta zapowiadał ów kawałek, siekło mnie, że ta płyta ma już ponad dziesięć lat! Postawiono na odpowiednie proporcje starego i nowego materiału w myśl zasady dla każdego coś dobrego – to nie trudne, zważywszy, że jak mało który współczesny zespół, Decapitated posiada już naprawdę pokaźny katalog, świetnych utworów, którymi można dowoli żonglować. Staż pozawala na dozę wspominków. Z okazji dwudziestolecia Nihility (2002) przygrzali „Names” oraz „Spheres of Madness”. Miejsce znalazło się nawet dla stareńkiego „Nines Step” z debiutu, którym zamknięto podstawę setu.
Na bis postanowiono dobić niezmordowaną publiczność (koncert był jeszcze w pełnym słońcu a w moshpicie się nie oszczędzano) zamykającym ostatni krążek utworem „Last Supper”.

Zabójcza mieszanka nowoczesnego death metalu z czterech krążków z początków początku działalności wcale aż tak nie gryzie się z połamanym, technicznym, intensywnym groovem. Między innymi to od ponad dekady stanowi mocny atut współczesnej inkarnacji Decapitated. Są wstanie poradzić sobie z własnym dziedzictwem i już powoli zaciera się granica „nowego” Decapitated - premiera Cancer Culture (2022) właśnie wyrównała albumowy rachunek w obecnej stylistyce. Światowa ekstraklasa ekstremy metalowej, która nawet w świetle dnia dziennego potrafi, bez żadnych rekwizytów zaprezentować się od najlepszej strony grając niezwykle dynamicznie i energetycznie. Vogg na koniec spuentował, że ten festiwal to cios jak chuj! i post factum rzeczywiście trudno z tą prognozą polemizować.

Zespół został świetnie przyjęty, po każdym z muzyków widać było ogromną radość grania na żywo po takim scenicznym wyposzczeniu. Nikt się nie oszczędzał zwłaszcza Rastę nosiło po scenie – ale to w sumie standard.
Na koniec odnotuję istotne zmiany personalne, Decapitated wymienił sekcję rytmiczną, wrócił basista Paweł Pasek i oczywiście sensacyjnie głośny transfer pałkera z Vader. James Stewart po dziesięciu latach bębnienia w olsztyńskiej machinie śmierci, przeszedł do Decapitated, gdzie może sobie z satysfakcją poszaleć nieco w innym stylu.

Lik (Shrine Stage)  

To był jeden z tych spontanicznych występów, na które wybrałem się aby wypełnić lukę czasową. Okazało się, że był to całkiem dobry wybór i jeden z nielicznych momentów kiedy odwiedzałem inną niż scenę główną i parkową.

Powstałe osiem lat temu Lik (zwłoki) to bardzo miły w odbiorze swedeath, ekipa z trzema płytami na koncie i EPką. Grają dość zróżnicowanie czerpiąc co najlepsze nie tylko z lokalnego rynku ale ogólnie ze spuścizny gatunku. Przeważnie jest to mięsiste, utrzymane w średnio szybkim tempie, nieprzesadnie melodyjne, obskurne gruzowanie. Zwłaszcza bas Myra solidnie miętosił bebechy. Wyluzowana grupa, bez napinki, z dystansem do siebie i własnej twórczości. Aktualnie promują Misanthropic Breed (2020) i z tego tytułu większość repertuaru skupiona była na owym albumie. Najbardziej w pamięci zapadł mi środek sztuki. Wyróżniały się: „Corrosive Suvival” z obowiązkowym piachem w wiosłach, genetycznie szwedzkimi, topornym umpa umpa - proste, skoczne i do przodu. Również następny numer „Flesh Frenzy” był całkiem sympatyczny. Wyczuwalne były death’n’rollowe wtręty wymieszane z solidną starą szkołą szwedzkiego łojenia.

Lik jest na swój sposób eklektycznym zespołem swobodnie żonglującym w obrębie gatunku, różnymi stylami o czym świadczy zestawienie bardziej melodyjnych, prostszych z bardziej gęstszym perkusyjnym złomowaniem np. „Necromancer” z debiutu, gdzie naprawdę trup gęsto się śle. Po szybszym numerze chłopaki zwalniają w „Morbid Fascination” z skrupulatnie mielącym kościec riffami, które śmierdziały mi starym Vaderem.

Szwedzi jednak nie poprzestają na hołubieniu jeno prymitywizmowi, pod koniec koncertu dowiedli wszem i wobec, że potrafią grać technicznie wyrafinowanie (w ramach death metalu rzecz jasna) zabłysnąć gdzieniegdzie naprawdę świetnymi partiami solowymi. Podsumowując dobrze rokująca załoga - swedeath metal w pięciu smakach.

Pierwotnie następny na liście miał być Napalm Death, doszło jednak do pewnych zmian w lineupie. Zastępstwo jedno z najbardziej godnych i oczywistych. Padło na weteranów z Liverpoolu, którzy mieli równie fundamentalny wpływ na ekstremę zarówno grindcorową jak i szeroko rozumiany Death Metal. Mowa oczywiście o…

Carcass (Park Stage)

Jeff Walker wyszedł w maseczce tak (jakby trzeba było o nich przypominać) oczywiście zgrywał się i po chwili ja zdjął. Komu, jak komu ale takie rekwizyty idealnie wpisują się w klimat patologii medycznej Carcass.

Już na wstępie stwierdzam, że był to bardziej udany koncert niż na poprzedniej edycji Mystic Festiwal, kiedy to Jeffowi dawało się we znaki znacznie ostrzejsze słoneczko – co nie znaczy, że trzy lata temu było niedobrze. Świadczy o tym rozbudowany set – żelazny repertuar został wzmocniony głównie kawałkami z ostatniego krążka.

Błyszczał gitarzysta Bill Steer, zdecydowanie w formie - żywy dowód na to, że nie trzeba wirtuozerii aby zachwycać. Siłą kunsztu Billa jest szczerość, która wyziera z pod jego palców pod czas jego znakomitych partii solowych. Zaczęto od „Exhume to Consume” z Symphonies of Sickness (1989), po czym przeskoczono do przełomowego dla Carcass krążka Heartwork (1993) przypominając o korzeniach melodyjno death’n’rollowej wolty, która trwa do dziś. W rolach głównych opus magnum tj. wspomniany wyżej czwarty spust, i dwa ostatnie poronienia Surgical Steel (2013) wraz z jeszcze parującą świeżynką Torn Arteries (2021) z okładką niebezpiecznie kojarzącą się z pewną płytą Kwasożłopów... w sumie im też zdarzyło się zerżnąć okładkę.

Przez to, że nowości nie wnoszą nic nowego, koncert był spójny brzmieniowo i widać i słychać, że to bezpieczne zabetonowanie w tym stylu służy całemu zespołowi i fanom zresztą też. Najżywiej reagowali na próbki pobrane z Heartwork (1993) z tytułowym na czele, który rzecz jasna pozostawiono na finał. Z chorych melodii, których obecność została doceniona przez wygłodniałe gremium wspomnieć należy o: „Genital Grinder”, który pierwotnie otwierał demo Flesh Ripping Sonic Torment (1987) i „Corporal Jigsore Quandary”, którego gorączkowo domagano się już podczas pierwszej połowy operacji. Jak widać Carcass przeleciał się po całym swoim niezdrowym dorobku, zahaczyli również o tytułowy numer z EPki Tools of the Trade (1992).

Jak na festiwalowe warunki zagrali naprawdę nabrzmiały set i nawet dysfunkcyjne nagłośnienie parkowej sceny nie zdołało zepsuć dobrego wrażenia. Świadczy o tym najlepiej stan darni - napoczęta przez publiczność Decapitated, została wystawiona na próbę szaleństwa fanów Carcass, którzy dosłownie dokonali jej anihilacji.

Heathen (Shrine Stage)

To przyznać muszę też gig, który nie był w mych planach festiwalowych i (o zgrozo) o mało a bym go przeoczył. Byłoby to sromotnym, niewybaczalnym błędem stracić szansę posłuchania weteranów amerykańskiego technicznego thrashu.
Chwała, że koncert odbył się w zamkniętym pomieszczeniu, dzięki temu kwestie nagłośnienia zostały uratowane. A było czego słuchać oj było! US do bólu ejtisowy techniczny thrash metal, podszyty epickością rozstrzelaną kapitalnymi pojedynkami na solówki Lee Altusa i Kyle’a Edissego (ponoć specjalnie przybył do nas z samej Kanady).

Umiarkowany gitarowy onanizm wszystko w granicach rozsądku wszak jednak to przede wszystkim thrash - a taki nic, a nic się nie starzeje. Czuć było autentycznego ducha lat 80. Heaten został świetnie przyjęty, choć publiczność musiała się rozkręcić – chyba, że Heathen skupił samych muzycznych analityków, do reszty zanurzonych w rozbieraniu technicznych niuansów na czynniki pierwsze.
Amerykanie ciśną swój czwarty krążek Empire of the Blind (2020), na którzy fani czekali dekadę – poważnie, fani grupy z San Fransisco nie mają lekko, średnio nowy album wychodzi raz na dziesięć lat… Grupa współtworzona przez Lee Altusa zaczęła od przedstawienia w warunkach bojowych próbki najnowszej twórczości.

Wystartowali „The Blight” i „Blood to Be Let”  i słusznie - bardzo mocne i reprezentatywne dla Heathen granie. Stopniowo cofnięto się o dekadę wystrzeliwując przeszywające „Arrows of Agony” z The Evoultion of Chaos (2010). Ostatecznie to na tych dwóch krążkach oparto w dużej mierze set, nieśmiało przemycając coś starszego jak „Goblin’s Blade” z debiutanckiego albumu. Nowemu materiałowi nic do zarzucenia nie mam ale jednak największe szaleństwo pod sceną wywołał szlagier „Dead by Hanging”. Ludziska ochoczo skandowali z Davidem:

Death by hanging!
Death from the gallows!
Death by hanging around!


Sroga chłosta ustala na moment w ckliwym „Sun in My Hand” ale to przecież wręcz wypada aby thrashersi dali się poznać od delikatniejszej strony a zapodanie rasowej powerballady w secie to przejaw szanowania tej metalowej tradycji.

Na koniec zagrali jedyny (ale za to jaki) utwór z drugiej płyty, otwierający Victims of Deception (1991): „Hypnotized”. Techniczne monstrum stanowiące jeden z pomników wypieranej przez inne style sceny thrash metalowej.

Zaprawdę świetna sztuka, która zapadnie mi na długo w pamięci. Po wszystkim, niemal od razu wyszedł do fanów David White, z którym można było zamienić, słowo, uścisnąć dłoń i zrobić sobie okolicznościową samojebkę.

Tom Warrior’s Legacy (Park Stage)

Od momentu zaanonsowania po dziś dzień nie dowierzam, że doszło do realizacji tak unikatowego przedsięwzięcia jak przegląd twórczości Toma Gabriela ‘Warriora’ Fischera.

Usłyszeć na żywo jednej nocy Hellhammer/Celtic Frost/Triptykon– to coś niesamowitego. Móc prześledzić jak rodziła się i ewoluowała legenda szwajcarskiego metalu, bez której dzisiejsze krańcowe podgatunki muzyki metalowej miałby pewnie zgoła inne oblicze.

Jubileuszowy (wszak pierwsze utwory powstawały niemal równe czterdzieści lat temu) - Toma Gabriela Wojownika, na żywo i w półmroku uwypukliło awangardowość każdego jednego z etapów twórczości. Turpistyczny minimalizm Hellhammer stał się jednym z najbardziej kluczowych fundamentów pierwszej fali black metalu wyznaczających drogę dla następców w różnych stronach świata. Nikt wówczas tal nie grał, obskurnie prymitywnie, na pograniczu metalu i punka. Apoteoza pierwotności zarówno dla black, doom, death, thrash metalu. Awangarda zapowiadająca mieszanie się styli w muzyce metalowej. Dźwiękowa ohyda sadystycznie niespiesznego oprawcy. Słowem prawdziwa legenda.

Sztuka podzielona była na dwa oddzielne akty. Twórczość Hellhammer została odegrany w ramach projektu Triumph of Death.
Wywieszono upiorne banery nawiązujące do niemieckiego ekspresjonizmu będące kolejno: szatą graficzną zbioru wszystkich demówek pt. Demon Entrails (2008) i jedynej EP Apocalyptic Raids (1984). W tle wisiało logo nietoperza, prawdopodobnie protoplastę nietoperzowych logotypów np. starego Tiamat, Morbid i oczywiście Mayhem.

Cały zespół ucharakteryzował się subtelnym, oldschoolowym corpsepaintingiem. Od Toma przez całe koncertowe wydarzenie biła niezwykła skromność i dystans. Wielokrotnie podkreślał rolę pozostałych, współtworzących pod poszczególnymi szyldami. Potrafił świetnie opowiadać, ważąc słowa unikał dłużyzn. Wzbogacając wykonywanie utworów o kontekst zakulisowej historiografii. Pokusił się nawet o żart dotyczący wolnego tempa „Reaper” dedykowanego wszystkim jego rówieśnikom. Widać było, że celebruje i przeżywa chwile z fanami emocje związane z historią Hellhammera. Wiem, ponosi mnie egzaltacja, skupmy się więc na konkretach.
I w końcu zaczęło się, piekielny młot zaczął wykuwać bluźniercze wypryski. A było ich dziesięć plus jeden już nagrany w ramach Celtic Frost: „Visions of Mortality”, który ukazał się na debiutanckiej EP Morbid Tales (1984).

Zaczęto tak jak na EP od „The Third of the Storms (Evoked Damnation)” i już podczas tego sztosu, wszyscy byli porobieni po pachy. Poprawiono miazgatorskim „Massacra” i chyba dopiero przy „Maniac” zaczęły docierać do mnie prześwity percepcji, że to się dzieje naprawdę. To właśnie ten czarci wymiot otwiera historyczne pierwsze demo pt. Death Fiend (1983).

Godne podziwu było udane odtworzenie brzmienia instrumentów - na żywca było oczywiście pełniejsze, najbliżej mu było do tego z EPki. Nawet perkusja była doskonała w swej niedoskonałości. Wokalnie Tom również prezentował dojrzałą manierę przełomu Hellhammer/Celtic Frost.

Wszyscy, niemal od samego początku domagali się „Messiah” i pod koniec się doczekali. Tom w zapowiedzi wspomniał, że główną determinantą powstania tego utworu, był co raz bardziej zagęszczająca się atmosfera Zimnej Wojny. Zwrócił uwagę na smutną analogię, że po czterdziestu latach znów stał się nad wyraz aktualny. Przed zagraniem „Blood Insanity” Tom zdradził swe plany matrymonialne względem basistki, która sprawiła wrażenie niezbyt zadowolonej, że pochwalił się tym publiczności. Jednym z intensywniejszych piekielnych wygarów był rozpędzony „Aggressor” i niewiele ustępujący mu „Decapitator”.

Osobiście czekałem najbardziej na „Triumph of Death” - opus magnum Hellhammer, istna mini „opera” śmierci. Zostawili ten okruch czystej zagłady na same grande finale. Znów wykonanie najbliższe było wersji z 1984 roku tylko niestety, nie było aż tak dojmująco agonalnie jak na Apocalyptic Raids (1984), brakło mi tego teatralnego przesadyzmu… ale i tak to było coś niesamowitego. Wykonanie tego utworu stanowiło jedno z najważniejszych wydarzeń całego festiwalu.

Dźwiękową apokalipsę poprzedził niespodziewanie, wyżej wspomniany wtręt z repertuaru Celtic Frost. Nie doszukujcie się jednak braku konsekwencji, to tylko pokazuje naturalną ewolucję i fakt, że to co znalazło się na Morbid Tales (1984) nie wzięło się z niczego.

Jak widać projekt Triumph of Death rzetelne przedstawił przekrój twórczości Hellhammer z lat 83-84. Na sam koniec Warrior żartobliwie upomniał, wszystkich próbujących naśladować jego firmowe Ugh – żeby artykułować je tak jak należy.

Po hellhammerowym secie - jednym z najważniejszych jakie dane mi było na żywo posłuchać, nastał czas krótkiej przerwy, zmiana scenicznych szmat zwiastujących przejście do drugiej odsłony tej nocy. Tym razem w tle łypało złośliwe oko szatana autorstwa H.R. Gigera. Już jako Triptykon zespół zagrał pięć utworów z lat 1984-1987. Przyznaję, że naiwnie sądziłem, że każdy z okresów zostanie potraktowany sprawiedliwie, niestety licząc z „Visions of Mortality”, utworów Celtic Frost zagrano raptem sześć... niemniej był to w miarę esencjonalny wybór.

Zaczęto od „przeboju” z pierwszej EPki – „Procreation (of the Wicked)”, który swym nośnym riffem o dobrą dekadę wyprzedził nastanie nu metalu. Drugi strzał był równie druzgocący: „Circle of the Tyrants” z drugiego EP pt. Emperor’s Return (1985). Kolejny dowód na to, że marzenia się spełniają – nie wiem jak oni to zrobili ale byli bardzo autentyczni w wykonywania repertuaru Celtic Frost, zupełnie nieczuło się, że to jedynie covery.  

Następnie sięgnięto po reprezentanta magicznego To Mega Therion (1985) – „The Usurper”. Mając pełną świadomość, że ów album był poprzedzony dwoma EPkami, to trudno mi go jest traktować jako pierwszą płytę – z opresji ratuje mnie fakt, że poszerzona amerykańska wersja Morbid Tales (1984) traktowana jest jako LP.   

Wyjątkiem i zaskoczeniem było sięgnięcie po „Mesmerized” z Into the Pandemonium (1987). Znów jakby się nad tym zastanowić album ten stanowi awangardowy kamień milowy dla rozmaitych eksperymentów z muzyką metalową. To był dobry łącznik z już totalnie pojechanym i zagmatwanym materiałem Triptykon. Rozdział poświęcony Celtic Frost zwieńczony został wspaniałym „Dethroned Emperor” – kolejny kamień węgielny zarówno dla black jak i death metalu, w najbardziej możliwym pierwotnym wydaniu.

W okolicach drugiej w nocy było już bardzo rześko, a coraz mroźniejsza twórczość wypływająca bezpośrednio z pokręconego umysłu Toma tylko potęgowała to odczucie. Tym samym skończyły się standardowe formy nastał czas nieprzyzwoitych dłużyzn.

Triptykon wypuścił cztery monstrualnych rozmiarów nowotwory: otwierający Eparistera Daimones (2010) jedenastominutową „Goetia”, nie wiele krótszy, niespełna dziesięciominutowy „Abyss Within My Soul”. W tym gąszczu otchłani znalazło się miejsce na „Altar of Deceit” z jak na razie ostatniej płyty Melana Chasmata (2014).

To było nic w porównaniu z tym na co skazano wytrwałych dzielnych słuchaczy – dwudziestominutowa suita „The Prolonging”, studium monotonnej męki zawieszenia na skorodowanym haku rozpalonego żarem mrozu. Międzyczasie Tom zażartował, że mogliby grać nawet i do czwartej rano – był taki moment, że mu prawie uwierzyłem. Trudno opisać siłę oddziaływania współczesnej twórczości zespołu Toma Gabriela Warriora. Jak zawsze lawirująca i łącząca różne style, wymyka się jednoznacznej klasyfikacji muzyczna hybryda, które lepiej opisują obrazy H.R. Gigera niż jakiekolwiek słowa.

Rozgrzewka wybitnie udana, warto było czekać te wszystkie. lata aby jedno z muzycznych marzeń mogło się spełnić. Tym samym organizatorzy zawiesili sobie gargantuicznie wysoko poprzeczkę na przyszłość.
Gorzej, że nie udało się przeprowadzić autografowego spotkania z Tomem (nie z winy organizatorów). Jednak pod tym względem wyszło dużo słabiej niż na poprzedniej edycji, Bardziej znaczące zespoły, nie licząc Vader, nie bawiły się w spotkania z fanami.

Pod wrażeniem byłem niezwykle klimatycznej wystawie masek śmierci autorstwa Toma, do której zresztą nawiązywała ekskluzywna kolekcja koszulek w ramach trasy Tom Warrior’s Legacy. Ekspozycja ta była dostępna w specjalnie przygotowanym miejscu, przez wszystkie festiwalowe dni. Oprócz masek stworzonymi na bazie odlewów twarzy Toma, wyeksponowano plakaty, symbole i okładki nawiązujące do różnych okresów działalności artystycznej głównego bohatera.

Only Death Is Real
Ciąg dalszy nastąpi...
Ignacy J. Krzemiński



Zobacz galerię zdjęć:

Decapitated
Decapitated Lik Carcass Heathen Triumph of Death Celtic Frost Triptykon
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura