Ignatius Ignatius
67
BLOG

Dusze zarzynane plastikiem: In Flames / At the Gates - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

15.11.2022 w katowickim Międzynarodowym Centrum Kongresowym odbył się koncert czołowego przedstawiciela szwedzkiego metalowego mainstreamu - In Flames. Współtwórców melodyjnego death metal. Zespół, ten na początku XXI wieku postanowił zarabiać jeszcze więcej pieniędzy wydalając coraz bardziej miałkie i nikomu niepotrzebne płyty. Nie powiem do pewnego momentu goeteborskie melodie In Flames mi robiły na tyle, że moja tolerancja sięgała dalej niż album Clayman (2000). Jednak do dziś zastanawiam się co ja właściwie robiłem na relacjonowanym gigu.

Powody naliczyłem dwa: pierwszy to gość specjalny w postaci At the Gates, który w przeciwieństwie do gwiazdy wieczoru nie został kurtyzaną.

Drugi to rzekomo interesujące supporty, młodzi, ambitni przedstawiciele szwedzkiej sceny w domyśle jej przyszłość... dzięki temu zrobił się wieczór tematyczny - mały przegląd melodyjnej szwedzizny.

Łącznie wystąpiły cztery załogi dwóch przedstawicieli rzekomej „nowej nadziei" i dwójka weteranów które zakopały kamienie węgielne w Göteborga dając podwaliny lokalnemu melodeathowemu specjałowi. Na większości pierwszego nabywałem trasową koszulkę At the Gates dlatego w pełni uwagę skupiłem dopiero na młodych, skromnych gościach zwanych...

Imminence

Postanowienie noworoczne - nauczyć się, że jak coś jest na wyrost określane  „nadzieją"  bądź „ przyszłością"   to zwykle jest wręcz przeciwnie - beznadzieją. O ile elementy skrzypcowe (piękny ukłon w stronę pionierskich płyt At the Gates i In Flames z udziałem skrzypaczki Ylvy Wåhlstedt na Lunar Strain (1994) i Terminal Spirit Disease (1994) są interesujące tak marna zrzynka  inspiracja tworami linkinparkopodobnymi z domieszką miałkiego melodyjnego metalcore'a jest niewarta nawet ziewnięcia...

Cięższe momenty, ze smyczkami za które odpowiada wokalista Eddie Berg, w pewnym stopniu się broniły... ale w ostatecznym rozrachunku był to anachroniczny plastikowy gniot. To zadziwiające, że dany zespół może łączyć elementy asłuchalne z słuchalnymi. Tyle absurdalnych sprzeczności w trakcie dwóch kwadransów... Siłą się na oryginalność, oddać im trzeba, że szukają swojego muzycznego ja ale niestety błądzą w jałowym koniunkturalnym ścieku głównego nurtu. Najlepszym tego przykładem był otwierający „Ghost" jak i zamykający utwór „Temptation" - wzorcowa dla Imminence mieszanka tego co według mnie mają najlepszego i najgorszego do zaoferowania. Sztuczny ciężar i agresja oblana melodyjnym lukrem, upstrzona mniej lub bardziej pasującymi smyczkowymi partiami. 

Bodaj największym kuriozum okazało się notoryczne nadużywanie irytującego efektu - bass drop (takie basowe zejście, pomruk niczym z jelita grubego) znanego wszystkim z zwiastunów filmowych - od lat nagminnie wykorzystywany w kulminacyjnym momencie trailera. Stosowany ponoć dlatego, że jest już oczekiwany przez większość widzów.

Powstały w 2009 roku zespół  jest w trakcie objazdu z swoim czwartym albumem Heaven in Hiding (2021), który wypełnił większość zagranego repertuaru. 

Treściwe melodie wyszywane przez gitarzystę w „Chasing Shadows" mogą przypaść do gustu miłośnikom tego typu klimatom. Efekt niestety psuty jest przez pseudo emocjonalny metalcorowy wrzask. Subtelna, krótka partia solowa na skrzypcach była najbardziej wartościowym momentem. Dowodem opanowania instrumentu, który nie był li tylko egzotycznym rekwizytem. Nie mniej jednak jawi mi się to jako typowy przykład przerostu formy nad treścią. 

At the Gates

Wreszcie przyszedł czas na zespół generujący dźwięki na których można zawiesić ucho z przyjemnością. Powstały na gruzach podziemnej hordy Grotesque (konkretnie przez wokalistę Tomasa Lindberga i byłego już gitarzystę Alfa Svenssona) aby do połowy lat 90. stać się jednym z tych zespołów, które rozdawały karty w metalowej ekstremie. Do momentu zawieszenia działalności nagrywał kapitalne rzeczy. Począwszy od The Red in the Sky is Ours (1992) po ukoronowanie w postaci Slaughter of the Soul (1996). W przeciwieństwie do gwiazdy wieczoru nie zhańbił się: ani przed przerwą w życiorysie ani po powrocie - nawet jeżeli ostatnie wydawnictwa nie wzbudzają już tylu emocji co w dziewiątej dekadzie XX wieku.

To też zrozumiały był mój apetyt i oczekiwania urosły jak tylko spostrzegłem. wzory trasowych koszulek At the Gates...

Na nie tylko moje nieszczęście, pech chciał, że techniczni zarżnęli jakże cudnie zapowiadającą się sztukę. W takim obiekcie, z cudną akustyką położyli koncert zespołu, który tak potrafi czarować szorstkimi melodiami.  Przez to weterani melodeathu (przykro mi to stwierdzić) pod kątem nagłośnienia wypadli rozpaczliwie słabo. O ile instrumentalnie było jeszcze znośnie (choć nadto stłumione i wypłaszczone) tak wokalu nie dało się zdzierżyć - Tomas brzmiał jak ogarnięta amokiem zachrypnięta wiewiórka...

Co ciekawe set oparty był głównie na środkowym okresie działalności - skonfrontowano ze sobą czwartą i piątą długogrającą odsłonę zespołu z Göteborgu. Dwa albumy, które dzieli osiemnastoletnia(sic) przerwa.

Rozpoczęli jednak od dość świeżego „Spectre of Extinction" - singla pilotującego jak na razie ostatni album pt. The Nightmare of Being (2021). Kawał dobrze żrącego grania obrazujący obecną kondycję twórczą Szwedów. Po nim odważnie odpalili tytułowy „Slaugter of the Soul" i pewnie katowicka publiczność odleciałaby tak jak w 1995 roku, gdyby nie wspomniane problemy z brzmieniem... szczęśliwie granie na żywo rządzi się swoimi prawami, przez co ów mankament, aż tak bardzo nie uprzykrzył dobrej zabawy.

Grupa Tomasa dokonała kolejnego skoku w czasie wykonując tytułowy utwór z powrotnego długograja - At War with Reality (2014). Mimo zestawieniu utworów z różnych okresów Szwedzi tkali dość spójnie i równo. Świadczy o tym, że At the Gates udało się wypracować swój własny sznyt. Jednak nie ma co się oszukiwać, sentymenty brały górę i wśród garstki starej metalowej gwardii to właśnie kawałki z czwartej płyty wchodziły najlepiej.

Po trzecim kawałku otworzono intro „Der Widerstand" będący naturalnie wstępem do „To Drink From the Night Itself" pochodzącym z tak samo nazywającego się krążka wydanego w 2018r. Na mój gust trochę za wcześnie na taki przerywnik, ledwo się wgryzłem i poddałem dramaturgi a tu takie  brutalne, w dodatku niepotrzebne ucięcie.

Chwilowy absmak został zmyty, gdy poszedł w ruch stary dobry At the Gates: zabójcze ciosy w postaci „Cold" - skondensowaną w trzech minutach rozpędzoną, przebojową epickość (część zgromadzonych pod scena wtórowała Tomasowi), czy „Under Serpent Sun" - masywny, szarpany galop od strony instrumentalnej potrafiły prawilnie zaorać.

Również „Death and the Labirynth" został tak jak na płycie poprzedzony interludium. Niestety był to zwiastun finału występu podczas którego zaprezentowano „Blinded by Fear" - jeden z najbardziej znanych kawałków At the Gates (m.in. dlatego, że został opatrzony klipem) oraz „The Night Eternal", który pozostawił fanów z poczuciem wyraźnego niedosytu.

Mimo nienajlepszego nagłośnienia i usterki (w którymś momencie padł wokal) miło było móc posłuchać na żywo jeden z filarów szwedzkiej sceny metalowej.

W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru rozniosła się wieść o ofiarach rakiet, które spadły w Przewodowie. Zważywszy jak mało wówczas podawano do ogólnej informacji, było to dość osobliwe i niepokojące. Myśli zaczęły krążyć wokół spraw, które do tej pory nie przychodziły do głowy człowiekowi żyjącemu w (względnie) bezpiecznym świecie początku XXI wieku. 

Poczucie to jednak zostało na moment rozproszone i zagłuszone przez cukierkowy hałas gwiazdy wieczoru. 

In Flames

To nie do końca moja muzyczna bajka. Owszem cenię sobie bardzo początki (nikt się nie ostał z założycieli In Flames) a moja tolerancja słuchalności sięga do końca pierwszej dekady XXI. Postanowiłem jednak zaliczyć ich występ, wszak to zespół, który również kładł podwaliny goeteborskiego brzmienia. Tym Bardziej, że w konsekwencji surowego  selekcjonowania ominął mnie ich występ na Mystic Festiwalu w 2019 roku.

Kierowała mną również ciekawość jak wygląda koncert współczesnej metalowej gwiazdy głównego nurtu. Szczęśliwie dla mnie zagrali urozmaicony set z jednym, w porywach dwoma utworami z danej płyty. Ponadto zespół przedpremierowo uraczył fanów aż trzema kawałkami z nadchodzącego, czternastego już albumu pt. Foregone (2023).

Siłą rzeczy, w ostatecznym rozrachunku, uczciwie przyznaję, że  znalazło się dla mnie małe co nieco. Obiektywnie uzbierałoby się z tego łącznie 3/4 koncertu. Gdyby nie fundamentalna kwestia brzmienia przearanżowanych staroci... cóż z tego, że je zagrali skoro zostały sformatowane do plastikowego wyrobu metalopodobnego, którym karmią swoich słuchaczy od co najmniej dekady.

Druga strona medalu jest taka, że może nie najwięcej, ale jednak wiele emocji wśród publiczności wzbudzało to co bym najchętniej zaorał w twórczości Szwedów... Publiczność wybornie bawiła się, pląsała, podskakiwała, wykazywała się znajomością tekstów.

Chociaż byli i tacy (wśród nich autor), którzy wyczekiwali czegoś z Jester Race (1996) czy Whoracle (1997) a jednym z najbardziej entuzjastycznie przyjętych strzałów był „Only for the Weak".

Ultra sterylne białe światło wraz z rozbudowaną aparaturą klawiszowca Nielsa Nielsena, budowało atmosferę sterylnego laboratorium obcych o surowym i minimalistycznym usposobieniu. W takich warunkach zespół postanowił oprowadzić nas po dziedzictwie In Flames niczym po muzeum własnej twórczości.

Zaczęli od nóweczki zatytułowanej „The Great Deceiver" będącej jednym z singli zwiastujących wspomniane nowe wydawnictwo. Jako otwieracz wypadło to względnie pozytywnie zwłaszcza, że jako drugi na liście był taki hicior jak „Pinball Map" z albumu Clayman (2000), który doczekał się po dwudziestu latach wznowienia z EPką zawierającą kilka na nowo nagranych utworów.

Pochwalić należy doskonały kontakt z fanami. To nie były jeno wymuszone pochlebstwa w stylu: Polska! jesteście najcudowniejsi z najcudowniejszych! To była faktyczna interakcja pomiędzy Andersem Fridénem a publicznością. Punktem kulminacyjnym była zabawa z imionami - nasza publiczność skandowała polskie odpowiedniki imion poszczególnych członków zespołu co wprowadzało ich za każdym razem w mieszankę konsternacji i rozbawienia.

Potężne nagłośnienie przeprodukowane trącało sztucznością. Widocznie w plastiku się takie rozwiązania sprawdzają. Razem z współgrającą, potężną, pulsującą grą świateł sprawiało, że to może się podobać.

Niestety niezależnie od tego po jaki utwór sięgnęli czy stary - najdalej cofnęli się do debiutanckiego Lunar Strain (1994) z którego zagrali „Behind Space". Czy zagrali coś z ostatnich płyt brzmiało to niestety strasznie syntetycznie. Najlepiej bronił się w tej konfiguracji środkowy okres („Scorn", „Cloud Connected", „Minor Truth") ale mam naprawdę mieszane odczucia względem wyżej wspomnianego „Behind Space". Połączenie dramaturgii oryginału z potężną produkcją teraźniejszego In Flames na krótką metę, w warunkach koncertowych daje dość ponętny efekt. Jednak te pojedyncze pozytywy giną w zalewie ujednoliconego bezdusznego grania.

Ciekawostką i pretekstem dla trasy jest zbliżającą się premiera nowego materiału oprócz wspomnianego „The Great Deceiver" wyostrzyli apetyt fanów jedną z dwóch części  tytułowego utworu, który na tle mierności jaką zespół zalewa rynek od lat jest dobrym prognostykiem - choć nie wierzę że zbliża się do poziomu choćby połowy pierwszej dekady XXI wieku kiedy i tak najlepsze dawno mieli już za sobą. Wielu pewnie zastanawiało się dlaczego tak się potoczyły losy tak dobrze zapowiadającego się zespołu. Zbyt szybka eksploatacja i rozmienianie się na drobne wymuszone dość dużą częstotliwością wydawania kolejnych płyt? Może chodzi o prozaiczne kwestii koniunkturalizmu i wygody? A może In Flames taki po prostu jest i w takim nijakim bezpiecznym graniu czuje się najlepiej? Pewnie prawda leży gdzieś pośrodku i do momentu, kiedy takie granie będzie miało swych odbiorców będą się mnożyły zespoliki pokroju Imminence, które są najlepszym przykładem epigoństwa w najgorszym stylu. Wymuskanego melodyjnego plastiku.

In Flames skończył utworem „Takie This Life" z okresu kiedy z powodzeniem romansowali z groove metalem. Kiedy to jeszcze dało się tego zespołu posłuchać z przyjemnością. Miejmy nadzieję, że nowy krążek będzie wywoływał porównywalne emocje jak choćby Come Clarity (2006) czy A Sense Purpose (2008).

Ignacy J. Krzemiński


Zobacz galerię zdjęć:

Imminence
Imminence At the Gates In Flames
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura