Gasną światła i rośnie krzyk...
Gasną światła i rośnie krzyk...
Ignatius Ignatius
746
BLOG

Metalmania 2017 - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Gasną światła i rośnie krzyk,

Płomień w oczach, za chwile ryk.

Stają serca przed pięknym snem,

Widzę scenę a na niej już jest...*

Katowice Spodek 22.04.2017 godzina 11:00 Metalmania 2017 wystartowała! Na scenie drugiej, znanej lepiej, jako „scenie pod schodami” – aż się dziwię, że obyło się bez ofiar… Święto metalu rozpoczęło się inauguracyjnym koncertem śląsko-dąbrowskiego zespołu Mentor, który jest dziełem muzyków znanych z działalności w takich grupach jak Thaw, Furia, J.D. Overdrive. Była to mieszanka oldschoolwego thrashu blacka – wszystko zagrane na starą modłę, ale za to, z jakim polotem. Mentor promuje swoją debiutancką płytę Guts, Graves and Blasphemy(2016). Był to zacny początek, co prawda ludzi było jeszcze wtedy jak kot napłakał, (co przez lokalizację nie było znowuż taką wadą). Zdecydowanie lepiej się bawiłem na Mentorze niż na otwierającym dużą scenę Animations, który zagrał mdło – możliwe, że to przez niedomagające brzmienie, które będzie bolączką nie takich wymiataczy. Szkoda, też, że Mentor grał zaledwie półgodziny, śmiało powinni grać cały set.

Organizacja i inne atrakcje
Najnormalniej w świecie była typowa, stoiska uginały się od różnego rodzaju dobra, co było powodem płaczu dla właścicieli portfeli. Standardowo można było nabyć płyty, gadżety ubrania (festiwalowe koszulki bardzo szybko wywiało)  po np. rogi do picia różnych trunków. Za wszystko to można było płacić także kartą.  Ceny były przyzwoite nie licząc kilku wyjątków jak np. gadżety Samaela.  Na każdym kroku można było spotkać muzyków biorących zarówno czynny udział (np. CETI, Vader, Moonspell) jak i bierny Corruption, Frontside, Roman Kostrzewski promujący książkę itp. 
Dzięki opaskom można było spokojnie opuścić Spodek, tam czekały różnego rodzaju foodtracki (podobno brakło hot-dogów przed 21). Na terenie spodka współczułem pewnej pani od obwarzanków, która musiała przeżyć niezły dysonans poznawczy urzędując, niemal naprzeciwko nieszczęsnej małej sceny. Będąc narażonym na dźwięki takiego Stilborn, Mord’a’Stigmata czy wesołków z Impaled Nazarene - wiele z tych zespołów powinno grać na dużej scenie.  Wspomniana scena pod schodami jest skandalem samym w sobie - biorąc pod uwagę to, że zespoły miały zapłacić za możliwość tam zagrania. Inna sprawa, że niestety nie poukładano harmonogramu w idealny sposób -aby na spokojnie móc zaliczać małą i dużą scenę. Trzeba było biegać z jednego koncertu na drugi a i pośpiech nie gwarantował, że się wszystko zobaczy (zanim człowiek się przedarł przez tłum i przecisnął pod schody. Szczęśliwie obyło się bez technicznych wpadek, nie licząc obsuwy Furii (padł wzmacniacz basowy) Ambiwalentny stosunek mam do chyba niewystarczającej ilości ochrony - chyba ze się skubańcy nie rzucali w oczy. Nie było miejsca na nadgorliwe wyganianie ludzi, jak chcieli przysiąść na chwile na schodach - z drugiej strony właśnie, dlatego mam wątpliwości czy z formalnego punktu widzenia było to w porządku. Na tegorocznej Metalmanii bawiło się miedzy 3000 -3500 osób i z tego, co widziałem nie było jakiś spektakularnych ekscesów czy chamstwa, chodź i pewnie takie incydenty mogły się zdarzyć.   Średnia wieku coraz starsza, dużo było osób w mocno dojrzałym wieku, nie brakowało młodych adeptów oraz cały rodzin z dziećmi włącznie.    To, co zdecydowanie nie wypaliło to dobór headlinerów, jednak narzekania osób nieszczęśliwie się ziściły. Naprawdę już rozumiem skąd się brał jęk ludzi jak tylko ujawniono, kto zagra. Z drugiej strony w porównaniu z kilkoma edycjami sprzed przerwy, nie odstaje tak bardzo, ( ale zapewne jest to kwestia gustu). Jednak reszta trzymała poziom nierzadko mile zaskakując. Nie rozumiem najeżdżanie na Orbitowskiego za jego konferansjerkę – nie żeby była szczególnie porywająca, zabawna czy błyskotliwa – grunt, że była zwięzła. Malkontenci nie pamiętają chyba zawodnika, który zapowiadał koncerty na Metal Hammer Festiwal w 2011…  Ostatecznie nie żałuję i poniżej spróbuję przybliżyć swoje wrażenia.


Metalmania przynosi sny,

Metalmania zabiera nas dziś.

Dziki puszysty kotek

Pierwszym zagranicznym gościem byli weterani N.W.O.B.H.M. – Tygers of Pan Tang. To był zdecydowanie najbardziej klasycznie heavy metalowy koncert tejże edycji festiwalu. Wejście mieli iście pompatyczne, składające się z dwóch intro – pierwsze zabawne, w postaci starej piosenki o puszystym kotku, drugie już słuszne, wprowadzające w nastrój pompatycznymi dźwiękami. Set ze względu na ograniczenia czasowe (niestety bolączka tego typu imprez), był okrojony, ale i tak można było, chociaż skosztować w klasycznym materiale Brytyjczyków z dwóch pierwszych płyt: Wild Cat (1980) i mającym znamiona kultowości wśród zagorzałym fanów zespołu: Spellbound (1981). Słychać było szybką ewolucję jakościową zespołu, który gonił ówczesne gwiazdy nowej fali brytyjskiego heavy metalu – „Gangland” i „Hellbound”z drugiego albumu tygrysów to było już solidne patataj – do tego stopnia, że stateczna publiczność zaczęła się budzić i żwawiej ruszać - nawet pierwszy solidny mosh został uskuteczniony. Zespół oczywiście nie skupiał się tylko i wyłącznie na starych kawałkach, musieli trochę po promować swoją ostatnią płytę Tygers of Pan Tang (2016) zapodając singlowego „Only the Brave”, który był specjalnie zadedykowany dla rozpoznanego, pod sceną fana, który przyjechał specjalnie z Rosji na ten koncert. Jak komuś było mało bardziej klasycznych, melodyjnych dźwięków, mógł wrócić na małą scenę i skonfrontować się z poznańskim Thermitem. Jest to młody, charyzmatyczny zespół, który przy użyciu minimalnych środków potrafi robić zacne show – aż się ciśnie analogia do początków Iron Maiden, – kto wie jak się losy Thermita potoczą? Wokalista Trzeszcz (Tomasz Trzeszczyński – człowiek, który być może jest szczerzej znany z uczestnictwa w jednym z talent show… czy czymś takim) wyskoczył w gumowej masce (zupełnie nieprzypominającej Eddiego) i zaczęło się thrash/heavy szaleństwo zatytułowane „Zombie Lover ”. Rzeczywiście to, co rzuca się w uszy to wokalny potencjał Trzeszcza – dzięki takim wokalistom, można być spokojnym o przyszłość klasycznie metalowych gardeł, w naszym kraju. Zresztą pochodzenie zobowiązuje. Zespół promował podobnie jak Mentor swój pierwszy długograj – Saints (2016) i z tego, co słyszałem warto się mu przyjrzeć bliżej. Słychać było entuzjazm i to, że cały zespół doskonale się bawił, a atrakcje w postaci wrzucenia kowadła (sic) w publiczność – sprawiała, że publiczność też zarażała się pozytywnymi emocjami. Oczywiście z kowadła nic nie zostało, podchodami w momencie zrobiło się biało od styropianu – to się nazywa rock and roll! Gitarzyści Jendras i Młody, co miłe kultywują tradycji pojedynków na solówki i naprawdę nie kiepsko im szło. Oprócz kawałków z długograja przypomniana pod koniec utwór z singla z 2014 pt. „Night Driver”, który jest sądząc po reakcji fanów jest przebojem tego zespołu.

Złowrogie ziewanie

Pierwszym rzeźnikiem na dużej scenie byli Holendrzy z Sinister (wcześniej na małej scenie w samo południe wymiatał Stillborn). Niestety ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, był to jeden z najgorszych koncertów – na pewno najgorszy death metalowy. Kompletnie położone brzmienie, brak jakiejkolwiek selektywności, często dźwięk się zlewał w monotonny, przytłumiony beton, gitary brzmiały jak bzyczenie upośledzonego komara – autentycznie ludzie na trybunach zasypiali. Niedostatki brzmieniowe jeszcze mógłbym zrozumieć, – ale niestety na domiar złego, sam zespół grał na odwal się. Aad ograniczał się tylko do powtarzania lakonicznego „thank you” po każdym utworze – przez cały występ nie było ani jednej próby nawiązania kontaktu z publicznością. Sinister zamordował doszczętnie swój występ. Jednym przebłyskiem było zagranie na koniec „Carnage Ending” – to był trzeźwiący kawał nakurwu – z ohydnym ślizganiem się po gryfie, o dziwo wyszło to sensownie. A przecież to nieśmiertelne killery takie jak np. „Epoch of Denial” z debiutu czy, „Sadistic Intent” z dwójki powinny zmieść spodek z powierzchni ziemi, podczas gdy wywoływały fale ziewania. Smutne to, bo oczekiwałem znacznie dużo więcej od Sinister.

 Piekielna maskarada

Ku pokrzepieniu serc zagrał na szczęście Arcturus, który swoim operetkowym występem zmiażdżył konkurentów w umownej kategorii „klimaty”. Był to zróżnicowany i piękny koncert i skandalicznie za krótki – definitywnie Arcturus zamiast Moonspella lub Samaela powinien być jedną z gwiazd Metalmanii 2017. Intrygujący, może trochę groteskowy eklektyzm, „teatralna” maniera wokalisty jak i wizerunku poszczególnych instrumentalistów, który dopełniał całości muzycznego przedstawienia. Brzmienie też dalekie od ideału (często ginęły partie skrzypiec i klawiszy), ale zdecydowanie lepiej niż na Sinister a nawet na niektórych późniejszych zespołach. Przy bardziej intensywniejszych momentach, mimo wszystko zespół zachowywał czytelność brzmienia. Ograniczony set na szczęście uwzględnił utwory z dwóch pierwszych klasycznych płyt Aspera Hiems Symfonia (1996) i La Masquerade Infernale(1997). Z debiutu zagrano, co prawda tylko „To Thou Who Dwellest in the Night” – zdecydowanie jeden z bardziej pamiętnych momentów tego koncertu. Odegranie kawałków z kultowej dwójki również wzbudził ogromną radość wśród fanów – no, bo jak tu się nie cieszyć z „Painting My Horror” i „The Chaos Path”? Reszta setu skupiała się już na dwóch ostatnich krążkach, które również miło było posłuchać. Widać było, że Arcturus ledwo się zaczął rozkręcać a już musiał się zwijać. Zdecydowanie jeden z najbardziej frapujących występów, który będzie się długo pamiętać.  


Wulkan wybuchł, płoniesz i ty,

Serca biją w taneczny rytm.

Wyciągnięty las waszych rąk,

Głośnym echem oznajmia nam wciąż.


Blues rosomaka i ostateczne zaklęcie

Delikatne intro (przebija się finiszująca Mord’a’stigmata zza ściany) i Holendrzy zostali wchłonięci pomiędzy pierwszym splunięciem i smarknięciem luja Petrova - to była mistrzowska, zapierająca dech w piersi sztuka (wstydźcie się Sinister wstydźcie!), Szwedzi obronili honor death metalu stosując mieszankę totalnych hiciorów w postaci, „Wolverine Blues” i „Left Hand Path” – takie smaczki zostawili oczywiście na finał, aby dobić słuchaczy po nawałnicy składającej się z kawałków zarówno z ostatnich płyt jak i tych sprzed entombedowej schizmy. Kontakt z publiką zespół miał wzorowy – zespół upodobał sobie zwłaszcza nasze skandowanie „napierdalać”, do czego bardzo często sam nawoływał. Widać, że Szwedzi lubią przyjeżdżać do Polski, nie dziwne skoro mają zawsze takie przyjęcie. Entombed zagrał wszystko, z czego słynie, było klasycznie death metalowo (na szwedzką modłę rzecz jasna), death’n’rollowo, wszystko spięte kawałkami z Death Dawn (2016) takimi jak „Midas in Reverse” czy utwór tytułowy. Niech ktoś śmie powiedzieć, że to tylko coverband... Świetna energetyczna sztuka, wszystko grało i buczało tak jak powinno. Do teraz się zastanawiam, czy to nie był najlepszy śmierć metalowy występ. Dylemat jest ciężki, bo występ Vader również był porywający, (co akurat bardzo mnie nie zdziwiło), zgodnie z oczekiwaniami dywizja pancerna pod dowództwem generała Petera przeprowadziła zabójcze manewry pod dachem Spodka. W dużej mierze koncert oparty był na odegraniu pierwszego długograja The Ultimate Incantation (1992), który w listopadzie będzie obchodzić swoje ćwierćwiecze (czas jest okrutny). Niestety oczywiście ze względu na ograniczony czas festiwalowych realiów, nie zagrano albumu w całości. Tak naprawdę gdyby Vader chciał, to by zagrał go w całości kosztem innych utworów (fani by to jakoś przeżyli) a koncert byłyby przez to naprawdę wyjątkowy. Zaczęli od intra, które kojarzyć można z Metalmanii 2003 (kiedy to grali śmiesznie krótko), po czym przywalili „Wings”, któremu strasznie nagłośnienie zepsuło początek (jednak cała reszta zabrzmiała w porównaniu do poprzedników przepotężnie). Potem było już tylko lepiej a wiązanka „Dark Age”, „Vicious Circle”, „The Crucified Ones” siała spustoszenie na tyle skutecznie, że nie można było mieć powodów do narzekań. Ostatecznie największymi, historycznymi rarytasami, jakie Vader zagrał to „Testimony” i „One Step of Salavation”. Na szczęście wybór kawałków, które wypadły był w miarę kompromisowy, bo zabrakło, często grane szlagiery pokroju „The Final Massacre”, „Chaos”i niestety kawałek, którego nie mogę przeboleć – „Demon’s Wind”, tak jakby nie można było sobie darować, któregoś kawałka z ostatnich płyt… 
Po „Breath of Centuries”, Vader dorzynał ku pokrzepieniu serc, w takich pchnięciach jak „Sothis”, „Carnal” i „Cold Demons”, –po którym już niestety zespół pożegnał się w rytmie imperialnego marsza. Peter jak to Peter oczywiście ze względu na okoliczności, między utworami nostalgicznie wspominał np. pierwszą Metalmanię 86. 

 Sodomia i terroryzm

Po death metalowym segmencie przyszedł czas na germański thrash reprezentowany przez Sodom i Szwajcarów z Coronera. Oba zespoły jakże różne, łączyło ich zdecydowanie jedno z najlepszych przyjęć przez publiczność. Sodom był pierwszym zespołem na Metalmanii gdzie trybuny zaczęły dawać oznaki życie – cały spodek skandował S O D O M !!! Można mówić, więc o sukcesie, aby zblazowane, często nachlane trybuny porwać. To tylko świadczy o sile oddziaływania klasyków niemieckiej szkoły łojenia. Nie mogło być inaczej skoro wściekłe trio odpalało standard za standardem do tego stopnia, że stężenie oldschoolu w powietrzu z minuty na minutę rosło. Pierwsze kawałki reprezentowały świeższą twórczość Sodom – zaczęli „In Retribution” z ostatniego Decision Day (2016), potem poprawili tytułowym kawałkiem z albumu z 2010 roku. Potem już na przemian serwowano takie tam szlagiery pokroju „Sodomy and Lust”, „Outbreak of Evil”. Największy oddźwięk ze strony publiczności uzyskały kawałki z Agent Orange (1989) – tytułowy i „Remember the Fallen”. Przełamującym grozę był w środku czadowa wiązanka „Surfin' Bird / The Saw is the Law” (zwłaszcza jej pierwsza, zabawna rock’n’rollowa część – Angelripper w formie). Sodom ostatecznie skończył bombardowaniem w „Bombenhagel”. Coroner jak wiadomo grają na nieco inną modłę, był to jeden wielki popis technicznego, przy tym nieprzekombinowanego wymiatania. Koncert Szwajcarów był bez dwóch zdań najbardziej ambitnym koncertem całej Metalmanii 2017. Trudno słowami opisać atmosferę, jaką ten zespół tworzył przy tak typowych środkach. Zespół przypomniał wszystkie albumy, kładąc największy nacisk na dwie ostatnie płyty: Grin (1993) Mental Vortex (1991) – całość brzmiała tak spójnie jakby to była jedna wielka opowieść (takiemu wrażeniu sprzyjały niepokojące przerywniki). Wyborne techniczne umiejętności instrumentalistów (zwłaszcza gitarzysta Tommy T. Baron czarowal) wprawiały w coraz większy zachwyt, po jednym z kawałków sam Ron Royce stwierdzi, że nie było łatwo. Jakże w aktualne realia wpisał się utwór „Semtex Revolution” – tematyka współczesnego terroryzmu, która chyba się szybko nie zdezaktualizuje. Na bis zagrano m.in. jedynego rodzynka z debiutu „Reborn Through Hate”, który jakościowo nieco odstawał – brzmiał tak „normalnie” na tle tych wszystkich uroczych połamańców („Grin (Nails Hurt)”, „Serpent Moves”). Zdecydowanie występy Sodom i Coroner ratowały honor festiwalu.


 (tzw.) „Gwiazdy wieczoru”

Czego niestety nie można powiedzieć o gwoździach programu. Moonspell można jeszcze zrozumieć – od początku wiadomo było, czego się można spodziewać po smutnych portugalskich zmiennokształtnych.  Klimatyczne smęcenie, ale przy tym odegrane z pietyzmem i zaangażowaniem. Był czas maskarady, czarowanie lusterkami, wycia do księżyca - nic w zasadzie zarzucić nie można gdyby nie to, że w pamięci się miało występ Arcturus. Norwegowie swoim okrojonym setem i tak miał w sobie więcej magii, nie mówiąc o treściwszej muzyce. Występ Moonspell według mnie był po prostu nudny i mocno odstawał od reszty. Mimo wszystko uczciwie przyznać trzeba, że wiele osób czekało na ten koncert i świetnie się bawiła m.in., dlatego, że koncert ten oparty był na pierwszych płytach zespołu. Docenić trzeba dopracowanie całokształtu, przyzwoite brzmienie, niemal nieustanną interakcję frontmana z publicznością. Fernando Ribeiro przez cały czas trwania koncertu prowadził coś na kształt ceremonii, wykonywał tajemnicze gesty, modulował odpowiednio swój głos. Niestety towarzysząca temu wszystkiemu muzyka już nie była tak przekonująca.

Kuszące intro w postaci „B Mashina” kolektywu Laibach, jeszcze mnie pozytywnie nastrajało, duże trzy ekrany ledowe wyświetlały minimalistyczne logo zespołu. To wszystko wskazywało na to, że będzie typowy koncert Samaela. Nie ma, co owijać w bawełnę, obok Sinister było to największe rozczarowanie tejże edycji festiwalu. Naprawdę łudziłem się naiwnie do końca, że set oparty na pierwszych opusach sprawi, że się Szwajcarzy zmobilizują i zagrają to tak jak to oczekuje większość fanów. Niestety szybko nadzieje zostały rozwiane, pomimo kultowego repertuaru brzmienie było suche płaskie, jałowe. W najmniejszym stopniu nieoddające ducha początków tego zespołu. Powiedzmy, że byłbym w stanie się z tym pogodzić - bolał mnie fakt, że ta syntetyczna machina nie grzmiała jak plastikowa zabawka imitująca zespół (black?!!) metalowy. Mając do dyspozycji taki potencjał i arsenał, Samael powinien razić, odhumanizowaną, zimną, industrialno-metalową nawałnicą – choćby na miarę Red Harvest. W tedy jeszcze bym to był w stanie kupić. Niestety nic z tych rzeczy, cóż z tego, że zagrali „Into the Pentagram” skoro większe wrażenie robiły wyświetlane w tle ogromne pentagramy… Set był wspaniały, czego to oni nie grali – „Worship Him”, „After the Sepulture”, „Total Consecration”, dużą część trzeciej płyty – wszystko pięknie ładnie, gdyby tylko to zagrali tak jak na początku lat 90. Niestety z przykrością musze to jeszcze raz stwierdzić, oprawa wizualna koncertu była ciekawsza niż muzyka, przez chwilę intrygowała charakteryzacja Makro, niestety tego samego nie można powiedzieć o jego grze.

Dorosłe dzieci

Żałuję, że nie zostałem na CETI, który był przedostatnim zespołem na małej scenie, załapałem się tylko na środek (początek ukradł mi Moonspell, końcówkę Samael). CETI zagrał świetnie, bardzo energetyczny i bardzo METALOWY, soczyście brzmiący koncert. Największą niespodzianką było zagranie dwóch utworów Turbo z albumu Dorosłe dzieci (1982) – w końcu udało mi się posłuchać na żywo tytułowej ballady, – co ciekawe to był pierwszy raz, gdy została ta piosenka zaśpiewana na Metalmanii! To by się zgadzało - w 1986 roku Turbo już było po stylistycznej wolcie i jechało z Kawalerią szatana (1986). Odkąd gra w składzie zespołu Kupczyka niejaki Tommy Rox – nadpobudliwy basista (bardzo rzadko występujący w świecie okaz), ten notorycznie kradnie zespołowi show. Jedynym zastrzeżeniem, jakie mam (przynajmniej do tego, co zdążyłem zobaczyć i posłuchać) to to, że Grzegorz nie demonstruje w pełni swej wokalnej potęgi, nie wiem czy to kwestia oszczędzania się, ale brakowało mi świdrującego falsetu – chyba wciąż najlepszego w naszym kraju.


Już, odbijam się,

W sercu twym, jak w lustrze mgły.

Już, wciskam się w tłum,

Milczę jak on, krzyczę jak on.

Już, odbijam się,

W sercu twym, jak w lustrze mgły.

Już, wciskam się w tłum,

Milczę jak on, krzyczę jak on.

Dobranoc…

Warto było poczekać i pomęczyć się, chodź opóźniający się występ Furii dłużył się wiecznie. Duża część umordowanej publiczności odpuściła sobie ten występ (mogą żałować), grupa wytrwałych szczęśliwców, mogli być świadkiem jednego z najlepszych występów tamtego wieczora. Zimny, nihilistyczny występ zbudował tak niesamowitą mesmeryczną atmosferę, która idealnie wtopiła się w porę nocy (Furia zaczęła około 1:30). Cały koncert to były czyste emocje przetłumaczone na język black metalu z pod znaku Furii. W zasadzie nie licząc małych wyjątków, można powiedzieć, że to był koncert głównie instrumentalny, hipnotyzujący, podatne, zmęczone kilkunastogodzinnym maratonem umysły słuchaczy.  Pamiętam, że podobne wrażenie wywarł na mnie koncert Morowe parę lat temu. Surowa, ale jakże piękna muzyka ciągła się powoli, momentami, chyba zespół Nihila ponosiło, bo odnosiłem wrażenie, że ślizga się po krawędzi przekombinowania. To był koncert jakby żywcem wyjęty z pogranicza jawy i snu. O ironio to był jeden z spokojniejszych koncertów, a przy tym jakże porywający – w porównaniu z Moonspell i Samaelem – zwłaszcza szwajcarzy powinni mieszać farbki Panom z Let the World Burn…


 *tekst utworu Metalmania krakowskiego zespołu VooDoo z 1987 roku - pamiętacie?

Zobacz galerię zdjęć:

Cisza przed burzą...
Cisza przed burzą... Mentor przeciera szlaki Przedpołudniowe puchy... Wytrzeszcz Thermita Kowadło? Jakie kowadło? Dorosłe dzieci
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura