Ignatius Ignatius
730
BLOG

Nigdy nie mów nigdy: Guns n' Roses / Killing Joke - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Stało się, marzenie wielu polskich fanów spełniło się. Scenariusz niszowej amerykańskiej komedii ziścił się, niemożliwe stało się możliwe! 20.06. na gdańskim stadionie Energa w niemal złotym składzie Guns n’ Roses wystąpił po raz pierwszy w Polsce w ramach Not in This Lifetime Tour. Tak naprawdę amerykanie gościli w Polsce po raz trzeci, a jednak za sprawą powrotu Slasha i Duffa, można stwierdzić, że jednak po raz pierwszy.


Jednak zanim przejdziemy do szczegółów tego wydarzenia, należy się parę słów o supportach. Na Virgin z Dodą załapałem się tylko na końcówkę, także za dużo na ten temat wypowiedzieć się nie mogę. Dużo bardziej zależało mi na Killing Joke, bardzo się uradowałem na wiadomość, że będą poprzedzać Gunsów – stylistycznie pasują do siebie jak pięść do nosa.

 

Killing Joke zagrali to, co trzeba, zaczęli od „The Wait” - trudno chyba o lepszy otwieracz, tego zasłużonego bandu, Szkoda, że z jedynki tylko ten jeden kawałek zagrali. Posłuchałbym znacznie więcej klasyków z lat 80 (zwłaszcza z pierwszej jej połowy).

 

Szczęśliwie, w tym okrojonym secie znalazło się miejsce dla „Love Like Blood”, który został zadedykowany ś.p. Bowiemu i Lemmiemu. Pomyśleć, że Jazowi Colemanowi nic a nic się głos nie zmienił. Ironią losu jest, że utwór ten pochodzi z piątej płyty, która wyszła w roku kiedy chłopcy z Guns n' Roses postanowili założyć zespół... z Night Time (1985) zagrano również inny przebój - słynny „Eighties”, który zarąbali potem flanelowcy z Nirvany - problem, że sam Killing Joke miał się „mocno inspirować” innym nagraniem - tak to jest w erze postmodernizmu, złodziejstwo artystyczne rzecz powszechna... Koncert był bardzo spójny pomimo typowego dla zespołu eklektyzmu. Czuć było ducha lat 80, aż trudno w to uwierzyć, że po trzydziestu latach udało się zespołowi w tak naturalny sposób wrócić do własnych korzeni. Mam nadzieję na to, że zespół przyjedzie jeszcze na klubowe koncerty. Dzień wcześniej grali takowy w Warszawie i sądząc po secie, jaki zagrali musiało być bardzo dobrze. Panowie od nagłośnienia walczyli o brzmienie jak o niepodległość. Przyznać trzeba, że jak na warunki stadionowe, na trybunach było całkiem znośnie. Problem, że ekipa Jaza Colemana nie jest zespołem stadionowym. W dodatku koncert w pełnym słońcu to był zabójczy żart... Paradoksalnie jednak usilnie budowana gotycka atmosfera zdołała przywołać (a właściwie obudzić) nietoperza! Interesującym elementem scenografii był… dywan, ciekawe czy czuli się dzięki temu jak u siebie w domu?

 


Na długo przed koncertem zastanawiałem się nad potencjalnym czasem, opóźnienia, jakim mógł uraczyć publiczność Axl... Z jednej strony nie dziwię się pompowaniu emocji, (którym sam uległem), jaka ta trasa wzbudziła na świecie - wszak sam zespół jest  rockowym fastfoodem nie pierwszej świeżości, który został jednocześnie pokochany i znienawidzony.  Ów niemal złoty skład Axl, Slash, Duff (zabrakło Izziego i Stevena) to coś, co nawet sceptykowi takiemu jak ja wydało się warte zachodu. 


Chwała niebiosom Axl  nie gwiazdorzył. Lekkie spóźnienie poprzedzające serią wizualizacji przedstawiające wystrzały z rewolwerów z logo zespołu. Budowało napięcie, które niektórych chyba przerosło, bowiem dochodziło do konfliktów o miejsca w nienumerowanych sektorach trybun. Jeżeli ktoś taktycznie nie przybył wcześniej (zwłaszcza wieloosobowe grupki) miały poważny problem ze znalezieniem miejsc. Miejscami nie obyło się bez rękoczynów. Organizator zdecydowanie nie popisał się decydując się na tak absurdalny krok. To jednak nic w porównaniu z rekordowym „golden circle” na 3/4 stadionu - współczuję tym co się na to dali nabrać, słono przepłacając za to oszustwo. Zresztą na szczęście ludzie tego nie puścili płazem, w mediach społecznościowych krąży wiele opinii na ten temat. 

 

Motyw przewodni z Zwariowanych melodii był jasnym zwiastunem, że się zaczęło rock and rollowe przedstawienie z fajerwerkami, rozbudowaną rozświetloną sceną na miarę rockowej marki, jaką są Gunsi. Przyznać trzeba, że to był uczciwy trzygodzinny set (27 utworów!), oparty głównie na pierwszych albumach ze Slashem + kilka coverow (na mój gust o kilka za dużo).  Całość była spójna,  dynamiczna w duchu rock and rolla przyprawionego słodko-pikantnymi cekinami. Zaprezentowany repertuar był w zasadzie bliski ideału - znaczna większość z debiutanckiej Appetite for Destruction (1987), która w tym roku kończy trzydzieści lat. Trochę skąpiej potraktowano obie części Use Your Illusion (1991), z których i tak wybrano smaczne kąski. Dzięki temu nawet taki jak ja gunsowy malkontent został usatysfakcjonowany, że mógł usłyszeć w tym składzie „Welcome to the Jungle”, „Rocket Queen”, „Nightrain” i tym podobne zawadiackie strzały. 

 

Koncert otworzył „It's So Easy” i już przez to można było wnioskować, że będzie się działo. Faktycznie później zaserwowano „Mr. Brownstone”, i dopiero numer trzy zaakcentował jak na razie ostatni album Chinese Democracy (2008) w postaci tytułowego utworu. Obecność Slasha, nadała mu bardziej drapieżnego wyrazu. Zdziwiłem się bardzo, że już czwartym kawałkiem był wyczekiwany przeze mnie „Welcome to the Jungle”  - o ile miałem obawy co do kondycji wokalnej Axla, to przyznać trzeba, że dał skubaniec radę i to pomimo mało sprzyjających warunków cechujące koncerty stadionowe. Jednak to „November Rain” zrobił na mnie największe wrażenie, finał z kurtyną iskier zainicjowaną przez solówkę Slasha, było naprawdę widowiskowe.  Popisy jegomościa z czarnym kapeluszem, rzeczywiście uświetniały, a tak naprawdę sprawiały, że koncert Guns n' Roses był taki, jakim być powinien. Podzielam jednak opinię, że nie było widać chemii pomiędzy dwoma frontmanami (punktem wspólnym była rewia mody Axla i pokaz kolekcji gitar Slasha)- czego najdobitniejszym dowodem było wymienianie członków zespołu przez Axla. Wszystkie imiona prócz Slasha wypowiadał z energicznym entuzjazmem - imię Slasha wypowiedział z jawną niechęcią. Jakby wiedział, że i tak spotka się z największym aplauzem. Z takim zresztą, jaki towarzyszył pojawieniu się gitarzysty na scenie (taki scenariusz podejrzewam powtarzał się każdego wieczoru, kiedy Gunsi występowali). Jego dłuższy popis z odegraniem motywy z Ojca Chrzestnego nadało jeszcze bardziej filmowego wydźwięku show. Nie mogło zabraknąć największych przebojów, które były przez wszystkich wyczekiwane, „Sweet Child O’ Mine” i oczywiście coveru Boba Dylana „Knockin’ on the Heavens Door”. Jak już jesteśmy przy coverach, odnotować warto dwa ciekawe - Attitude” zaśpiewany przez Duffa i Whish You Where Here”. 

 

Po dobiciu się do wrót niebios zespół zagrał utwór Soundgarden – „Black Hole Sun” w hołdzie zmarłego Chrisa Cornella -przed koncertem umawiano się za pośrednictwem mediów społecznościowych, żeby podczas tego utworu zrobić iluminację. Rzeczywiście odezwa przyniosła zamierzony skutek, duża część stadionu odpaliła flashe z telefonów - szkoda tylko, że nie bardziej kultowe zapalniczki, ale gest przyznać trzeba bardzo ładny.  

 

Niespodzianką dla mnie było przemycenie „Patience” z Epki G N' R Lies (1988), który rozpoczął porcję bisów. Po nim zagrano kolejny cover – „The Seeker” z repertuaru The Who i ostatecznie skończyli optymistycznym „Paradise City”. Finał był z karnawałowym przytupem, fajerwerki, konfetti, które cieszyłyby może bardziej, gdyby nie okrutnie chłodny wiatr… Dobra rada dla wybierających się na podobne koncerty stadionowe, które kończą się późno - warto zaopatrzyć się w cieplejszą bluzę, naprawdę można zmarznąć nawet podczas tak emocjonującego koncertu. Na koniec Axl rzucił w publiczność mikrofon, co było ostateczną oznaką, że ot już koniec.


Wspomniane kwestie organizacyjne były skandaliczne. Absurdem były pomysły pokroju ograniczenia rozmiaru torby do A4, kiedy to ochrona pobieżnie sprawdzała kogokolwiek. Zresztą to nic nowego, nie to było przecież najważniejsze.

To była bardzo dobra sztuka, choć nie wybitna – pomijam nagłośnienie, jak na stadion było do przeżycia. W porównaniu z ich mistrzami – Aerosmith, na dzień dzisiejszy bardziej przekonują mnie weterani. Choć Axl też już pierwszej świeżości nie jest, to wygląda i tak lepiej, niż dziesięć lat temu. Zdecydowanie Slash lepiej opiera się czasowi, ale to może kwestia karnacji i  charakteryzacji? 



Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura