Ignatius Ignatius
801
BLOG

Metalmania 2018 - Relacja cz. I

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Metalmania się zacięła… tzn. zaczęła, dla niewtajemniczonych – chodzi o lapsus podczas inauguracji(?), który został z miejsca podchwycony przez uczestników, odtąd bezwzględnie, skandowane były powyższe słowa. Niemniej można powiedzieć, że rytualnie się zacięła aby krwawić ofiarnie i obficie mocą dobrej muzyki i innych atrakcji.

XXIV edycja jednego z najgłośniejszych festiwali w naszej części Europy. Zaznaczyć na wstąpię pragnę, że lineup okazał się mocniejszy od tego z przed roku, kiedy to Metalmania wróciła po latach niebytu na festiwalową mapę Polski. Zdecydowanie rywalizację wygrał dobór gwiazd wieczoru – Emperor i Napalm Death, to zdecydowanie bardziej smakowite kąski, niż Moonspell i pożal się Stwórco Samael (przynajmniej w dotychczasowej miałkiej odsłonie). Jednak zanim dotrzemy w tej opowieści do tej sonicznej ambrozji, parę linijek należy się mniejszym graczom, często niemniej wartościowym. Postaram się też przelać ogólne wrażenia od strony organizacji, całego zaplecza mocy atrakcji.

Swe boje zacząłem niemal od samego startu, kiedy to już na drugiej scenie (znów usytułowanej „pod schodami”) walczył zespół Ketha. W tym czasie postanowiłem uzbroić się w festiwalową koszulkę i przygotować się na pierwszy koncert na dużej scenie.

Ze względu na nieszczęsny rygor czasowy, żaden z zespołów występujących na festiwalu nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł, sety były ze zrozumiałych względów okrojone. Po mimo dobrych intencji i planowania czasówki małej i dużej sceny szybo się rozjechały – z największą stratą dla małej sceny i tych co chcieliby względnie zobaczyć i posłuchać jak najwięcej. Niestety łowcy autografów, również musieli dokonywać trudnego wyboru, czy stać w długich kolejkach, w oczekiwaniu na spotkania z zespołami – zwłaszcza, że kilka zespołów było tego warto jak np. w przypadku Emperor.

 Co poniektórym mogła się łezka w oku zakręcić, kiedy zobaczyli Wolf Spider na dużej scenie, jak za słusznie minionych czasów… Tak, tak po trzech dekadach Wilczy Pająk solidnie złoił skórę. Poznański zespół zaczął występ od maskarady, po pierwszy utworze jednak zespół zdjął maski i okazało się, że Wilczy Pająk uzbroił się w nowego wokalistę w postaci Jaśka Popławskiego (znanego wcześniej z The Kroach). W tej roli spełnił się dobrze, zabiegał o kontakt z publicznością i co najważniejsze swoim głosem wpasował się w brzmienie zespołu. Koncert był dla Jaśka solidnym chrztem bojowym, jednak poradził sobie zarówno z materiałem z V (2015) jak i z wolfspiderowymi szlagierami w postaci „Zemsta mściciela” i „Memento Mori” z debiutu czy „Pain” z Kingdom of Paranoia (1990). Zresztą bardzo dobrze przyjęte przez publiczność. Weteranów thrash metalowej sztuki można było skonfrontować z krakowskimi młodymi adeptami metalowego retro grania. Roadhog hołubiący klasycznie heavy metalowe brzmienie (mocno zamerykanizowane) śmiało poczynało sobie na małej scenie. Wielu przedstawicieli starej gwardii metalowej braci z uznaniem przyglądało się młodzikom, którzy prezentowali energetyczny heavy, lekko przyprawiony speed/thrash metalem.

Szwedzki Insammer postanowił przełamać pochód tradycyjnego podejścia do muzyki metalowej. Młody zespół nie uchronił się przed „grzechem pychy” próbując samozwańczo szufladkować swoją muzykę mianem „transfusion metal”. To co wykonują Szwedzi jest może i względnie osobliwe jednak zbyt mało innowacyjne by od razu silić się dla tworzenia nowego podgatunku. Najbezpieczniej określić można Insammer jako crossover mainstreamowego metalu/rocka z panią w roli wokalistki, która śmiało prezentowała swoje odkryte nogi. Zespół miesza elementy przebrzmiałego nu metalu/post grungu (tego najbardziej komercyjnego) z najzwyklejszym w świecie radiowym popem. Odnosiłem wrażenie, że sekcja rytmiczna wyrywała się by odlecieć w nieco szybsze rejony, słodkie gitarki przywodzić mogły ostatnie dokonania In Flames ewentualnie Lacuna Coil. To ostatnie chyba mówi samo za siebie – absolutnie nic porywającego w występie nie było (wygibasy wokalistki o przeciętnym wokalu to zdecydowanie za mało). Tym sposobem wyłonił się najsłabszy koncert XXIV odsłony festiwalu.

Czas ten spożytkować można było lepiej np. zwiedzaniem niekończących się stoisk przedstawicieli niezależnych wytwórni płytowych, przedstawicieli studiów tatuażu, wydawców książek (nie tylko) muzycznych, obejrzeć galerię logotypów Christopha Szpajdla (belga polskiego pochodzenia), który stworzył ponad 7000 (sic) logotypów dla zespołów z całego świata (w tym tak kultowe jak te zdobiące płyty Emperor, Moonspell). Samego autora, który biegle mówi w naszym języku, można było spotkać, porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie oraz nabyć album zawierający prace artysty pt. Lord of logos (2010).

Zdecydowanie lepiej wypadł na małej scenie stołeczny Minetaur, który zaprezentował mocną mieszankę southernu z groove metalem. Zespół promował swój długogrający debiut Gravel Pit (2017), nie zapominał jednak o swojej EP We Take It Seriously (2014), z którego zagrali wyśmienity „Human Error”. Koncert był srogi i przytłaczająco ciężki. Wszyscy dawali z siebie wszystko: gitarzysta szył za dwoje, basista szarpał grube struny, wokalista zdzierał uczciwie gardziel – w występie Warszawiaków zaobserwowano niepokojąco spory potencjał. Niestety występ Minetaur był jednym z ostatnich jaki dane mi było zobaczyć na małej scenie.

Nie lada gratką dla fanów oldschoolowego thrashu był koncert brytyjskiego Xentrix, który w dodatku dużo ładował z swoich dwóch pierwszych płyt. Oczywiście nie muszę dodawać, że zagrali skandalicznie za krótko… Porównując występy Wilczego Pająki z Xentrix, jest to o tyle uzasadnione, że odbyły się w tych samych warunkach, na tych samych zasadach, oba zespoły posiadają „odświeżone” składy grając zbliżoną stylistycznie muzykę. Przyznaję bez kompleksów, palmę pierwszeństwa rodzimej kapeli. Nie oznacza to wszak, że Brytyjczycy zawiedli w jakikolwiek sposób. Najlepszym dowodem było utworzenie się pierwszego moshpitu, w dodatku całkiem konkretnego. Z każdym występem oko cyklony pod dachem Spodka, będzie tylko rosło.

Tegoroczną edycję Metalmanii uświetnił pierwszy w naszym kraju koncert prekursorów folk metalu, brytyjskiego Skyclad. Sam wokalista się żachnął, że nie jest wstanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego Polska była pomijana przez te wszystkie lata. Muzyka prezentowana przez Skyclad nie była specjalnie porywająca – ot folk metal, z akcentowaną gitarą akustyczną z wsparciem w postaci skrzypiec. Brakowało mi w występie czegoś intrygującego, jakiegoś pazura, wyszło za to bardzo „hipisowsko”. Dziwiły mnie protekcjonalne podchody wokalisty w trakcie zagajania do publiczności – tak jakby się obawiał, że nikt w Polsce nie zna języka angielskiego. Zaś same partie skrzypiec były sprowadzone do zaledwie niezobowiązującego dodatku, śmiało zespół mógł się bez nich obejść. Set był dosyć zróżnicowany, utwory grano z różnych okresów działalności zespołu. Występ nie był zły, jednak oczekiwałem czegoś więcej. Zresztą kontrowersyjne dla mnie wydaje się przypisywanie zespołowi zbytniego prekursorstwa w łączeniu muzyki metalowej z folkiem. Można się spierać, czy Zeppelini to już, czy jeszcze nie metal. Bezsprzecznie Led Zeppelin łączył folk z naprawdę ostrym brzmieniem, na długo przed powstaniem takich wynalazków jak Skyclad (nie umniejszając zasług tym drugim).

Jako, że człek nie samym metalem żyje, przyszedł czas na przerwę i drogą trudnej selekcji padło na ominięcie Dead Congregation (duża scena). Chciałem sobie dawkę death metalu odbić na Kulcie Mogił, ale tu plany mi pokrzyżowała gargantuicznej długości kolejka po wspomniane autografy Emperor… Po posileniu się nieco zregenerowany wybrałem się na występ Mekong Delta. W końcu doczekałem się występu naprawdę godnego dużej sceny. Występ niemieckich thrashowych eksperymentatorów pomimo problemów technicznych gitarzysty był po prostu magiczny (problemy te jeszcze niestety dadzą o sobie znać). Występ był atrakcyjny zwłaszcza dla miłośników klimatów lovecraftiańskich – pełna niewysłowionej osobliwości muzyka Niemców, rzeczywiście z powodzeniem może stanowić substytut szalonej Muzyki Ericha Zanna (1922) - opowiadanie H. P. Lovecrafta, z którego zaczerpnięto tytuł drugiego albumu krążka z 1988 roku. Ten krążek trzydzieści lat temu musiał porażać innością – zresztą nic się te dźwięki niezestarzały i niedziwne, że zagrano najwięcej z tej płyty (m.in. wieńczący koncert „Prophecy” i „True Lies”. Gdzieś na początku występu (chyba to był drugi numer pt. „Sphere Eclipse”) basista Ralf zastanawiająco długo improwizował, szybko do wspólnego czarowania dołączył wokalista Martin LeMar. Po chwili okazało się, że obaj Panowie naprawdę dzielnie wypełniali lukę gitarzysty Erika Adama H. Gröscha, któremu sprzęt odmówił posłuszeństwa. Na początku występu, kiedy to wokalista przedstawiał skład zespołu, nagle coś zatrzeszczało i prawdopodobnie był to piec wiosłowego. Wokalista zupełnie na luzie całą sytuację obrócił w żart.

Byłbym zapominał, tym razem w roli wodzireja wystąpił Jarosław Szubrycht (dziennikarz muzyczny, autor książek, tekściarz, tłumacz, wokalista). Zapowiadając występ Mekong Delta trzeźwo wspomniał o tym, że wokalista Leszek Szpigiel (ex Wolf Spider) miał swój epizod w tym zespole w latach 2007-2008.

Ciąg dalszy nastąpi…




Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Wolf Spider
Wolf Spider Roadhog Minetaur Xentrix Skyclad Mekong Delta
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura