Ignatius Ignatius
597
BLOG

Metalmania 2018 - Relacja cz. II

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Po germańskich nawiedzonych dźwiękach, z odsieczą przybyli wyznawcy oldschoolu rodem z Australii. Występ  Deströyer 666 niestety również nie obył się bez problemów technicznych (prawdopodobnie kontynuacja usterki z jaką borykał się gitarzysta Mekong Delta). Gdyby tylko dało się przewidzieć taki obrót sprawy, miałbym szanse na autografy Napalm Death – widocznie niemożna mieć wszystkiego. Mała obsówa nie miała większych konsekwencji dla reszty harmonogramu, prawdopodobnie ucierpiał set zespołu. Deströyer 666 spuścił na spodek deszcz smoły i siarki w pierwotnym, barbarzyńskim wydaniu. Skąpani w szkarłatnym świetle toczyli krwawą pożogę czarnego death thrashu.  

Niczym wygłodniałe i spragnione krwi wilki ruszyły do ataku, siały zatrważający zamęt i spustoszenie. Mariaż najlepszych składników metalowej ekstremy muśniętej dostojnym majestatem, z miejsca został kupiony przez publiczność. W tym krótkim secie zespół skakał po całym swym dorobku nie wyłączając EPek: Terror Abraxas (2003) i najświeższej Call of the Wild (2018) którą reprezentowała odświeżona wersja utworu „Trialed by Fire”.  Ppierwotna wersja ukazała się notabene właśnie na Terror Abraxas (2003) . Najdłużej wilki z antypodów zatrzymywały się na drugim długograju Phoenix Rising (2000) jednak nie ma co ukrywać, że najbardziej piekielnie wypadł „Satan’s Hammer” z debiutu. Niestety była to króciutka bitwa, którą zwieńczył „Lone Wolf Winter”.

Na małej scenie załapałem się na stary dobry zespół z Kutna - Alastor to kolejny polski thrash metalowy weteran, który próbował podbić świat na przełomie lat 80/90. Zespół z przerwami przypomina o sobie dostosowując się do realiów. Od kilku lat zespół modernizuje swoje brzmienie. Alastor to thrash/groove metalowa energetyczna petarda, z coreowym wyszczekanym wokalem. Całość prezentuje się pozytywnie i bezpretensjonalnie. Uwagę przykuwał nadruk na koszulce Marysia prezentujący krzyż św. Benedykta, będącym mocnym chrześcijańskim symbolem – egzorcyzmem. Na Metalmanii prezentowało się to egzotycznie. Stanowiło to silny kontrast dla bardziej oczywistych dla tego typu klimatów wzorów, które np. nawoływały pól żartem, pół serio do spalenia lokalnego kościoła... to świetny dowód na to jak zaślepieni jesteśmy schematami myślowymi. Metalu nie słuchają tylko i wyłącznie „szataniści” w trakcie preparowania potrawki z kota sąsiada. Wracając do najbardziej interesującej nas muzyki, Alastor głównie skupiał się na środkowym, interesującym okresie, czyli albumach takich jak Żyj, gnij i milcz (1997) czy Spaaazm (2009), które charakteryzują się szorstką rytmiczną jazdą z dobitnymi, egzystencjalnymi tekstami jak np. „Głową w mur”, czy przejmujący „On” poświęcony Aniołowi Stróżowi. Zagrano również nowe utwory takie jak m.in. „Niewinność” – po zapowiedzi utworu, niektórym od razu przyszła na myśl katowska ballada…

Kat & Roman Kostrzewski akurat tejże ballady nie zagrał, ale i tak było pięknie. Na dużej scenie po tak diablo mocnym Niszczycielu Sześćset Sześćdziesiąt Sześć przyszedł czas na rodzimych krzewicieli liczby bestii. Nie wiem czy takie było założenie, ale wyjątkowo thrashowa była tegoroczna Metalmania. Niczym ukłon w stronę początków festiwalu. Dlatego trudno sobie wyobrazić bardziej naturalne środowisko dla Kata niż deski Metalmanii. Zwłaszcza, że rok temu Roman Kostrzewski został oddelegowany jedynie przy okazji promocji książki.

Kat i Roman Kostrzewski na dużej scenie sprawdza się równie dobrze jak w klubowym wydaniu. Co prawda liczyłem na coś specjalnego, z tej okazji. Może niekoniecznie na miarę legendarnych tancerek (swoją drogą zastanawiam się, czy Roman pokusiłby się o powtórzenie tego numeru z przed ponad trzech dekad). Z tej okazji idealnym posunięciem, byłoby odegranie w całości Oddechu wymarłych światów (1988). Płyta ta była rzeczywiście szerzej reprezentowana na tle reszty: „Śpisz jak kamień”, „Diabelski dom cz. II”, „Sex Mag”, „Głos z ciemności”. Jakby nie patrzeć ponad połowę krążka zagrali. Katowską egzekucję rozpoczął utwór „Czarne Zastępy”. Bardzo klasycznie i adekwatnie do święta metalu. Przy zapowiedzi kawałka „Milczy trup”( z jak na razie ostatniej autorskiej płyty) - Roman zapewniał, że nowe dzieło jest w przygotowaniu. Przed zapowiedzią utworu ktoś zaczął intonować „100 lat” – śpiewane chyba już na każdym koncercie.

Pomimo ograniczonego czasu zespól upchał dwie ballady, co raczej przypadło słuchaczom do gustu. Epicko wszyscy odśpiewali jak hymn „Łzę dla cieniów minionych” - takie rzeczy naprawdę zapadają na długo w pamięci. Instrumentaliści, zwłaszcza gitarzyści, co raz śmielej sobie poczynają, z oryginalną materią wykonywanych utworów. Odniosłem wrażenie, że również Irka trochę ponosiła za perkusją, podkręcając nieco tempo. Świadczy o tym, że utwory te są wciąż żywe i to dobrze, że muzycy nie ograniczają się do mechanicznego odgrywania pierwowzoru.

Roman w swoim stylu pląsał i miotał się po scenie strasząc swoim niepodrabialną manierą wokalną – stary metal nie rdzewieje. Co ciekawe znacznie głośniej niż u poprzedników grzmiały gitary, możliwe, że to z okazji rejestracji koncertu. Występ był rejestrowany co najmniej dwoma kamerami.

Spragnieni starego dobrego śmierć metalu musieli pościć aż do 20:45. Było warto bowiem zatęchły, zbutwiały sztandar śmierci dzierżyli Holendrzy z Asphyx, którzy dumnie szczycą się death metalową ortodoksją – swego czasu, były już perkusista Bob Bagchus stwierdził, że Asphyx to prawdopodobnie najbardziej konserwatywny death metalowy zespół na świecie. Rzeczywiście trudno nie odnieść wrażenia, że słowa te nie są nadaremno rzucane na wiatr. Dowodzą temu krążki wydane po powrocie, który miał miejsce w 2008 roku. To właśnie głównie na tych trzech płytach z lat 2009-2016 oparł się repertuar Asphyx, który swym poziomem rzeczywiście ani na krok nie ustępuje materiałowi z sztandarowych, dwóch pierwszych albumów. Nie da się jednak ukryć, że to właśnie utwory z The Rack (1991) powodowały niezdrową ekscytację. Nic dziwnego, że Holendrzy właśnie „Vermin” zaczęli swój występ. Świeże trupy przekładane były szczątkami w bardziej zaawansowanym stadium rozkładu. Wszystko się pięknie zazębiało, mięsiste death doomowe walce skutecznie miażdżyły, a siwowłosy Martin van Drunen niezmiennie operuje jednym z najlepszych gardeł w death metalu. Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają i niech tak już będzie zawsze. Finał koncertu był istnym pogromem. Asphyx pojechał tytułowymi utworami „The Rack” na dobitkę poprawiono cudnie post apokaliptycznym „Last Man on Earth”. Rzeczywiście po takiej wiązance niebyło, czego zbierać…

Między Asphyx a koronnym punkcie programu – Emperor, warto było zahaczyć o Voidhanger, który siał spustoszenie na małej scenie. Nie ukrywam, że był to jeden z bardziej wyczekiwanych przeze mnie koncertów tamtego wieczora. Rzeczywiście było warto, po ostatnim mocnym wydawnictwie śląsko-małopolskich mizantropów, nie mogło być inaczej. Studyjne trio na potrzeby koncertów rozrasta się do rozmiaru kwintetu – ekipę Warcrimera wsparli Vincent basista Iperyt i gitarzysta Godcrusher m.in. Infernal War, Darzmat. Voidhanger raził jadowitymi razami, gorzkimi od żółci pociskami. Pierwsze dwa utwory pokryły się z dwoma utworami z najnowszej płyty Dark Days of the Soul (2018), w miejsce polskojęzycznego „Naprzód donikąd!” (który został zagrany nieco później) wskoczyła totalna miazga w postaci „Dni szarańczy”, z chętnie wyryczanym przez fanów refrenem

ZA MATEK BRUDNE ŁONA

ICH POCIECH PODŁE GUSTA

I OJCÓW MYŚLI CZYSTE JAK STARYCH KUREW USTA!

Nie był to zresztą jedyny utwór z rosnącej kolekcji utworów w rodzimym języku. Nie zabrakło równie cierpkiego „Naprzód donikąd!” - zgodnie z moimi przewidywaniami, utwory w języku polskim, w warunkach bojowych zyskują na sile rażenia. Tyczy się to zresztą wszystkich kawałków z ostatniej płyty, które na żywo zabrzmiały dużo lepiej niż w wersji studyjnej –  pierwszym lepszym z brzegu przykładem był moment, niezwykle zajadłego skandowania tytułowych słów w „High on Hate”. Nie mogło zabraknąć killerów z poprzednich płyt, w tej roli sprawdzały się tytułowe przeboje „Wrathprayer” z debiutu i przede wszystkim absolutna negacja pt. „Working Class Misanthropy” z wiązanką

FUCK THE SINNERS AND THE SAINTS

FUCK THE DAMNED AND FUCK THE BLESSED

FUCK THE NUNS AND FUCK THE WHORES

FUCK ALL THE WAYS CONFORMED

Voidhanger dobił trzecim polskim akcentem w postaci utworu „Dyskretny urok upadku” ze splitu Razing the Shrines of Optimism (2017). Doskonale podsumowujący to mizantropijno-nihilistyczne zatracenie. Rozbrajający był sam Warcrimer, który co utwór walił hejnały z gwinta (walił wódę równo) – flaszka miała honorowe miejsce na wzmacniaczu. Niczym w amoku bardzo często wzmacniał przekaz słów adekwatnie plugawym językiem ciała – zwłaszcza mimiką i gestami. W tej kategorii bezsprzecznie wygrał gest podkreślający słowa o brudnych ustach kobiet parających się nierządem. Gest ten był niezwykle dosadny w swym wymiarze obsceniczności.

Prawdopodobnie był to jeden z najlepszych występów na małej scenie jeżeli nie całej Metalmanii 2018. Przebić Voidhanger mogła jedynie apoteoza skrajnej bluźnierczej nienawiści generowanej przez Anima Damnata – na których już niestety nie miałem sił się wybrać. 

Ciąg dalszy nastąpi...


Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Deströyer 666
Deströyer 666 Alastor Kat & Roman Kostrzewski Asphyx Voidhanger
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura