Ignatius Ignatius
224
BLOG

Ostatni?: Slayer / Behemoth - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Nieco ponad pół roku po pierwszym pożegnalnym koncercie w Polsce, Slayer postanowił przeprowadzić jeszcze jedną piekielną ofensywę w naszym kraju. Tym razem padło na świeżo otwartą halę w Gliwicach. Koncert odbył się dwa dni przed Międzynarodowym Dniem Slayera (6.06). Czy jest ktoś wstanie znaleźć w miarę logiczny argument, aby nie wybrać się na gig tak zasłużonej ekipy. Biorąc pod uwagę taki truizm, że nazwa zespołu jest jednym z głównych „synonimów” słowa „metal”? Dodajmy tego bezkompromisowego, zwanego przez niektórych mianem „prawdziwego”. Dla wielbicieli gatunku jest to raczej niemożliwe. W drodze na tę specjalną uroczystość towarzyszyła iście kalifornijska aura – widocznie Slayer w trasę wziął ze sobą  nawet pogodę.

Gościem specjalnym w Gliwicach był Behemoth. Ekipa Nergala nieustannie jest na fali wznoszącej, plasując się w czołówce najbardziej znanych zespołów metalowych na świecie ostatnich lat.  

Behemoth

Słuchając intro pt „Solve” z dziecięcym chórem w roli głównej, oraz następujący po nim „Wolves ov Siberia” z ostatniego albumu pt. I Loved You at Your Darkest (2018) przyszła mi do głowy myśl. Utwierdzająca mnie w przekonaniu, że Behemoth naprawdę odbył karkołomną drogę. Z zespołu quasi idealistycznego płynnie ewoluował w potężnego kindermetalowego mainstreamowego kolosa. To nie jest w żadnej mierze ani przytyk ani złośliwość. Taka pompa godna jest statusu, którego zespół ciężką pracą sobie wypracował. Zarówno na polskich jak i zagranicznych deskach – słowem na świecie. Problemem dla mnie jest zbyt wielka dosłowność przekazu Nergala i spółki, niepotrzebne odarcie z tajemnicy, co raz mniej trzeba się wysilać aby odczytać to co zespół tak naprawdę chce przekazać swoim słuchaczom. Dlatego pewnie z 10. lat temu może bardziej by mnie porwali, a tak to od razu skupiłem na analizowaniu występu na chłodno. Po mimo, że atmosfera na scenie rozgrzewana była niekończącymi się podmuchami ognia.

Należy podkreślić, że doczekaliśmy się widowiska na światowym poziomie. To naprawdę było show na bogato. Aż dziw, że Slayer (czytaj managment) zgodził się żeby Behemoth mógł wystąpić z taką oprawą. Świadczyć to musi o rzeczywiście życzliwych relacjach pomiędzy składami. Bowiem „działa” jakie wytoczyli Pomorzanie, niczym nie ustępowały arsenałowi z którym przyjechali Amerykanie. To zaprawdę krzepiące i już jestem ciekaw jak to się sprzeda podczas nadchodzącej halowej trasie koncertowej. Bo jak sądzę to była dużo mówiąca, ale jednak zajawka i poligon przed pełnometrażowym show, kiedy to Behemoth będzie występował na prawach gwiazdy wieczoru.

Zaprezentowany set oparty był w przeważającej mierze na ostatnich krążkach. Słychać i widać, że Nergal jak zawsze stawia na starannie dobrane ozdobniki, które sprawiają wrażenie przemyślanych i spójnych. Rzeczywiście Behemoth pod tym względem nic się nie zmienia i wciąż się rozwija. Dzięki temu nie można obecnej odsłonie zarzucić monotonni.

Niezależnie od tego, czym przywalili: czy to jeszcze ciepłym „Bartzabel”, monumentalnym „Blow Your Trumpets Gabriel” czy też gdy cofali się dwukrotnie do Evangelion (2009) słychać było entuzjazm i szczerość, która potrafi nawet choć trochę przykryć posmak plastiku. O ile stylistyczna wypadkowa na przestrzeni lat radykalnie się nie zmienia. To jednak ów mix aktualnych trendów ekstremalnego metalu rozpiętych na blackened death metalowym maszcie nadal brzmi dość świeżo.

Niemniej dla mnie miłym akcentem było odwołanie się do nieco starszych płyt - jednego z hiciorów z Demigod (2004) „Conquer All” i zagranym na sam koniec „Chant for Eschaton 2000” z płyty Satanica (1999) – zwłaszcza ten drugi solidnie sponiewierał na finał.

Ostatni raz Behemoth na żywca widziałem jakieś 10 lat temu i wówczas byłem rozczarowany – bardziej oczarował mnie wówczas występ Morowe. Do tego stopnia, że przez te wszystkie lata jakoś nie było mi po drodze, aby wybrać się na kolejny koncert. Ostatecznie, z czystym sumieniem stwierdzam, że byłem miło zaskoczony tym co zobaczyłem w Gliwicach.

Tym razem Slayer dobierając suport postawił nie na ilość, ale zdecydowanie, na jakość. W przeciwieństwie do bardzo nierównych rozgrzewaczy, jakich mieliśmy okazję zobaczyć i posłuchać w zeszłym roku. Jeden gość specjalny, za to z przytupem. Odnośnie przytupu to odnoszę wrażenie, że Behemoth był równie dobrze (jak nie lepiej) nagłośniony niż Slayer. Z pewnością miał mniej problemów technicznych. Ciekawy był koniec, kiedy to cały zespół ustawił się w rzędzie z werblami przygrywając do odtworzonego outro „Coagvla”.

Słychać i widać, że Nergal trzyma rękę na pulsie i wie co jest teraz na czasie ale żeby już tak nie słodzić i rozpływać się w superlatywach, na koniec wrócę do początkowych rozmyślań. Nie żeby mi to specjalnie nie dawało spokoju, ale retorycznie zapytam: po co Behemoth tak namiętnie brnie i nurza się w oklepanym kiczu, w tym przebrzmiałym satanistyczno-antyklerykalnym Disneylandzie?

SLAYER

Widocznie tęsknota zbyt mocno dawała się we znaki Tomowi. Ewidentnie zespołowi było mało żegnając się po raz pierwszy w Łodzi 27.11 2018 roku, skoro postanowił wspaniałomyślnie pożegnać się raz jeszcze w Gliwicach. Żeby była jasność pomijając, żenujące marketingowe pobudki Slayer (zdecydowanie niegodne statusu), może się żegnać w Polsce choćby co roku. Oczywiście była to powtórka z zeszłorocznego płomiennego widowiska. Mimo zasadniczego braku efektu zaskoczenia, miło było móc to zobaczyć i przeżyć raz jeszcze, zwłaszcza przy tak doskonale zgranej pirotechnice.

Tego się nie spodziewałem, ale jednak na pełną łatwiznę zespół nie poszedł, dokonując kosmetycznego przetasowania repertuaru. Nie poprzestano na zmianie kolejności, cześć setu wypadło na rzecz ostatnio niegranych utworów.

Niebywałym smaczkiem było przypomnienie kawałka „Evil Has No Boundaries” z debiutu. Było to wyjątkowe wykonanie - niezmierny zaszczyt kopnął Nergala, który został wywołany przez Toma na scenę. Tenże oczywiście z wielką radością i namaszczeniem zrobił swoje użyczając swego głosu. Wyszło to przekonująco dobrze i aż żal było, że tylko na jednym kawałku się skończyło. Szkoda bo aż prosi się żeby podczas takiej trasy zagrać więcej kawałków z wczesnego okresu działalności - bo jak wiadomo jest z czego wybierać. Wzmocniła się reprezentacja Seasons in The Abyss (1990) za sprawą „Born of Fire” – rzeczywiście aż dziw, że przy takiej oprawie zabrakło tego ognistego kawałka w Łodzi. Sięgnięcie po ten utwór był zdecydowanym strzałem w dziesiątkę.

Dużą i jakże ożywczą niespodzianką była obecność utworu „Gemini” z cover albumu Undisputed Attitude (1996). Jednak jak wspomniałem z repertuarem jest jak z alchemią, w zamian wypaść musiały kawałki „Jihad” oraz „Dittohead”.

Poprawiła się zdecydowanie dynamika koncertu- w Łodzi za często koncert był niepotrzebnie „cięty” zbyt częstym zaciemnieniem. Tym razem koncert przebiegł znacznie płynniej, przechodząc z jednego kawałka w drugi. Do tego stopnia, że można było się pogubić np. przejście z „Mantadory Suicide” w „Chemical Warfare”. Slayer chyba się spieszył bo materiał na bis (w Łodzi zaczynał się od „South of Heaven”) został odegrany bez żadnej przerwy. Po wszystkim zespół ładnie pożegnał się z gliwicką publicznością.

Nie mam żalu, ani nie czuję się oszukany tym, że zespół żegnał się po raz drugi. Cieszę się, że było jednak trochę inaczej. To była wspaniała okazja utrwalenia wrażeń, jakie wyniosłem za pierwszym razem. Pomimo wyraźnie podkreślonego na plakacie Final Show in Poland szczerze wątpię, żeby Slayer ostatecznie żegnał się z scenicznymi deskami. Stanowczo na to za wcześnie, zwłaszcza, że zespół jest w doskonałej formie. Nie ma mowy o wypaleniu, no chyba, że zespół lub jego część dobrze to maskuje. Jeżeli jednak rzeczywiście, przypadkiem okaże się, że to był ostatni koncert w Polsce i ostatnia trasa koncertowa, to jest to odejście w wielkiej chwale.


P.S. po łódzkich doświadczeniach, przed koncertem poważnie zastanawiałem się nad zabraniem ze sobą slayerowego sweterka. Tym razem zdecydowanie było cieplej tj. normalnie. Pomijając może fakt, że koncert odbył się we wtorek...

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Behemoth
Behemoth Slayer Podobnie jak na koncercie w Łodzi Tom Araya, kilkakrotnie przemawiał. Jak widać thrashersi z Bay Area nie wypełnili obiektu.
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura