Ignatius Ignatius
220
BLOG

Shut Up & Let's Get Rocked: Def Leppard / Whitesnake - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

17.06 do czeskiej Pragi zjechało stado wiekowych pudli rodem z Wielkiej Brytanii. Def Leppard w towarzystwie gościa specjalnego - Whitesnake. Oba zespoły w latach 80. Swymi nagraniami osiągnęły sukces komercyjny, czego następstwem było wypełnianie stadionów na Świecie. Po czterdziestu latach oba zespoły wypełniły praską halę o2.

Stylistycznie dla słuchaczy komercyjnych, przesłodzonych dźwięków przełomu lat 70./80. trudno o bardziej spójny zestaw. Była to rzeczywiście nie lada gratka, aby jednego wieczoru zobaczyć i posłuchać gigantów hair metalu.

Nie ukrywam, że bardziej wybrałem się na Whitesnake aby skonfrontować obecną formę Davida Coverdale mając w pamięci koncert Deep Purple i to jak wówczas wypadł Ian Gilan. Już na wstępie muszę podkreślić że Coverdale wypadł bardziej przekonująco, zarówno pod kątem wokalnym jak i scenicznym. Były wokalista Deep Purple w porównaniu do Iana wypadł tak jakby bym młodszy nie o sześć lat tylko co najmniej kilkanaście. Nie chodzi tu tylko o dyspozycję głosowa (na którą się ma tylko częściowy wpływ) a bardziej o sceniczny wigor, kontakt z publicznością. To co sprawia że frontman jest zwierzęciem scenicznym porywającym publiczność. Uczciwie zaznaczam, że niestety zdarzało się, że i wokalista Whitesnake musiał być wspierany przez „chórki” kolegów. Z pewnością lepsze to gdyby miast tego wspomagał się playbackiem, który jak wiadomo stanowi swoiste tabu w rock and rollu.

Po odsłuchaniu nagrania The Who: „My Generation”, zespół na dobry początek odpalił „Bad Boys” i „Slide It In” wzorcowe pudel metalowe strzały, nadające tonu całemu występowi.

Whitesnake jest w trakcie światowej trasy promującej jeszcze ciepły album Flesh and Blood (2019) dlatego oprócz singla „Shut Up & Kiss Me” zagrali jeszcze „Hey You (You Make me Rock)”. Reszta setu z zrozumiałych względów oparta była na najbardziej rozchwytywanych płytach: Slide It In (1984) i Whitesnake (1987), którymi to właśnie Biały wąż najwięcej zwojował w świecie.

Toteż nie mogło zabraknąć wielkich przebojów: pięknej power ballady „Is this Love”, pozytywnie nastrajającego hitu „Here I Go Again” (zwłaszcza w przededniu rozpoczęcia wakacji), który naturalnie został przyjęty z wielkim entuzjazmem przez publiczność. Gawiedź zgromadzona w o2 z werwą i przejęciem wtórowała Davidowi nie tylko podczas tego kawałka.

Mocnym punktem programu były popisy solowe - solidny pojedynek gitarzystów: Reb Beach vs Joel Hokestra, oraz naprawdę porywające solo perkusisty Tommiego Aldrige’a - obok Davida najstarszy stażem muzyk zespołu, brał udział przy nagraniu m.in. płyty Whitesnake (1987). Początek solówki był niepozorny, Tommy szybko jednak się rozkręcił pokazując co potrafi. Widać że perkusista ten ma swój styl, łączący efektowność z ciekawymi rozwiązaniami. W pewnym momencie wyrzucił pałeczki daleko w publiczność, sądziłem że to koniec. Nic bardziej mylnego, okazało się, że najlepsze było przede mną. W pełni kupiony zostałem w momencie gdy zobaczyłem, że perkusista kontynuuje solo samymi dłońmi. Przez krótka chwilę z dziecięcą naiwnością wyobrażałem sobie, że to solo Bohnama…   

Bis nie mógł się obyć bez przejmującego „Still of The Night”, który jest wspaniałą mieszanką blues rocka i tradycyjnego heavy metalu. Jest to jeden z najlepszych utworów jakie poczynił Whitesnake w swej historii. Wyraźnie słyszalna jest magia purpurowego dziedzictwa (utwór powstał na bazie nagrania na bardzo wczesnym etapie tworzenia przez Coverdale'a i Blackmoora). To była prawdziwa wisienka na torcie występu Whitesnake.

Tak jak wspominałem, nie miałem specjalnych oczekiwań byłem ciekawy jak się te zespoły trzymają po latach. Whitesnake miło mnie zaskoczył, bardzo dobrze wypadł zaostrzając apetyt na bardziej kiczowatą stronę mocy (w pozytywnym tego słowa znaczeniu).

Trochę ponarzekać można na niewystarczająca klimatyzację w dodatku ktoś wpadł na idiotyczny pomysł dodania mdlącego aromatu, przez to na płycie nie było czym oddychać. Uprzykrzało to w znaczny sposób odbiór koncertów. Po pożądanej półgodzinnej przerwie, podczas której można było uzupełnić płyny przyszła pora na gwiazdę wieczoru.

Zespół współtworzony przez Joe Elliota i Ricka Savage’a (jedyni muzycy z pierwotnego składu) wprowadzeni zostali w tym roku do Rock and Roll Hall of Fame (zaszczyt ten umniejsza obecność delikatnie rzecz ujmując kontrowersyjnych wykonawców i przede wszystkim brak zespołów, które od lat tam figurować tam powinny).

Def Leppard którego początki sięgają okresu nowej fali brytyjskiego heavy metalu, podobnie jak Whitesnake oparł swój repertuar, o czasy swej bezsprzecznej świetności. Lata 80. tego wieczora rządziły niepodzielnie. Przeplatano utwory z lat 81-87 z naciskiem na album Hysteria (1987) jak widać zarówno dla Def Leppard jak i Whitesnake ten czas był szczególny a rok 1987 zaowocował w ważne płyty. Pudle w mainstreamie wówczas rządziły choć już czuły na szyi oddech thrashersów.

Niestety koncert mimo to, że zdominowany przez def leppardowy kanon, był strasznie nierówny. Zdecydowanie zabrakło dramaturgii, co zresztą było widać po reakcjach publiczności - euforia była naturalnie na początku, następnie ciśnienie odpadło, by dopiero pod koniec koncertu wybuchnąć gdy zagrano najbardziej pożądane utwory z High ‘n’ Dry (1981) – „Bringin’ on the Heartbreak”, „Switch 625”, tytułową „Hysteria” i „Pour Some Sugar on Me” z Hysteria (1987).

W zasadzie nie dziwię się, że pozostawiono na bis kawałki z albumu Pyromania (1983) – „Rock for Ages” i „Photograph” – nie powiem był to kawał wyśmienitego glamu z czasów kiedy perkusista jeszcze posiadał komplet kończyn.

Całokształt wypadł dla mnie zbyt cukierkowo (pisze to jako osoba z „obozu” Iron Maiden/ Judas Priest), dlatego było dla mnie dużo momentów, że koncert najzwyczajniej mnie nużył. Nie pomagała z pewnością wspomniana duchota i zbyt duża ekspansja bodźców wzrokowych - jeżeli chodzi o oświetlenie to dosłownie porażała i wręcz zakrawało o przesadę. Choć nie powiem ściana ekranów telewizyjnych (nie przeszkadzał fakt, że były „jedynie” wyświetlone) podczas otwierającego koncert „Rocket” i ferie laserów w dalszej części występu zrobiły na mnie duże wrażenie. W momencie gdy wyświetlono ekrany, duża część publiczności, w tym spisujący relację wyciągnęli swoje osobiste przenośne ekrany telefonów… dobitny znak czasów i przykład jak bardzo postmodernizm wpływa na nasze życie.

Wspomniany perkusista Rick Allen zrobił wzbudził we mnie ogromny podziw. Znając historię, nawet słuchając płyt z świadomością, że za perkusją siedzi jednoręki pałker, nie wywiera takiego wrażenia, jak możliwość zobaczenia i posłuchania go na żywo. Sama perkusja zaprojektowana przez Ricka Allena to wielka rzecz, jego determinacja i niezłomność powinna i pewnie stanowi inspiracje dla innych.

Mimo, że Whitesnake nie posiadał tak efektownej scenografii wypadł zdecydowanie korzystniej i naprawdę szkoda że proporcje nie były odwrócone. Na mój gust to ekipa Coverdale’a powinna być headlinerem, tak byłoby korzystniej chyba dla wszystkich.

To, że w ogóle wybrałem się na niniejszy koncert było cudnym zrządzeniem losu i zdecydowanie był to strzał w dziesiątkę. W niezaplanowany sposób po koncercie Slade i tuż, tuż przed widowiskiem KISS ułożył mi się niezwykle spójny ciąg koncertów zespołów o wspólnym mianowniku, do których przez lata podchodziłem z dystansem. Coś w tym musi być, część metalowej braci z wiekiem jakby spokorniała, otwierając się również na lżejsze dźwięki. Widziałem wielu wiekowych metali z wysłużonymi katanami sugerującymi, że raczej na ogół utożsamiają się z ostrzejszą muzyką. À propos obserwacji osobliwości, szczególnie ujął mnie Ukrainiec uzbrojony w koszulkę z której wynikało, że wybrał się na nie lada maraton zahaczający również o koncert KISS, który odbył się dwa dni później – cóż jak szaleć to szaleć.

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Def Leppard
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura