Ignatius Ignatius
192
BLOG

Mystic Festival 2019: Dzień I - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Nie żyje Metalmania (?) Niech żyje Mystic Festiwal - takie słowa samie się cisną... i nie chodzi o to czy to dobrze czy źle. Po udanym powrocie po dwóch edycjach w bieżącym roku zabrakło metalowego festiwalu w katowickim Spodku. Tłumaczone to było kwestia chęci wyjątkowego uczczenia jubileuszowej XXV edycji (zarówno w chwili pisania relacji i publikacji nadal nic na ten temat nie wiadomo). Konkurencja w tym czasie nie próżnowała i również po ponad dekadzie nastąpił powrót jednej z największych spędów metalowych organizowanych w Polsce. 

Tegoroczny Mystic Festiwal był dwudniową imprezą (25-26.06), gdzie można było zobaczyć i posłuchać rzecz jasna, wiele ciekawych zespołów. Było oldschoolowo i nowocześnie, skład był tak dobrany, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie wartościowego. 

Na potrzeby festiwalu zagospodarowano Tauron Arenę. Zespoły występowały na trzech scenach głównej halowej (Main Stage) i dwóch mniejszych zewnętrznych: oznaczonych jako Park Stage i The Shrine. Pod tym względem wszystko było bardzo logicznie rozplanowane, łącznie z kwestiami usytuowania sklepików z jedzeniem i napojami - zwłaszcza te drugie były bardziej niż potrzebne ze względu na piekielne słońce. Fakt swoje trzeba było odstać ale przynajmniej znajdowały się w obrębie miejsca koncertu. 

Gorzej sprawy się miały niestety z faktem nachodzenia jednych koncertów na drugie... bez umiejętności bilokacji zdarzały się przykre dylematy, czy urwać się z jednego czy spóźnić się na drugi występ. A ja naiwne dziecię narzekałem że na Metalmani zdarzało się minimalne obsuwy... dlatego dokonałem takiej selekcji żeby jednak oglądać zespoły w całości. 

Mam jednak duży żal (nie tylko ja zresztą wystarczy prześledzić różne wypowiedzi w mediach społecznościowych) do organizatorów bo śmiało dałoby się tak poukładać lineup żeby „straty” były znacznie mniejsze. 

Dla autora niniejszych słów festiwal „zaczął” się od Soufly który odbył się na scenie - kiedy to polanka jeszcze była soczyście zielona (nie wyobrażacie sobie jak szybko uległo to zmianie). Furorę wzbudził techniczny Brazylijczyków który został przezwany Gandalfem - część osób wywoływało jegomość żarliwiej niż sam zespół... bywa i tak.

To była dobra rozgrzewka, ekipa Maxa Cavalery mimo gargantuicznego upału zdołała rozruszać publikę. Kulało trochę brzmienie perkusji Zyona, zresztą nie tylko bo całokształt nieznośnie trącał plastikiem. Zrzucam to na karb, że było to na otwartym -  podejrzewam, że w hali Soufly zrobiłby na mnie większe wrażenie. Było skocznie i dynamicznie o czym świadczyły dzikie pląsy pod sceną. Brazylijczycy są w trakcie promowania ostatniego krążka Ritual (2018) chociaż w cale tak bardzo nań się nie skupiali. Set był oparty zarówno na starszej twórczości jak i świeższych płytach. Nie trudno się domyśleć, że najżarliwiej publiczność reagowała na utworach z przełomu wieków takich jak „Back to the Primitive”  , czy kapitalny „No Hope = No Fear” z wplecionym fragmentem „War Pigs”. Tak zdecydowanie okres dwóch pierwszych krążków, kiedy to Soulfly szturmem wznosił się na wyżyny popularności, były ostatnimi prawdziwymi chwilami chwały dla Maxa. Na koniec zaserwowano nawet ciekawy zwiastun slipknotowej zabawy znanej jako „Jumpdafuckup” (kawałek w którym gościnnie wystąpił Corey Taylor). Miłym gestem (docenionym zresztą) było założenie przez Maxa koszulki z polskimi barwami narodowymi. Na śnieżnej bieli doskonale odznaczał się zwłaszcza pupil hodowany na plecach. 

Drugim zespołem na który się wybrałem byli sami ojcowie założyciele death metalu. Nie tyle może ojcowie co ojciec bowiem z oryginalnego składu ostał się jeno Jeff Becerra. Nowe Possessed powróciło z nowym albumem po trzydziestu latach (sic) pt. Revelation of Oblivion (2019). Twórcy albumu są z niego bardzo zadowoleni i naturalnie na nim oparł się w przeważającej mierze set. Nie mogło oczywiście zabraknąć żelaznych standardów gatunku, które postawiono na sam koniec. 

Pierwszej klasy death thrashowa jazda bez trzymanki przy, której nie sposób było usiedzieć. Tak jak nie dało się nie zdzierać gardła przy utworze „Death Metal”, od którego przecie cały nurt zawdzięcza swą nazwę. Będącą określeniem jednego z najbardziej ekstremalnych zjawisk w muzyce rockowej. 

Widać było zwłaszcza po Jeffie satysfakcję z reakcji publiczności - nakręcaliśmy się wszyscy wzajemnie. Bezcenne było móc obserwować radość wokalisty, który tak wiele w życiu przeszedł. Nawiasem mówiąc jego historia to jedna z tych lekcji pokory którą poznawszy, warto wsiąść sobie do serca. 

Nie tylko Jeffowi sprawiało to frajdę cała załoga pomimo srogiego i jakże oldschoolowego wizerunku potrafiła poznać się od bardziej luzackiej strony. Perkusista Emilio Marquez wyrywał stojącą pod barierką dziewczynę w czerwieni - po koncercie ochoczo zapraszając ją na drinka.

Nie ukrywam, że jedną z głównych kart przetargowych aby wybrać się na ów festiwal była wieść o Possessed w lineupie. Warto było, pomimo, że gig był skandalicznie krótki - takie sztuki zawsze pozostawiają niedosyt, ale to właśnie świadczy o jego jakości. 

Nadmienię, że miałem szczęście po koncercie spotkać zespół przy galerii prac Bielaka, zamienić słowo, zdobyć autografy mimo, że Possessed nie miało przewidzianego spotkania z fanami. Był tam wspomniany perkusista i dziewczyna...

Słońce w końcu zaszło przyszedł czas na strawę dla ciała i duszy. Złaknieni liturgicznego misterium posilić się mogli podczas występu Batushki. Jak wiadomo w zespole doszło do schizmy. Obecnie istnieją dwa zespoły, które roszczą sobie prawa do używania tejże nazwy. Oba tez nagrały drugi album - Batushka, która wystąpiła na festiwalu dowodzona jest przez Barta i zaprezentowała premierowy materiał, który ukazał się później na płycie Hospodi (2019). 

Po obejrzeniu koncertu z okresu debiutu, który zrobił na mnie duże wrażenie,  podobne widowisko drugi raz takiego samego wrażenia zrobić już nie mogło. Wiedząc czego się spodziewać skupiłem się na muzyce, której byłem bardzo ciekaw. Nowe utworu przy lekko zmodyfikowanej scenografii i choreografii prezentowały się wspaniale. Hipnotyczny wręcz w trans wprawiające pasaże potrafiły na chwilę oderwać od ziemi. Powiem więcej nowy materiał na żywo wypada znacznie korzystniej niż studyjne... Do tego stopnia, że później, po przesłuchaniu płyty czułem zawód. Ewidentnie czegoś mi brakowało. 

Zdecydowanie warto było zobaczyć Batushkę raz jeszcze. Pora dnia korzystnie wpłynęła na odbiór liturgii. Starannie dopieszczone detale wszystkich rekwizytów, szat, świetnie zaaranżowana gra świateł, zapach kadzidła, ceremonialna skrupulatność zapalenia świec - od początku do końca występ zachwycał z hipnotyczną siłą. 

Nie wchodząc w zasadność sporu na linii Krysiuk-Drabikowski, dopinguje obu Batushkom. Licząc, że płyta Панихида (2019) ukaże się oficjalnie na fizycznym nośniku. 

Dopiero na gwiazdę wieczoru - a nawet całego festiwalu wybrałem się pod strzechy Tauron Areny. Widać było wyraźnie, że część dziwnie wypoczętych osób przybyła specjalnie na zamaskowanych psycholi z Des Moines. Nie powiem mam sentyment do tych ekstremalnych nu metalowców, okrzykniętych swego czasu KISS XXI wieku. Nie raz obejrzałem DVD Disasterpieces (2002) - pod kątem realizacji ówcześnie jeden z najciekawszych wydawnictw tego typu i kilka bootlegów z Dynamo 00 na czele. Wówczas zespół rzeczywiście jeszcze emanował w pewnym stopniu  „autentyzmem" (a przynajmniej takie wrażenie było kreowane) z jeszcze dość prymitywnymi kostiumami i maskami. 

Na początku drogi, gdy zespół pikował na wyżyny popularności takie przesłanki rzeczywiście wydawać się mogły prawdopodobne. Po latach wiemy, że były to bardzo naiwne i jakże przeszacowane prognozy (nie pierwsze i nie ostatnie). Zarzucać Slipknot można wiele od braku konsekwencji, po czysto komercyjne zagrywki ale jednak dwie pierwsze płyty namieszały na przełomie wieku. 

Jako intro zespół wybrał „For Those About to Rock (We Salute You)”  AC/DC po odsłuchaniu hymnu z antypodów odpalono właściwy niepoczytalny wprowadzacz pt. „515”, po którym eksplodować mogło tylko słynne slipknotowe równanie „People = Shit”,  które swego czasu wydrapane było na niemal każdej szkolnej ławce i drzwiach szkolnych toalet. Świry z Iowa zaskoczyły mnie tak mocnym początkiem, spodziewałem się tego kawałka dopiero na finał lub nawet bisy. 

Brzmienie było zabójczo dobre, wszystko chodziło jak w zegarku. Jakaż była moja radość, gdy następnym w kolejce okazały się równie zwichrowane „(sic)”   i jeden z najintensywniejszych masakratorów w dorobku bandy gumowych masek - „Get This”. Po tej dawce bezkompromisowości na jaki stać Slipknot szkoda, że ich podkusiło tą dobrą passę zepsuć nowością zatytułowaną „Unstained” . Nie ma co się oszukiwać nowe Knoty to... no właśnie. 

Błąd ten względnie naprawiono furiackim „Disasterpiece”. Slipknot na chwilę wrócił na właściwe tory o czym świadczyły bardziej żywiołowe reakcje publiczności. Chociaż nie powiem, że nie cieszyła mnie obecność bardziej przebojowej i poukładanej odsłony, która w zespole zalęgła się już na Vol. 3: (The Subliminal Verses) (2004) - czego jaskrawym przykładami były przeboje „Before I Forget i „Psychosocial” z All Hopes Gone (2008) która bezpośrednio kontynuowała obrana drogę. Mimo wszystko masy bawiły się lepiej przy Heretic Anthem niż kawałkach z ostatnich dwóch płyt. Już bardziej wkręcił mi się klimat z „Vermilion”, który całkiem nieźle zazębił się z psychopatyczną atmosferą „Prostethics”.

Oczekiwałem porąbanego show i otrzymałem dokładnie to czego się spodziewałem. Banda groteskowych postaci rozsiała się po imponującej industrialnej konstrukcji. Gdzie kontrolowana obskurność walczyła z sterylnością. Oczywiście nic się nie zmieniło w kwestii, że więcej niż połowa składu była zbędna... tego w ogóle nie należy brać pod uwagę w przypadku Slipknot liczy się szaleństwo - jak inaczej nazwać elementy scenografii żywcem wyjętych z platformowych gier video sprawiających, że Sid biegał w miejscu lub jeździł w kółko gdy już mu się to znudziło. 

Nie mogło zabraknąć pirotechnicznego pokazu siły - teraz bez buchającego ognia nie ma co wychodzić na scenę - historia rock 'n' rolla i pod tym względem zatacza koło. 

To wszystko jednak jest niczym przy obowiązkowej grze palka na kegu podczas finałowego „Duality” - pewne rzeczy nawet w takim zespole jak Slipknot się nie zmieniają i dobrze!

Na bis Slipknot pozostawił dwa miażdżące strzały „Spit it Out”  z obowiązkowym i wyczekiwanym jump da fuck up w środku - niemal cała publiczność ochoczo przystąpiła do przedsięwzięcia. I na dany znak zaczęła pulsować jak na larwy przystało. 

Na koniec zabrzmiał najbardziej oczekiwany nie tylko przeze mnie „Surfascing” z frapującym wstępem Pana numer 7. To właśnie Slipknot jaki lubię najbardziej, który niegdyś potrafił przykuć mą uwagę na dłużej. 

Po niekrótkim pożegnaniu, w tle odtworzono „Til we Die” - ciekawe, niedługo przed koncertem, kiedy wzięło mnie na wspominki, nuciłem sobie ten kawałek pod nosem. 

Widać było, że zespół z Iowa pracował nad odbudowaniem pozycji skutecznie podsycając emocje przed premierą szóstej płyty. 

Pozostaje tylko brak konsekwencji po śmierci numeru basisty i odejściu Joeya Jordisona - zespół kiedyś opowiadał głodne kawałki o obiektywnej  jedności anonimowości lojalności...  Poza tym maski nie te... I chyba to już nie ten wigor co dwadzieścia lat temu... no dość narzekania, bo to w gruncie rzeczy zaledwie detale, które obiektywnie nie wpływają na ocenę koncertu. 

Mocno zdziwiło mnie, że w secie nieuwzględnione zostały takie hiciory jak „Wait and Bleed” i „Eyeless” (mocno nastawiałem się na to, że powydzieram się o braku możliwości dojrzenia Kalifornii bez oczu Marlona Brando). Na mój gust śmiało mogły zastąpić nowe utwory. Sądzę, że raczej nikt by się z tego powodu nie pogniewał, zaś sam gig zyskałby zdecydowanie. Niemniej było to wyśmienite widowisko, na które chętnie wybrałbym się jeszcze raz. Taka wspólna trasa z KoRn byłaby bardzo mile widziana. Zdecydowanie show jakiego zgotowali amerykanie było jednym z najjaśniejszych momentów całego festiwalu. 

Tym samym skończył się pierwszy dzień festiwalu, nastał czas regeneracji przed atrakcjami dnia drugiego. 

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Park Stage
Park Stage The Shrine Main Stage
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura