Jarosław Lipszyc Jarosław Lipszyc
344
BLOG

Księgarnie - czarno to widzę

Jarosław Lipszyc Jarosław Lipszyc Polityka Obserwuj notkę 12

Wszedłem do jaskini lwa, i udzieliłem mega wywiadu, który zajął lwią część najnowszego numeru pisma Biblioteka Analiz. BA jest pismem z kategorii "niskonakładowy periodyk opiniotwórczy" - traktuje o rynku książki i jest pilnie czytane przez wydawców, więc odbiorców mam poważnych. Wywiad pisał Łukasz Gołębiewski, skądinąd jedna z najbarwniejszych postaci rynku książki.


Rozmowa z Jarosławem Lipszycem, prezesem Fundacji Nowoczesna Polska

Fundacja Nowoczesna Polska prowadzi dwa projekty, polegające na bezpłatnym udostępnianiu treści – Wolne Lektury i Wolne Podręczniki. Czy jesteście konkurencją dla wydawców?

– A czy biblioteki są konkurencją dla wydawców? Idea polega na udostępnianiu dzieł klasyki, należących do domeny publicznej, wraz z komentarzami, oraz podręczników szkolnych pisanych przez samych nauczycieli i udostępnianych na zasadach wolnej licencji, bezpłatnie. Chcielibyśmy, by nasze podręczniki były najlepsze w Polsce i powszechnie używane. Używane na wszystkie możliwe, innowacyjne sposoby. Ale wiem też, że będą jednymi z wielu na rynku. Chciałbym, żeby w przyszłości sektor edukacyjny zmierzał w kierunku otwartych licencji i takim zmianom modeli biznesowych, by uczeń lub nauczyciel, mógł dostęp do dzieła uzyskać za darmo i z pełnią praw do jego wykorzystania, bo od tego zależy dobro edukacji. Edukacja jest istotna w budowaniu rzeczy w czasach społeczeństwa informacyjnego najcenniejszej - kapitału ludzkiego. Im mniej barier w dostępie do edukacji, tym lepiej. Bo to moralne i słuszne, ale też i praktyczne, kapitał ludzki wpływa na kondycję gospodarki. Jeżeli dostęp do materiałów edukacyjnych może kosztować zero złotych, to powinien kosztować zero złotych.

A prawa do tych materiałów?

Po pierwsze mnóstwo materiałów edukacyjnych jest finansowanych z funduszy publicznych, i one powinne być udostępnianie w sposób wolny. Po drugie zaś coraz więcej osób chce działać na rzecz kultury powszechnie dostępnej, przyświeca im idea wymiany treści i wspólnego zaangażowania w proces tworzenia. To piękna idea, nie widzę powodu by jej nie wspierać.

Przykład zapoczątkowanego w 1971 roku Projektu Gutenberga, gdzie przez 37 lat udało się – siłami wolontariatu – zdigitalizować zaledwie 20 tysięcy pozycji, kiedy Google digitalizuje więcej książek w ciągu roku, pokazuje, że nawet najbardziej szlachetny społeczny zryw jest mało efektywny.

– Wolna kultura to nie są wyłącznie odolne, ainstytucjonalne ruchy. To także szereg instytucji, których misją jest edukacja, upowszechnianie wiedzy i kultury – uniwersytety, szkoły, biblioteki, organizacje pozarządowe. Czasami sprawdzają się jedne modele współpracy i technologie, czasami inne. Twórcy Gutenberg Project zastosowali najmniej efektywną technologię digitalizacji, jaką jest przepisywanie książek. Google, ale i współczesne biblioteki, skanuje zbiory za pomocą zaawansowanych narzędzi, a trzeba też pamiętać, że nie działają w pojedynkę – współpracują z wydawcami i bibliotekami uniwersyteckimi.

A jak digitalizowane są zasoby projektu Wolne Lektury?

– My tego w ogóle nie robimy, korzystamy ze współpracy z Biblioteką Narodową i jej cyfrową biblioteką Polona. My dodajemy nowe treści – przypisy, komentarze, oznaczamy poprzez system inteligentnych tagów teksty, tak by ułatwiać wyszukiwania określonych fraz, tworzymy połączenia hiperlinkowe i zamieniamy tekst na symantyczny język XML, który umożliwia szybki skład tekstu. Uwspółcześniamy też pisownię. Robimy to także z myślą o wydawcach, z naszych zasobów bezpłatnie może każdy skorzystać. Robimy to w oparciu o wolne oprogramowanie, idea tego działania zakłada, że nie ma żadnych ograniczeń w korzystaniu z treści.

Mówisz, że współpracujecie z biblioteką Polona, której zbiory to obecnie około 30 tysięcy pozycji. Amazon ma około 90 tysięcy cyfrowych książek w ofercie, choć nie korzysta ze środków publicznych. Poprzedniczka Polony, Polska Bibliotek Internetowa, kosztowała podatnika 3,5 mln zł... i można powiedzieć, że pieniądze te zmarnowano.

– Myślę, że Polska Biblioteka Internetowa, kiedy startowała w 2002 roku, była dobrym pomysłem, i miała szansę odegrania ważnej roli w udostępnianiu książek w formacie cyfrowym. Niestety, popełniono błędy – o PBI walczyły rozmaite resorty, a jej zasoby nie były rozwijane, zastosowane rozwiązania dziś wydają się archaiczne i nie spełniają oczekiwań użytkowników. Nie mogę zresztą odpowiadać za działalność innych. Nasz budżet, który w całości pochodzi z darowizn sponsorów, w ubiegłym roku zamknął się kwotą 200 tys. zł z hakiem. Warto zwrócić uwagę na te inicjatywy, które odniosły sukces – na przykład Federacja Bibliotek Cyfrowych udostępnia 126 tysięcy pozycji w różnych akademickich bibliotekach cyfrowych ze wspólną wyszukiwarką zasobów. Tworzące feredację instytucje uzupełniają się wprowadzanymi zbiorami, współpracują przy poszerzaniu baz, a jednocześnie przy utrwalaniu w formie cyfrowej starodruków.

Ile tytułów znajduje się obecnie na stronach WolneLektury.pl?

– Około 200. Miesięcznie przybywa od kilku do kilkunastu. Chcemy mieć kanon dobrze opracowanych lektur – około 350 tytułów w zupełności wystarczy. Nie zależy nam tak bardzo na ilości, ważniejsza jest jakość opracowania. Choć muszę przyznać, że wraz ze wzrostem liczby tytułów, przybywa osób stale odwiedzających nasze strony internetowe. Początkowo było to 40 tys., potem 45 tys., teraz jest ponad 55 tys. unikalnych użytkowników miesięcznie. Pracujemy nie tylko nad wprowadzaniem nowych lektur i opracowań, lecz także nad usprawnianiem narzędzi informatycznych.

A projekt Wolne Podręczniki?

– Kończymy podręcznik do matematyki dla gimnazjum, powinien być gotowy w tym roku. Potem przyjdzie czas na kolejne przedmioty. Pracuje nad tym, z własnej woli i bez wynagrodzenia, kilkudziesięciu nauczycieli. Bez Internetu i narzędzi typu wiki tego typu przedsięwzięcia w ogóle nie mogłyby powstać. Technologia nie tylko poszerza dostęp, daje możliwość tworzenia zupełnie nowych inicjatyw.

Powiedziałeś o zaangażowaniu bibliotekarzy w projekty digitalizacji zbiorów. Takie projekty jak biblioteka Polona, a w jeszcze większym stopniu projekt Google czy Amazon, podkopują sens istnienia bibliotek w formie tradycyjnej. Po co komukolwiek papierowe zbiory, zajmujące tysiące regałów, wymagające nie tylko składowania, lecz także konserwacji i merytorycznego nadzoru, skoro niedługo każda książka może być w zasięgu ręki, pobrana z Internetu za jednym kliknięciem.

– Bez wątpienia wszystkich uczestników kultury czekają głębokie zmiany, na które tylko nieliczni są przygotowani. Rewolucję, jaką jest pojawienie się Internetu i technologii cyfrowych dla kultury, można porównać jedynie do wynalezienia pisma i druku. Każda z tych form zrewolucjonizowała komunikację między ludźmi. Cyfrowe technologie komunikacyjne zrewolucjonizują działalność każdej instytucji zaangażowanej w kulturę – począwszy od autora, przez wydawcę, producenta nagrań, dystrybutora, księgarza, po samego odbiorcę.

Dystrybucja kultury w formie plików sprawi, że w takich zawodach jak księgarz czy bibliotekarz pojawią się zastępy bezrobotnych.

– Zgadzam się, choć być może bibliotekarzy będzie to dotyczyło w najmniejszym stopniu. Będziemy potrzebowali repozytoriów, strażników kultury, instytucji, które będą odpowiedzialne za misję udostępniania dzieł kultury w formie materialnej i niematerialnej.

W skali Polski wystarczy do tego celu kilkanaście bibliotek, a mamy ich 8000.

– Być może tak, być może nie. Być może część tych bibliotek nie będzie już zajmować się udostępnianiem zbiorów, ale pozostanie rola upowszechniania kultury, miejsce spotkań autorskich chociażby.

Do tego wystarczą kluby czy kawiarnie literackie.

– Mniejsza o nazwę – biblioteka jest instytucją zaspokajającą potrzeby kulturalne lokalnej społeczności. Te potrzeby nadal bedą wymagały zaspokojenia.

Jeśli plik zastąpi książkę papierową, to po co wówczas księgarnie?

– W przypadku księgarń czarno to widzę. Technologia cyfrowa jedno robi wyjątkowo skutecznie – eliminuje łańcuch pośredników. W przypadku kultury, jest to łańcuch pośredników miedzy twórcą a odbiorcą. Dobrą lekcją jest obserwacja rynku muzycznego, który bardzo boleśnie odczuł zmianę przejścia na cyfrową formę udostępniania treści. W tym przypadku droga od autora, muzyka, do odbiorcy jest bardzo prosta. Każdy ma w domu urządzenie do odtwarzania cyfrowych utworów, a każdy twórca nagrywa je dziś także w formie cyfrowej. Wystarczy zatem nagrać utwór i go powszechnie udostępnić. I tak się dzieje, mało tego – z korzyścią dla twórców, którzy już zrezygnowali z pośrednictwa producentów i dystrybutorów nagrań. Takie topowe zespoły jak Radiohead czy Nine Inch Nails, przeszły całkowicie na bezpośredni kontakt z odbiorcą. Nine Inch Nails udostępniły swoje utwory na dość liberalnej licencji Creative Commons, dzięki czemu można je do woli kopiować i legalnie rozpowszechniać w sieciach wymiany plików Peer-to-Peer. I co się okazało? Zespoły na tym nie straciły, przeciwnie!

Ale zespoły zarabiają koncertami, a pisarze...

– To prawda, muzyk koncertuje i to jest jego główne źródło dochodów. Ale te zespoły zyskały na sprzedaży swoich płyt. Dlaczego? Bo skoro potrzeby odbiorcy zostały potraktowane serio, to on stara się za to odwzajemnić – choćby przez darmowe wpłaty na rzecz zespołów, czy kupując drogie limitowane edycje płyt dla fanów – z książeczkami czy innymi gadżetami. Ludzie zawsze będą gotowi płacić za gadżety czy inną wartość dodaną. Pamiętajmy też, że eliminacja pośredników to także zysk – z płyty wydanej przez dużą wytwórnię twórca dostawał parę procent, teraz dostaje wszystko. Dlatego w ślad za Radiohead i Nine Inch Nails chcą iść inni, w tym takie gwiazdy jak Oasis, Jamiroquai czy Madonna.

Ale na czym ma zarabiać autor, jeśli nie na książce?

– Na książce też może zarabiać. Czytelnik – nawet jeśli będzie mógł pobrać książkę w formie elektronicznej za darmo – dokładnie tak samo zechce zapłacić autorowi za jego pracę. Albo dlatego, że coś jeszcze cennego w ten sposób uzyska, albo z dobrej woli.

A ja w to nie wierzę. Przynajmniej nie w skali masowej.

– To zobacz, ile osób odpisuje jeden procent od podatku na rzecz instytucji użyteczności publicznej. Albo, ile osób dokonuje indywidualnych wpłat by wesprzeć jakąś ideę. Ja co miesiąc wpłacam pewną, drobną co prawda, kwotę na rzecz Wikipedii, z której na co dzień korzystam i jestem żywotnie zainteresowany jej rozwojem, albo na rzecz Free Software Foundation, gdyż korzystam z wolnego oprogramowania. I robię to w pełni dobrowolnie. Nie jestem żadnym wyjątkiem, bo ludzie lubią się dzielić. W końcu także moja fundacja utrzymuje się z dobrowolnych datków, w naszym statucie jest zakaz prowadzenia jakiejkolwiek działalności gospodarczej. I takie firmy jak np. Prokom Software gotowe są nas wspierać, otrzymujemy też środki publiczne – choćby z Ministerstwa Kultury. A dlaczego część środków publicznych nie miałaby w przyszłości iść na wspieranie aktywności twórczej?

Odliczając procent od podatku oddajesz coś, co i tak byś oddał. To kwestia redystrybucji środków publicznych, podobnie jak dotacje. W dobrowolne datki przypadkowych osób nie bardzo wierzę – jeśli możesz coś mieć za darmo, to nie będziesz płacił.

– Oczywiście, jeżeli liczysz na to, że ktoś za coś zapłaci, kiedy może to mieć za darmo, to po pierwsze musisz być bardzo miły dla swojego odbiorcy, a po drugie – powinieneś mu dać coś ekstra. Trzeba się pogodzić z tym, że nowy model biznesowy zakłada trudną konkurencję. To co płatne, będzie na rynku konkurować z tym, co bezpłatne. To będzie bardzo nierówna konkurencja. Biorąc od ludzi choćby złotówkę, trzeba oferować coś lepszego. Kevin Kelly, w artykule „Better Than Free”, wyróżnia osiem czynników, które mogą sprawić, że ludzie gotowi będą płacić za dobra kultury. Pierwszym jest natychmiastowość – ludzie będą gotowi zapłacić, byle otrzymać coś od razu. Jeden woli czekać i mieć za darmo, drugi woli zapłacić. Drugim czynnikiem jest personalizacja, czyli zakres rozmaitych usług adresowanych do konkretnego odbiorcy, w tym wszelkie instrukcje i wytłumaczenia, produkt specjalnie przystosowany pod specyficzne potrzeby. Oprogramowanie Linuxa jest bezpłatne, ale ktoś musi przyjść i to wdrożyć. Dla przykładu, ktoś musi przeszkolić nauczyciela, by korzystał z darmowego podręcznika opublikowanego w Sieci. I tu widzę nową, usługową, rolę wydawcy. Firma IBM zarabia obecnie więcej na usługach, niż na produktach. Kolejnym czynnikiem jest autentyczność – klient gotów jest często zapłacić za coś, co ma certyfikat, co jest z pewnego źródła. Czym innym jest ściągnięcie pliku z książką ze strony jej autora, a czym innym z podejrzanej strony domowej. Taki certyfikat może odgrywać szczególną rolę na rynku edukacyjnym. Dalej, dostępność. Teoretycznie mogę z sieci Peer-to-Peer ściągnąć na swój dysk wszystkie piosenki z całego świata. Mogę, ale co z tego, gdzie je będę składować? Ile dysków mi to zajmie? Nie zawsze chcemy mieć wszystko u siebie. Często ludzie wolą zapłacić za to, że ktoś udostępnia własne serwery, własne bazy danych, własne twarde dyski. Kolejny czynnik – interfejs użytkownika, przejrzysty, przyjazny, dający dostęp do dóbr kultury przez jedno, intuicyjne kliknięcie. Dalej – „ugadżetowienie”, ludzie lubią mieć gadżet. Co z tego, że mogę ściągnąć z Sieci nowego „Harry’ego Pottera” w formie pliku przed jego oficjalną premierą, skoro wolę mieć tom wydrukowany, w dodatku w twardej oprawie. To zaspokaja inną potrzebę, bo przecież treść jest ta sama. „Gazety Wyborczej” w formie pliku nie wezmę do wanny. Siódmym czynnikiem jest to, o czym już mówiliśmy, ludzie z własnej woli chcą sprawować rolę mecenasa kultury, wynagradzać tych twórców, których cenią. Ostatni czynnik to znajdowalność. Ten jest najbardziej niebezpieczny dla wydawców, gdyż kultura cyfrowa potrzebuje innego typu pośredników, niż kultura analogowa. Miejsce wydawców i księgarzy zajmują dostawcy technologii – czy to wyszukiwarek, jak Google, czy to dostawcy Internetu lub usług telefonicznych. Zasoby dóbr kultury są obecnie rozproszone, wymagają indeksowania, wymagają pośredników, którzy ułatwiają wyszukiwanie treści. Wielu wydawców o tym zagrożeniu w ogóle nie myśli.

Moim zdaniem założenia Kevina Kelly’ego – możemy się spierać czy idealistyczne, czy realistyczne – nie koniecznie będą przystawały do realiów, w których treści dostarczać zaczną do domów firmy telekomunikacyjne, providerzy Internetu czy takie firmy jak Amazon lub Google, będą pobierały opłaty za same technologie. To będzie zagrożenie dla nie tylko dla wydawców, lecz także dla konsumentów, a szerszej – samej kultury!

– To prawda, są pomysły walczenia z tzw. neutralnością Internetu. Ograniczania np. dostępu do niektórych dostawców treści, lub preferowania innych poprzez szybsze połączenia. Ten sam plik z jednej witryny będzie się ciągnął szybciej, a z innej wolniej. Klient nie ma kontroli nad kablem, ma go dostawca Sieci. Ale, z drugiej strony, konkurencja w Sieci powoduje, że nie ma tu miejsca na monopole. Google też ma konkurentów. Nigdy nie będzie jednej wyszukiwarki, nigdy nie będzie jednego dostawcy Internetu.

Nie mniej, trudno uwierzyć, że Google nie zacznie pobierać opłat.

– Zacznie, ale za wartość dodaną, nie za samo prawo do wyszukiwania – np. za personalizację, albo za rozmaite wersje „premium”.

Dobrze, a co się stanie z wydawcami?

– Będą musieli bardzo dokładnie przemyśleć model biznesowy, przestawić się w większym stopniu na usługi dla klienta. Muszą wyciągnąć wnioski z tego, co się stało w branży muzycznej, która moim zdaniem przespała swoją szansę – likwidacja Napstera była gwoździem do trumny dla przemysłu muzycznego. W miejsce jednej scentralizowanej sieci wymiany plików, pojawiły się dziesiątki sieci, nad którymi dziś nie sposób zapanować.

One i tak by się pojawiły.

– Być może, ale Napster dawał koncernom muzycznym ogromne możliwości promocyjne.

Likwidacja Napstera i innych sieci Peer-to-Peer wskutek działania Zrzeszenia Amerykańskich Wydawców Muzyki (RIAA), dała producentom nagrań dodatkowych dziesięć lat zysków...

– Spadających zysków. Moim zdaniem to była najgłupsza rzecz, jaką można było zrobić. Producenci muzyki przegapili swoją największą szansę.

Była to forma obrony.

– Obrony przez atak. Atak na własnych klientów. A oni odpowiedzieli również atakiem. I producenci przegrali, bo nie potrafili zrozumieć nowych potrzeb konsumentów kultury.

To co z wydawcami książek?

– Przede wszystkim produkcja kultury w formie materialnej – muzyka to płyta, tekst to książka – przyzwyczaiła nas do myślenia o sprzedaży egzemplarzowej opartej na monopolu jako jedynym modelu biznesowym. Płacę 15 zł i dostaję przedmiot. W czasach kultury cyfrowej sprzedaż dzieła na sztuki, jak cegły, jest zwyczajnie niemożliwa. Ten model biznesowy odchodzi w przeszłość. Zmienia się rzeczywistość społeczna, zmieniają się oczekiwania konsumentów, którzy chcą remisować, kopiować, dzielić się ze znajomymi, umieszczać fragmenty na swoich własnych stronach, współuczestniczyć w akcie tworzenia. Wyłączności się nie da utrzymać. Sukces odniosą ci, którzy sprostają tym oczekiwaniom. Pozostali po cichu odejdą, albo podejmą walkę – jak RIAA – ze swoimi klientami. Walkę z góry przegraną, bo wojna z ludźmi, którzy ci płacą, to najgorszy możliwy pomysł. Przecież od tych ludzi zależy twój byt. Zatem nie pozostaje nic innego, jak uznać, że ludzie mają prawo dzielić się między sobą dobrami kultury i dać im technologie, które to ułatwiają. Dlatego przemysł wydawniczy nie ma wyjścia – radzę wydawcom książek by uczyli się na błędach producentów muzyki.

Widzisz sprawnie funkcjonujący model biznesowy, który nie opierałby się na rozdawnictwie? Bo, oczywiście, bezpłatne udostępnianie treści też jest biznesem, generuje ruch na stronach WWW, pozwala pozyskiwać przychody z reklam... Ale dla twórców to bardzo nienamacalny wymiar ich popularności.

– Cory Doctorow zamieszcza książki w sieci, bo to napędza sprzedaż książek papierowych i buduje relację z odbiorcami. Cały rynek japońskiej mangi oparty jest na remiksie i wykorzystywaniu pomysłów. Dostępność materiałów edukacyjnych nie zagroziła popularności kursów e-learningowych opartych na pracy indywidualnej. Miliony autorów publikuje w sieci swoje prace, by polepszyć swoją pozycję zawodową. Ludzie korzystają z iTunes, choć te same piosenki są w sieciach Peer-to-Peer, bo mają gwarantowaną jakość, bo nie muszą czekać, wreszcie dlatego, że chcą płacić twórcom.

A czy nie płacą w obawie – przed sankcjami prawnymi, przed naruszaniem praw autorskich, naruszaniem kodów zabezpieczających, wreszcie w obawie, że zostaną usunięci z uniwersytetu za korzystanie z uczelnianych sieci wymiany plików?

– Przede wszystkim w świetle prawa nie można nikogo wyrzucić z uczelni za wymianę plików, a kilka amerykańskich wydziałów prawa wytoczyło w tej sprawie procesy organizacjom zarządzającym prawami autorskimi, takim jak RIAA. Poza tym, dyskusja na temat sieci Peer-to-Peer jest passe, przecież obecnie wszystkie niemal utwory muzyczne są w pełni legalnie dostępne na YouTube.

Bez możliwości kopiowania ich w formacie audio.

– Taka możliwość też jest, choć nie każdy to potrafi. Ale żadna technologia uniemożliwiająca dostęp, czy limitująca dostęp, nie sprawdza się, bo ludzie tego nie akceptują.

Nie mniej, obawa przed sankcjami prawnymi może powstrzymywać przed naruszaniem praw autorskich.

– Rzeczywistość temu przeczy. Problem polega na tym, że prawa autorskie są zbyt restrykcyjne, i nie przystają do nowej rzeczywistości. Prawo autorskie dziś bardziej chroni pośredników, niż samych twórców. Doprowadziło to do paradoksalnej sytuacji, w której twórcy zakładają stowarzyszenia chroniące ich prawa przed restrykcyjnym prawem autorskim! Dla przykładu, od niedawna działa Stowarzyszenie Indeks 73, założone głównie przez teatrologów, którego celem jest obrona praw twórców do korzystania z kultury. Zaczęło się od Kubusia Puchatka – parę lat temu zdjęto wszystkie przedstawienia teatralne o Kubusiu Puchatku, bo właścicielem praw do wizerunku stał się Walt Disney. To skandaliczne ograniczenie twórczej wolności, i Indeks 73 przeciwko temu głośno protestuje, wskazując na fakt że prawo autorskie stało się formą nowej, korporacyjnej cenzury. Są inne przykłady: w świetle prawa, didżeje praktycznie nie mają możliwości legalnego wykonywania swojego zawodu. Można lekceważyć didżejów, którzy grają w klubach, ale przecież to są muzycy. Prawo autorskie powstało po to, by chronić twórców i sprzyjać rozwojowi kultury, tymczasem obecne restrykcje hamują wymianę myśli i sam proces tworzenia.

W rezultacie, jak słusznie zauważył Lawrence Lessing, 60 milionów Amerykanów łamie prawo, naruszając bez przerwy czyjeś prawa autorskie – choćby przez wymianę plików z muzyką...

– I kilkanaście milionów Polaków. Restrykcyjne regulacje prawne są najpoważniejszym zagrożeniem dla twórczości i jej rozwoju.

Czy przyszłością jest wolna kultura? Dostępna dla każdego? Bez copyrightu? Bez ograniczeń?

– To zależy, czy mówimy o bliższej przyszłości, czy dalszej. W bliższej perspektywie kultura tworzona w nowych modelach współpracy, tak jak Wikipedia, i dzieła udostępniane na wolnych licencjach, z pełnią praw do wykorzystania, będą jedną z wielu propozycji. Z pewnością na otwartych zasadach będą udostępniane dzieła finansowane z funduszy publicznych, bo trudno sobie wyobrazić by coś, za co zapłaciło społeczeństwo, nie było powszechnie dostępne. Na pewno wiele instytucji edukacyjnych i naukowych przejdzie na otwarte udostępnianie, tak jak robią to już teraz MIT czy Harvard, bo tej związane z ich podstawową misją. Ale wolna kultura będzie koegzystować z tradycyjnymi modelami biznesowymi czy treściami rozprowadzanymi za darmo, ale bez praw do wykorzystania. Jeśli zaś mamy przepowiadać dalszą przyszłość, co zawsze jest zadaniem ryzykownym, to sądzę że majątkowe prawa autorskie takie, jak je znamy dzisiaj, znikną. Koncepcja sztucznego monopolu prawnoautorskiego tak radykalnie nie przystaje do cyfrowej rzeczywistości, że trzeba ją ponownie przemyśleć i zastanawić się nad innymi mechanizmami kompensacyjnymi dla twórców i modelami wspierającymi rozwój twórczości.

Część z czynników skłaniających do płacenia za dostęp do kultury – tych, o których mówił Kelly – nie będzie miała zastosowania, gdy zniknie papierowa forma książki.

– Moim zdaniem ona nigdy nie zniknie. Telewizja nie zastąpiła kina.

Bo to inne media. Ale fotografia cyfrowa zastąpiła kliszę, płyta CD płytę analogową, a e-książka zastąpi książkę drukowaną.

– Nie zastąpi, tylko zepchnie w niszę. Świat bez kartki papieru trudno mi sobie wyobrazić.

– – Mi też trudno, ale obaj wychowaliśmy się w kulturze książek drukowanych. Ale co będzie, gdy upowszechni się technologia e-papieru, jaką proponuje choćby w swoim nowym czytniku Kindle firma Amazon? Amazon oferuje 90 tys. tytułów do pobrania w formie e-książek!

– O rozwoju technologii e-papieru mówi się od dwudziestu lat. Nie widziałem Kindle, ale będąc oglądałem podobny czytnik Sony. Załóżmy jednak, że będzie tu technologiczny przełom, i rzeczywiście ta forma lektury tekstów się upowszechni. Wyciągnijmy wnioski z tego, co już się dzieje. Wikipedia zastąpiła encyklopedie papierowe jako źródło informacji referencyjnej. Większość Internautów korzysta z Wikipedii, a mimo to, sprzedaż papierowej encyklopedii PWN nie spada. Ludzie kupują ją jako gadżet do ustawienia na półce. Nawet w najbardziej radykalnym scenariuszu książka ma przyszłość – jako gadżet, symbol statusu, czy obiekt artystyczny.

Ale tu chodzi także o rolę wydawcy - na razie ludzie wciąż bardziej ufają marce PWN niż Wikipedii.

– W większości przypadków Wikipedia w pełni zaspokaja potrzeby na informację referencyjną. Badania pisma „Nature” pokazują, że w Wikipedii jest porównywalna liczba błędów, co w Britannice, ale w większości hasła Wikipedii są dużo bardziej rozbudowane. Wikipedia jest także – co ważne w szybko zmieniającym się świecie – aktualna.

Zmienia się też pozycja samego twórcy, Wikipedia jest tego najlepszym przykładem – to dzieło tworzone przez społeczność.

– I to jest w Internecie wspaniałe. Każdy z nas jest twórcą. Z tego kultura czerpie swoją żywotność. W dobie technologii analogowych nie każdy miał możliwość publikowania. Internet to umożliwia. Można tworzyć i od razu publikować, można kompilować, można komentować, redagować itp. Mamy ciągłą wymianę myśli między twórcą a odbiorcą, nieustanny proces komunikacyjny, w rezultacie odbiorca staje się współtwórcą – choćby zamieszczając komentarze na blogu. Wikipedia jest dobrym przykładem, bo pokazuje jak wygląda ten proces nieustannego tworzenia. Czasem to jest tylko poprawiony przecinek, bo ktoś jest specjalistą od interpunkcji. Kto inny napisze esej o swoim mieście, inny hasło o silniku spalinowym. Każdy może stworzyć choćby jedno hasło, bo niemal każdy na czymś się zna... Współczuję osobom, które na niczym się nie znają, choć pewnie takie też są. Ale weźmy dla przykładu YouTube. Do dowolnej, bardziej popularnej piosenki, jest masa remiksów. To pokazuje, jak żywa stała się kultura dzięki daniu ludziom technologii, kultura jest dziś powszechnie przetwarzana. Ale to oznacza, że oparta wyłącznie na instytucjach produkcja dzieł kultury stała się anachroniczna. Oczywiście, instytucje są i będą potrzebne, ale dziś życie kulturalne jest rozproszone jak nigdy wcześniej. To samo dotyczy zresztą nauki i edukacji, gdzie też trwa ciągła wymiana myśli. Ludzie sprawdzają się nawzajem, wciąż ulepszają to, co stworzył inny. Uwolniły się głębokie społeczne zasoby. I w tym kontekście wołanie, że upadek jakiegoś modelu biznesowego stanowi zagrożenie dla kultury jest tylko propagandowym kaskaderstwem.

Obroną grup interesów.

– Niestety. Ale obroną skuteczną tylko na krótszą metę, dlatego wydawcy muszą mocno zastanowić się nad swoją przyszłością w świecie cyfrowej kultury. Traktowanie potrzeb ich klientów jako zagrożenia jest samobójstwem.

Rozwiązaniem kwestii opłat za korzystanie z dzieł kultury mogą być abonamenty lub podatki nakładane na dostawców technologii. Jeśli obecnie wpłat na rzecz stowarzyszeń zarządzania prawami autorskimi dokonuje producent kserokopiarki, to dlaczego nie miałby płacić operator telefonii komórkowej czy dostawca Internetu?

– Do niedawna bym się z tym zgodził, ale teraz mam na ten temat odmienne zdanie. Bo jak poradzić sobie z redystrybucją środków?

Obecny system może jest ułomny, ale jednak redystrybucja funkcjonuje.

– Tak, ale uważam, że musimy ponieść konsekwencję tego, że dziś każdy odbiorca może być jednocześnie twórcą. Jak zatem dzielić środki? Pomiędzy nas wszystkich? Jeżeli zamieszczam na YouTube własny filmik, który obejrzało 65 tys. osób, to czy nie powinienem uczestniczyć w redystrybucji dóbr? A autor bloga?

Miernikiem wartości może być społeczne zapotrzebowanie. Jeżeli 65 tys. osób obejrzało twój film, to znaczy, że on się komuś spodobał. Jeżeli masz bloga, który jest formą pamiętnika i nie interesuje nikogo, poza tobą samym, to rynek sam wycenia jego wartość. Tyle, że ani ty za swój filmik nie dostaniesz pieniędzy, ani autor bloga. Zyski z krążących po Sieci kilobajtów zatrzyma operator.

– A co jeśli ja nie chcę pieniędzy, jeśli świadomie udostępniam swój filmik za darmo?

Oznacz to odpowiednią licencją.

– Aby skutecznie przeprowadzić redystrybucję środków, należałoby kontrolować, kto co ściąga z Internetu.

I to jest dzisiaj możliwe.

– Niestety tak. Ale to zagraża wolności słowa, to totalitaryzm.

Teraz to uprawiasz demagogię. Oczywiście, ogromnym dyskomfortem jest świadomość, że ktoś kontroluje jakie pliki pobierasz z Internetu, ale to jeszcze nie oznacza, że nie możesz się swobodnie komunikować. Wszechwiedza, jaką dają technologie, nie jest równoznaczna z totalitaryzmem. A daje możliwość wynagradzania twórców w takiej mierze, w jakiej na ich dzieła jest faktyczne zapotrzebowanie.

– Naruszenie mojej prywatności odbieram jako totalitaryzm. Google ma wbudowane mechanizmy, które pozwalają kontrolować treść każdego prywatnego listu wysłanego ze skrzynki założonej na ich witrynie i wyświetlać adekwatne reklamy. Mało kto o tym wie. Ale dla mnie to dostateczny powód, by nie korzystać z poczty na Google. Tak samo ktoś rejestruje nasze rozmowy przez telefon komórkowy. Mnie to przeraża. Zbudowanie sprawiedliwego systemu redystrybucji oznacza ni mniej ni więcej, tylko zbudowanie totalnego systemu kontroli obiegu treści. Ale pomijając wątpliwości natury moralnej czy zahaczających o kwestię praw obywatelskich, to nie wierzę by taki system redystrybucji zdał egzamin. To nie ma sensu, gdy zaciera się różnica między twórcą a odbiorcą.

Ale to by oznaczało, że twórcy pozostaną bez wynagrodzenia.

– Nie prawda, otrzymają wynagrodzenie, tyle że w innych, nie opartych na wyłączności modelach biznesowych. Zobacz co zrobił Paulo Coelho – łamiąc umowy z wydawcami udostępnił czytelnikom wolny dostęp do swoich książek. Czy na tym straci? Wątpię. Alternatywą jest powszechna kontrola. Brak prywatności, naruszanie tajemnicy korespondencji... Technologie są dobrodziejstwem, ale stanowią także śmiertelne zagrożenie. Na szczęście, nie wierzę by na taką kontrolę było społeczne przyzwolenie.

A nie przeraża cię, że jesteśmy skazywani na literaturę i naukę anglojęzyczną, gdyż pozostałe kraje zbyt odstają w procesie digitalizacji?

– To jest kwestia wieloletnich zapóźnień. Obecne Ministerstwo Kultury zdaje się zdało sobie sprawę z powagi sytuacji, i na digitalizację kierowane są wreszcie poważniejsze środki. To kropla w morzu potrzeb, ale dobre i to. Zwrócmy jednak uwagę na gigantyczną skalę digitalizacji ainstytucjonalnej. Ten oddolny proces przebiega szybciej, niż to by się z pozoru mogło wydawać. W obliczu zacofania wydawców i innych instytucji kultury, społeczności internetowe na własną rękę wprowadzają książki do sieci. To samo dotyczy polskich napisów do dowolnego niemal filmu. W kilka sekund ściągnę ci polskie tłumaczenie nowej powieści Kinga czy ostatniego tom „Harry’ego Pottera”.

Wprowadzone tam z naruszeniem praw.

– Tak, bo nie zadbał o to polski wydawca, który lekceważy potrzeby czytelnika.

Zatem wydawcy są w sytuacji podbramkowej. Zwłaszcza w obliczu rosnącej Polonii, która nie będzie płacić za koszt wysyłki książki i czekać na nią, gdy natychmiast może pobrać plik. Cóż, że nielegalnie.

– Dokładnie tak jest. Wydawcy na własne życzenie tracą rynek. Jeśli ta rozmowa ma mieć jakieś przesłanie, to chciałbym głośno zawołać – wydawcy, przestawcie swój sposób myślenia. Nie będzie już sprzedaży kultury na egzemplarze. Kto chce przetrwać, ten musi zrozumieć potrzeby i odbiorców, i twórców. Ci, którzy nie zrozumieją – wypadną z rynku. Taktyka walki z rzeczywistością skazana jest na klęskę.


Rozmawiał Łukasz Gołębiewski

 

Jarosław Lipszyc - redaktor i publicysta związany z Krytyką Polityczną członek zarządu Internet Society Poland, koordynator projektu Wolne Podręczniki. Utwory zamieszczone na tej stronie są dostępne na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 2.5 Poland License. "Mnemotechniki" na Wikiźródłach Nagrania archiwalne zespołu Usta. Uwaga: komentarze nie na temat i/lub obraźliwe usuwam. To jedyna zasada moderacyjna, ale stosuję ją konsekwentnie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka