www.jednomandatowe.pl www.jednomandatowe.pl
439
BLOG

O sposobie organizacji wyborów

www.jednomandatowe.pl www.jednomandatowe.pl Polityka Obserwuj notkę 4

Chciałbym podzielić się ogólnymi uwagami na temat sposobu organizacji wyborów w Polsce i propozycji jej usprawnienia. Zapewne u progu kolejnych wyborów, tym razem prezydenckich, zaskoczy niektórych informacja, że Państwowa Komisja Wyborcza dopiero niedawno opublikowała na swej stronie internetowej wyniki zeszłorocznych wyborów do sejmiku województwa mazowieckiego, choć do dziś ma problem z ich wizualizacją. Ale sięgnijmy pamięcią nieco wstecz…

Dzień po zamknięciu lokali wyborczych w niedzielnych wyborach samorządowych z 16 XI 2014 r. portale społecznościowe obiegła relacja przewodniczącej jednej z komisji w Warszawie:

„Jest 9 rano, właśnie wracam po ponad 19 godzinach pracy w komisji. W środku nocy dowiedzieliśmy się, że system ‚nie działa’ i drukowane protokoły nie zawierają niektórych partii i kandydatów. Od informatyka dowiedziałam się, że od rana stworzono kilka programów zastępczych, ale na spotkaniu dla przewodniczących komisji słyszałam już w czwartek, że część elektroniczna może nie wypalić. O 5:30 dowiedzieliśmy się, że na transport do urzędu trzeba czekać dwie godziny lub przyjechać samemu, ale nie wiadomo, ile to wszystko zajmie, bo urząd nie umie się zorganizować. Protokołów nie można było wywiesić, bo ich nie było. Pod urzędem były za to setki wkurzonych członków komisji i tysiące kartonów, które dotarły na miejsce prywatnymi samochodami (zamiast transportem z policyjną eskortą) i walały się kiepsko pilnowane po ziemi. Nikt nie wiedział, gdzie iść, ani co robić. Worki (niektóre komisje miały je rozprute) kazano nam położyć w holu, w którym czekaliśmy do ósmej rano, gdzie były byle jak oznakowane i rzucone razem do kupy. Do wydrukowanych protokołów moja komisja dopisywała ręcznie tabelkę z wynikami Rozenka, bo jej brakowało.”

Wybory samorządowe pokazały, że wbrew zapewnieniom prezydenta Komorowskiego Państwowa Komisja Wyborcza – odpowiedzialna m.in. za wcześniejsze przygotowanie prawidłowych wzorów protokołów dla komisji obwodowych – nie jest gwarantem prawidłowego przeprowadzenia wyborów i pod wpływem społecznego nacisku sama podała się do dymisji. Nowa Państwowa Komisja Wyborcza obiecała ukończyć publikację na swej stronie internetowej pełnej statystyki wyborów samorządowych dopiero na przełomie marca i kwietnia, na sam koniec odkładając publikację wyników wyborów w Warszawie. Wyborów, w których tak jak w innych dużych miastach na prawach powiatu radnych wszystkich szczebli wyłaniano wyłącznie w systemie wielomandatowych okręgów wyborczych, zakreślając kandydatów spośród setek nazwisk na kilku „książeczkach wyborczych” oznaczonych różnymi kolorami. Papiery te – na skutek takiego a nie innego systemu wyborczego – wieczorem często z trudem mieściły się w urnach, mimo frekwencji na poziomie kraju wynoszącej 47%. Można śmiało powiedzieć, że gdyby frekwencja była 20-30% wyższa, to obrazki z dodatkowymi „urnami” klejonymi na ostatnią chwilę, których i tak niektórzy byli świadkami tam, gdzie głosy się nie mieściły, byłyby powszechne.  

Przebieg zeszłorocznych wyborów samorządowych wywołał rekordową liczbę protestów wyborczych i szereg manifestacji w całym kraju. Dało się zauważyć zwiększone zainteresowanie opinii publicznej sposobem organizacji  wyborów i ustalania wyników w kontekście kompromitacji liczenia głosów w systemie list partyjnych i „książeczek wyborczych”, wymagających wertowania strona po stronie przy liczeniu głosów każdego wyborcy. Stworzyło to poszerzone możliwości ukazywania zalet małych jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) i transparentnego przeprowadzania wyborów, które Ruch na rzecz JOW postuluje od dawna. Wyrazem tej troski obywateli o stan naszego państwa było wystąpienie Pawła Kukiza na manifestacji we Wrocławiu czy oświadczenie Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, z żądaniem referendum ws. wprowadzenia JOW przed wyborami do Sejmu, które czekają nas na jesieni.

Ze swej strony chciałbym podzielić się głównymi tezami mojego wystąpienia z manifestacji w Lublinie w listopadzie 2014 r., na którą przybyło ok. 400 osób. Mówiłem tam na temat tego jak właśnie powinien wyglądać system wyborczy zapewniający obywatelom realną kontrolę nad tym kto jest wybierany oraz nad sposobem liczenia głosów. Pytałem: dlaczego w Wielkiej Brytanii i we Francji, gdzie posłów wybiera się w okręgach jednomandatowych, liczenie głosów odbywa się publicznie, a u nas za zamkniętymi drzwiami!? W czym Polacy są gorsi od Francuzów czy Anglików, że nie organizuje się publicznego liczenia głosów? A może to już sam skomplikowany system wyborczy, w którym zamiast listy kilku kandydatów w małym jednomandatowym okręgu, są długie listy partyjne i „książeczki wyborcze”, nie sprzyja takiemu rozwiązaniu?

Niezależnie od tego jaki system czemu sprzyja i jak można by to wykorzystać, u nas nawet PKW wydała szokujące wytyczne, w których zakazała już nie tyle ogółowi obywateli, co nawet członkom komisji i mężom zaufania robienia zdjęć i filmowania liczenia głosów. Co to oznacza? Otóż nawet jakby ktoś w naszym systemie zobaczył, że dostawiają kolejne krzyżyki, że fałszują głosy i chciałby to udowodnić przed sądem, to nie ma dowodu materialnego, jest tylko jego oświadczenie. Takie odgórne związanie rąk nawet osobom odpowiedzialnym za prawidłowość przebiegu procesu wyborczego, w sytuacji gdy w przypadku protestów wyborczych sądy żądają dowodów nieprawidłowości mogących mieć wpływ na wynik, jest patologią.  Jak mówiłem, zasłużenie Państwowa Komisja Wyborcza odeszła, podając się do dymisji, bo nie tylko problemy z systemem informatycznym powinny być powodem do jej odwołania.

Przy okazji okazało się, że jeden z sędziów PKW, były działacz Unii Demokratycznej Janusz Niemcewicz, który podał się do dymisji i odszedł z dniem 1.12.2014 r., po zaledwie 3 dniach od wejścia w życie dymisji został ponownie powołany na członka PKW przez prezydenta Komorowskiego. To kolejny przejaw cynizmu i arogancji władzy, który z pewnością nie przysłuży się zaufaniu do PKW. Wcześniej, tuż po wyborach samorządowych, zobaczyliśmy prezydenta czytającego z kartki tekst o „odmętach szaleństwa” Polaków kwestionujących prawidłowość przeprowadzenia wyborów, co przypominało bardziej przemówienia Jaruzelskiego niż prezydenta demokratycznego kraju. Zamiast zapewnień o pełnej determinacji w wyjaśnieniu napływających z całego kraju sygnałów o nieprawidłowościach, w tym włamań na serwery PKW, władza szła w zaparte udając, że problemu nie ma, co znalazło finał w dramatycznej okupacji PKW. Zwłaszcza wybory do sejmików województw – niestety najważniejsze z punktu widzenia wpływu „wybrańców” na wydawanie środków publicznych – zostały skompromitowane w oczach znacznej części Polaków. Nawet rządowa sondażownia CBOS musiała przyznać, że tylko dla 56% ankietowanych wyniki wyborów do sejmików województw są wiarygodne.  

 

Równocześnie na najniższym szczeblu samorządowym poszerzyły się perspektywy dla oddolnej samorządowej aktywności. To nie tylko kwestia budżetów partycypacyjnych, ale też np. tego, że  w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców (z wyjątkiem miast na prawach powiatu) właśnie od wyborów w 2014 r. wprowadzono wyłanianie radnych najniższego szczebla w okręgach jednomandatowych. Wcześniej w tych gminach obowiązywał system list partyjnych, analogiczny do tego, jaki obowiązuje w wyborach do rad powiatów czy sejmików województw. Po jego zniesieniu weszło do rad gmin wielu nowych kandydatów, którzy doskonale obyli się bez szyldów partyjnych. Jednomandatowe okręgi wyborcze to system, który każdemu z pełnoprawnych obywateli zapewnia możliwość startu i współzawodnictwa w procesie wyborczym bez konieczności wystawiania wielu kandydatów przez jego komitet wyborczy. Wydaje się, że taka formuła wyboru ludzi, nie partii, znacznie bardziej odpowiada Polakom, o czym świadczy też mała, nie przekraczająca 4% liczba głosów nieważnych w wyborach radnych w okręgach jednomandatowych (oraz 2% w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), która kontrastuje z dramatycznie wysoką, sięgającą 18% w skali kraju liczbą głosów nieważnych w wyborach radnych wojewódzkich.  

Okazuje się, że też głosy sprawniej policzono w okręgach jednomandatowych, protokoły szybciej sporządzono, mimo awarii systemu informatycznego. Generalnie w gminach, gdzie wybierano radnych w jednomandatowych okręgach wyborczych obwodowe i gminne komisje wywieszały pełne protokoły w terminie nie budzącym kontrowersji, rzadziej też wyniki wyborów w JOW-ach były przedmiotem protestów wyborczych. Ostatecznie podział mandatów między poszczególne komitety i kandydatów ustalano ręcznie, co w jednomandatowych okręgach wyborczych jest o tyle proste, że w każdym z nich wygrywa po prostu ten, kto personalnie zdobył w nim największą liczbę głosów.

Tymczasem wybory radnych w miastach na prawach powiatu, podobnie jak wybory do sejmików województw i rad powiatów, odbywają się w wielomandatowych okręgach wyborczych w systemie d’Hondta. Tam już miejskie oraz wojewódzkie komisje wyborcze mają za zadanie nie tylko zsumować głosy oddane na poszczególne komitety, ale także dzielić je przez kolejne liczby całkowite (1, 2, 3 itd.) i dopiero wyniki tego dzielenia są podstawą podziału mandatów między poszczególne komitety. Konkretnie bierze się tyle największych ilorazów z takiego dzielenia (przez 1, 2, 3 itd.) wyników komitetów, ile jest mandatów do obsadzenia w okręgu, a tym największym ilorazom odpowiadają mandaty radnych przyznawane poszczególnym komitetom. Algorytm d’Hondta stosuje się tylko do komitetów, które przekroczyły 5% próg wyborczy i uczestniczą w podziale mandatów na szczeblu rady miasta na prawach powiatu lub jego dzielnicy, rady powiatu czy sejmiku województwa. Oczywiście ta cała procedura wydłuża dodatkowo podanie oficjalnych wyników, ale z pewnością nie może służyć za wytłumaczenie opóźnień z publikacją wyników na stronie PKW, bo w poprzednich wyborach samorządowych aż takich opóźnień nie było.

W pierwszych dniach po zamknięciu urn Państwowa Komisja Wyborcza udostępniała komisjom niższego szczebla kolejne wersje wadliwego programu do sumowania głosów i podziału mandatów, które jednak też generowały dużą liczbę błędów. Kuriozalne było oświadczenie PKW, że wysyła wersję programu, która generuje „mniej błędów”, tak jakby jakiekolwiek błędy w systemie wyborczym były dopuszczalne. Potem wojewódzkie komisje rezygnowały z „dobrodziejstw” programu komputerowego za ponad 400 tys. zł, podejmując decyzje o liczeniu wszystkiego „na piechotę”, czyli tam gdzie stosuje się algorytm d’Hondta te żmudne operacje dzielenia wykonywano kalkulatorami lub nawet pisemnie. Okazało się przy tym, że wobec indolencji PKW nawet członkowie wojewódzkich komisji wyborczych nie umieli sporządzić dla przyspieszenia prac arkusza kalkulacyjnego w Excelu, który mógłby z powodzeniem zastąpić wadliwy program komputerowy w liczeniu podziału mandatów systemem d’Hondta. Jeżeli system przydziału mandatów sprawia takie trudności członkom komisji wyborczych, to tym bardziej trudno oczekiwać, aby był oczywisty i budzący zaufanie dla ogółu obywateli.

Niezależnie od błędów programu komputerowego, skutkiem zastosowania metody d’Hondta jest to, że do organów przedstawicielskich wchodzą osoby, które niekoniecznie w swoich okręgach uzyskały największe liczby głosów. Wynika to z tego, że przy podziale mandatów w pierwszej kolejności bierze się pod uwagę wynik komitetu jako całości, a potem dopiero konkretnych kandydatów. Sprzyja temu 5% próg wyborczy, ale i bez niego obserwowano by takie rezultaty. W rzeczywistości prawie nikt w Polsce nie wie co to jest algorytm d’Hondta i na jakich zasadach przydziela się tu mandaty radnych wojewódzkich czy powiatowych. Z mandatami poselskimi jest podobnie. Można mieć uzasadnioną wątpliwość czy aby na pewno systemy, które nie są powszechnie zrozumiałe powinny być stosowane, nawet jeśli stosowane są poprawnie.

Wybory to nie tylko głosowanie, a skoro wybory są według konstytucji powszechne, to wyrazem tej powszechności powinien być cały proces wyborczy od zgłaszania kandydatów po ustalanie wyniku wyborów. Powinna być więc przed głosowaniem możliwość samodzielnego zgłoszenia swojej kandydatury na radnego czy posła, a po głosowaniu publiczne liczenie głosów przy powszechnie zrozumiałym systemie zamiany głosów na mandaty. Te cele realizowałby znakomicie postulowany przez Ruch na rzecz JOW system jednomandatowych okręgów wyborczych, wzorowany na rozwiązaniach brytyjskich. Punktem wyjścia tego systemu są równe i przystępne zasady zgłaszania kandydatów, czyli realizacja powszechnego dostępu do biernego prawa wyborczego.

Bierne prawo wyborcze jest zapisane w polskiej konstytucji, ale chcąc z niego skorzystać w wyborach do Sejmu RP bezpartyjny obywatel, który chciałby wystartować samodzielnie, nie ma czego szukać i jest pozbawiony możliwości indywidualnego zgłoszenia swojej kandydatury. W wyborach do Senatu teoretycznie istnieje taka możliwość, ale nawet w jednomandatowych okręgach do Senatu nie jest to zrobione analogicznie jak funkcjonuje to w Wielkiej Brytanii, gdzie 10 podpisów i zwrotna kaucja w wysokości 500 funtów wystarczy, żeby wystartować. W Polsce kandydaci bezpartyjni do Senatu, oprócz wymaganych dla wszystkich 2000 podpisów, muszą zebrać najpierw 1000 podpisów na rejestrację komitetu wyborczego. Póki tych podpisów nie zbiorą (i póki PKW po ich weryfikacji nie zarejestruje komitetu) nie mogą nawet przystąpić do kampanii wyborczej, którą prowadzą już kandydaci korzystający ze stałej rejestracji komitetów partii politycznych. Jak słusznie zauważył Paweł Kukiz, wybory do Senatu przypominają wyścig, w którym najpierw startują kandydaci partyjni, a potem dopiero mówi się bezpartyjnym, że mogą do nich dołączyć. To nie jest równość współzawodnictwa, więc ta równość musi być właściwie wszędzie dopilnowana.

Art. 32 konstytucji stwierdza wyraźnie: „1) Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne. 2) Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.” Nie tylko więc z powszechności i równości wyborów, ale i konstytucyjnej zasady równości wobec prawa  (art. 32) wynika dostęp do kandydowania na równych zasadach. Na gruncie konstytucji nie jest więc dopuszczalne np. różnicowanie liczby wymaganych podpisów ze względu na przynależność partyjną, bądź jej brak.  Również wynikający z tego zróżnicowania nierówny czas prowadzenia kampanii wyborczej jest pogwałceniem konstytucji. Nie mówiąc już o tym, że kandydaci partyjni obchodzili wyśrubowany limit wydatków na kampanię do Senatu (18 gr na wyborcę), prowadząc wspólną kampanię z kandydatami do Sejmu, gdzie ten limit wydatków był większy (82 gr).  

Trybunał Konstytucyjny, z którego wywodzi się część sędziów PKW, przechodzi nad tym wszystkim do porządku dziennego, bo co to by było, jakby wytknął, że parlamentarzyści zostali wybrani w sposób niekonstytucyjny? Przecież nawet sąd, który orzekał w sprawie zniknięcia 130 tys. głosów i podmiany protokołów w wojewódzkiej komisji wyborczej w Katowicach,   wydał wyrok bez zbadania sprawy, odrzucając wszystkie wnioski dowodowe. Potem osoba, która zaalarmowała o nieprawidłowościach (członkini wojewódzkiej komisji wyborczej w Katowicach) spotykała się z anonimowymi pogróżkami, podobnie jak chłopak, który stosując prowokację dziennikarską udowodnił, że można dostać program w Telewizji Polskiej powołując się na ministra z kancelarii prezydenta Komorowskiego. Tak wyglądają „zgoda i bezpieczeństwo” w dzisiejszej Polsce!

Ciągle jesteśmy bombardowani sondażami, w których podświadomie przekonuje się nas, że dla obecnego układu politycznego nie ma alternatywy, bo nikt tam specjalnie o inne możliwości nie pyta. Kiedyś zrobiono jednak sondaż, w którym zapytano czy ankietowany utożsamia się z jakąś partią polityczną i ponad 70% odpowiedziało, że z żadną. I tak jak sondaże nie dają nam często możliwości szerszego wyboru, tak system wyborczy oparty na listach partyjnych w dużych wielomandatowych okręgach wyborczych, z 5% progiem wyborczym, eliminuje już na starcie niezależnych kandydatów. W obecnym systemie, w którym obywatele pozbawieni są biernego prawa wyborczego, a wybór ograniczony jest do tych, którzy już zostali wybrani przez wodzów partyjnych, organizacje partyjne nie muszą nawet konsultować z wyborcami, kogo wystawiają w okręgu (w Wielkiej Brytanii konsultują, bo każdy może wystartować). Polskim wyborcom zaś, którzy w odróżnieniu od brytyjskich nie mogą sami wystartować, nie zostaje nic innego jak głosować na to co uważają  za „mniejsze zło” albo zostać w domu.

Partie polityczne, które już są w Sejmie decyzją mniejszości obywateli (na koalicję PO-PSL głosowało tylko 21% uprawnionych do głosowania) biorą przy tym subwencje budżetowe z pieniędzy podatnika specjalnie na koszty kampanii wyborczych, powołując się na to, że „naród ich wybrał”, „mają poparcie”, więc im się należy. Ale nawet mimo tych niekonstytucyjnych przywilejów, tam gdzie są bezpośrednie wybory prezydentów, wójtów i burmistrzów, z wyborów na wybory w kolejnych wyborach samorządowych, to właśnie kandydaci bez szyldów partyjnych w większości wygrywają. To pokazuje jakie jest w Polsce rzeczywiste poparcie obecnych partii politycznych i jakie są możliwości zmiany sceny politycznej w jednomandatowych okręgach wyborczych.  

Aby ta zmiana była pełna, potrzebujemy prezydenta, który nada postulatowi JOW odpowiedni priorytet. Prezydenta, który byłby wiarygodnym zwolennikiem JOW wykorzystującym wszystkie swoje możliwości, a nie tylko politykiem, który przypomni sobie o tym postulacie przy okazji kolejnej kampanii wyborczej. Takim wiarygodnym kandydatem jest Paweł Kukiz, który w ostatnich latach intensywnie działa na rzecz okręgów jednomandatowych z Ruchem Obywatelskim na rzecz JOW. Głosuję na Pawła Kukiza, bo wiem,  że w wyborach samorządowych dostaliśmy namiastkę JOW, ale jak pisze kandydat na prezydenta Paweł Kukiz „prawdziwe, a nie kosmetyczne zmiany zaczną się od wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach do Sejmu”. Potrafisz Polsko!

Krzysztof Kowalczyk

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka