Jerzy George Jerzy George
505
BLOG

Tomasz Mann: Oni ze sobą się przespali

Jerzy George Jerzy George Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Gdzieś tak w lipcu zeszłego roku, gdy pandemia trochę odpuściła, spotkałem przypadkiem na ulicy kolegę z okresu studiów, z którym w Ameryce odnowiliśmy znajomość. Kolega na mój widok wykrzyknął z nieźle odegranym zdziwieniem:

- To ty jeszcze żyjesz?

Ponieważ nigdy nie miałem dobrego refleksu, zdobyłem się tylko na bezbarwne oświadczenie:

- Widzę, że ty też.

I to, co powinienem powiedzieć ja, powiedział on:

- Szczepionych diabli nie biorą.

Na tym temat covidu został wyczerpany. Ani jemu, ani mnie, akurat nigdzie się nie śpieszyło, więc poszliśmy na piwo. Pierwszy kwadrans pobytu w barze zszedł nam na wymianie informacji o polskich znajomych, następny na konfrontacji naszych poglądów politycznych, potem nie było już o czym rozmawiać i wtedy mój kolega ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia nagle powiedział:

- Oni ze sobą się przespali.

- Oni?

- No Hans Castorp z Kławdią Chauchat, nie rozumiesz?!

Przez prawie rok naszego niewidywania się kompletnie zapomniałem, że mój kolega miał bzika na punkcie „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna i słysząc jego zniecierpliwiony głos pomyślałem, że ten bzik chyba jeszcze się pogłębił. Sam o „Czarodziejskiej górze” miałem blade pojęcie. Z czystego snobizmu udało mi się przebrnąć nie opuszczając żadnej strony tylko przez pierwszy tom i parę środkowych rozdziałów drugiego, gdzie była mowa o powrocie pięknej Kławdii do sanatorium gruźliczego, w którym Hans czekał na nią przez siedem lat. Inne rzeczy - takie jak rozważania o czasie, spór Naphty z Settembrinim, dezercja Joachima, charyzma Peeperkorna, zgony pensjonariuszy, ich samobójstwa i co tam jeszcze – pozostawiły mnie obojętnym. Nie miałem bzika na punkcie „Czarodziejskiej Góry”, ale chciałem dalej popijać piwo, co można było łatwo załatwić przez odpowiednie pobudzenie i tak już pobudzonego kolegi.

- Hans z Kławdią? - powiedziałem. - Na pewno nie.

Żachnął się zupełnie jak Zbigniew Cybulski na moment przed podpalaniem spirytusu w kieliszkach.

- Nie?! Ty mówisz nie?!

- Kiedy mieliby to zrobić? Już następnego dnia po tym karnawałowym balu ona wyjechała z sanatorium.

- No właśnie. Następnego dnia. A co było w nocy? Przecież ona przed powrotem do swojego pokoju przypomniała mu, żeby nie zapomniał oddać jej ołówka.

- I on niby potem do niej poszedł? W książce nie ma o tym ani słowa.

- Są aluzje, są poszlaki, mnóstwo poszlak, nawet niezbite dowody.

Chyba pozwoliłem sobie na sceptyczną minę, bo mój kolega znów się histerycznie żachnął, po czym zaczął wyliczać po kolei te aluzje, poszlaki i dowody. Czynił to z takim namaszczeniem, że znów przypominał Cybulskiego, tym razem już podpalającego kolejno kieliszki ze spirytusem. Jednocześnie był jak Adam Pawlikowski wyliczający imiona poległych koleżanek i kolegów.

Wczoraj znów spotkałem tego kolegę na ulicy. Tym razem nie poszliśmy na piwo, nie było nastroju, i nie było dokąd, pandemia kolejny raz niemiłosiernie przycisnęła, padło między nami tylko parę słów, że zima, że mróz.

- Pogadamy latem - rzucił on na do widzenia.

- Pogadamy latem - rzuciłem ja i każdy ruszył w swoją stronę.

Ale naturalnie nasza zeszłoroczna rozmowa natychmiast odżyła w mojej pamięci i wieczorem, nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem zapisywać własnymi słowami jego ówczesne wywody, mając nadzieję, że nic nie pokręcę. Nie to, żeby fikcyjne perypetie Hansa Castorpa z madame Chauchat wzbudzały we mnie jakieś nabożeństwo, albo żeby powodowało mną przekonanie o ich ponadczasowym znaczeniu, nie obchodziły mnie one ani trochę. Obchodził mnie mój kolega. Odkąd straciliśmy się w Polsce z oczu, śledziłem jego publikacje w czasopismach. Byliśmy z różnych światów, moich publikacji oprócz garstki rozsianych po świecie adeptów szkiełka i oka nikt nie śledził. On był adeptem romantyczności, czyli kimś, kogo tacy jak ja chcieliby zaraz wziąć pod mikroskop i rozpracować. Argumenty, które wtedy zaprezentował, wydały mi się błahe, ale on tak się nimi emocjonował, że coś musiało się za tym kryć, więc może faktycznie trzeba je spisać, by dociec, na czym polega inność osób jego pokroju.

Pierwsza aluzja padła z ust samej Kławdii, która po tym, jak Hans wyznał jej na kolanach miłość, trochę go wykpiła stwierdzając, że jego miłosne wyznanie było gruntowne, iście niemieckie, i wkładając mu na głowę papierowy kapelusz ze słowami:

- Żegnaj mój książę karnawału, będzie pan miał dziś wieczór zły wykres gorączki, przepowiadam to panu.

Ale wychodząc z pomieszczenia jednak się zawahała i powiedziała cicho:

- A proszę nie zapomnieć o zwrocie mojego ołówka.

W tymże momencie wyszła, nie dając mu czasu na podniesienie się z kolan i natychmiastowe oddanie tego przedmiotu. Czyż nie zaprosiła go tym samym do siebie? Czy to nie jest wyraźna poszlaka? Wszak Hans mógł z jej zaproszenia skorzystać.

Poszlaka numer dwa. Na początku drugiego tomu wychodzi na jaw, że Hans znalazł się w posiadaniu rentgenowskiego zdjęcia z portretem wnętrza Kławdii i że był to podarunek od niej. Kiedy mu to zdjęcie wręczyła? Czy nie wtedy, gdy odważył się do niej pójść tej nocy pod pretekstem zwrotu ołówka? Wiedział, że Kławdia następnego dnia wyjedzie, na co miał czekać? To mogła być jedyna jego szansa. Autor powieści jeszcze spotęgował wymowę tej poszlaki snując liryczną narrację o nieobecnej Kławdii będącej dla tęskniącego za nią w sanatorium Hansa duchem tego miejsca, którego w występnie słodkiej godzinie on poczuł i posiadł.

– Występnie, rozumiesz, występnie słodkiej! – powtórzał w uniesieniu mój kolega.

W dodatku na poprzedniej stronie Mann otwarcie przyznał, że w okresie przepuszczonym przezeń bez słów, między Hansem i Kławdią doszło do drugiej rozmowy.

– Słyszysz?! W okresie przepuszczonym bez słów! – emocje mego kolegi sięgały tu szczytu.

Wyjazd Kławdii miał być tymczasowy. Mann stwierdził wprost, że co do tego Hans Castorp miał jej bezpośrednie ustne zapewnienie.

- Nie składa się takich obietnic po uprzejmej wymianie ołówka na rentgenowskie zdjęcie - argumentował mój kolega. - Składa się je po seksie.

Trzeciej, również bardzo twardej poszlaki dostarczyło użalanie się zakochanego beznadziejnie w Kławdii innego mieszkańca sanatorium, indywiduum o odpychającej powierzchowności i równie odrażającej osobowości, niejakiego Wehsala, któremu na jego usilne prośby i błagania Hans w przypływie litości w końcu się zwierzył z przeżyć pamiętnej pobalowej nocy. Człowiek ten jadąc z Hansem Castorpem w konnym powozie na wycieczką do huczącego wodospadu skomentował drwiący uśmiech Kławdii, która wsiadła z Peeperkornem (swoim nowym kochankiem) i jeszcze jedną osobą do innego powozu:

- Widzi pan, jak się śmieje z pana, że musi pan jechać ze mną? Czy bardzo to pana złości i brzydzi, że siedzi pan koło mnie?

Hans przywoławszy Wehsala do porządku usiłował mu wytłumaczyć, że przecież ma on swoje zalety, na przykład dobrze gra na fortepianie i powinien znowu kiedyś zagrać. W odpowiedzi Wehsal przez dwie strony uskarżał się na swój los, ale wspomniana poszlaka zawarta była już w pierwszym zdaniu:

- Dobrze panu tak mówić i mnie pocieszać, bo kiedyś była pańska kolej, był pan w siódmym niebie, czuł pan jej ramiona wokoło swojej szyi.

To już nie była nawet poszlaka, tylko niezbity dowód. Wehsal wiedział. Hans mu się zwierzył.

Ostateczna odsłona prawdy nastąpiła podczas rozmowy Hansa z zazdrosnym o Kławdię Peeperkornem, z którym Hans się zaprzyjaźnił. Rozmowa była długa i męcząca, zataczała wielkie kręgi, wreszcie dobiegła do kulminacyjnego punktu:

- Pan był kochankiem Kławdii, gdy była tu po raz pierwszy – stwierdził Peeperkorn.

Hans nie odpowiadział wprost, dopiero po długim kołowaniu potwierdził domysł Peeperkorna, chociaż nic nie zostało wyrażone wyraźnie. Peeperkorn odebrał to spokojnie. Po jego samobójczej śmierci Kławdia przybiła pieczęć:

- Czy wiedział o naszej głupocie?

- Nie mogłem jej ukryć przed nim, Kławdio! – odparł Hans Castorp.

- Tak więc widzisz – reasumował mój kolega - sprawa jest oczywista. Hans z Kławdią po tym karnawałowym balu na pewno się ze sobą przespali. Ściślej mówiąc poszli tylko do łóżka, bo o spaniu w ogóle nie może tu być mowy. Nie był to nawet tak zwany z angielska one-night stand, raczej godzina seksu i może kwadrans rozmowy. Resztę nocy Hans spędził we własnym pokoju. Ale tę kobietę miał. Mało który z czytelników, łącznie z tobą, się w tym połapał.

Po wysłuchaniu powyższych argumentów, spisaniu ich i zweryfikowaniu za pomocą tekstu „Czarodziejskiej góry” muszę przyznać mojemu koledze rację. Nie połapałem się. Nic dziwnego. Książka jest sążnista, dwa tomy to nie żarty, przeczytałem ją po łebkach i odłożyłem na półkę z przekonaniem, że Hans był za poczciwy i nie dość atrakcyjny, żeby mieć okoliczność ze zjawiskową Kławdią. Myślałem, że do końca książki pozostał prawiczkiem. Winię o to siebie, ale winię i autora. Dlaczego Tomasz Mann od razu nie powiadomił wyraźnie czytelników, że tych dwoje było przez chwilę kochankami? Dlaczego zamiast rozsiewać po ogromnym tekście niejasne aluzje, poszlaki i dowody, po prostu nie opisał tego zdarzenia, dlaczego „przepuścił je bez słów”? Wielokrotnie przecież opisywał w najdrobniejszych szczegółach każde trzaśnięcie drzwiami, którego dopuściła się Kławdia, każde jej poruszenie przy stole jadalnym, każdą wypowiedź Peeperkorna składającą się z niedokończonych zdań, wszelkie zajęcia i rozrywki, jakim oddawali się mieszkańcy sanatorium. Tylko w tej jednej sprawie zachował powściągliwość. Chyba nie z obawy przed cenzurą, bo o seksualnych poczynaniach innych postaci pisał wprost. Tutaj Tomasza Manna wciąż nie rozumiem. Latem zapytam o to mojego kolegę.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura