Margolian Margolian
1552
BLOG

Fakty i mity

Margolian Margolian Polityka Obserwuj notkę 4

Poniższy tekst został wygłoszony na uroczystym spotkaniu z okazji 25-lecia powstania Kongresu Polaków w Konsulacie Generalnym RP w Ostrawie w dniu 3 marca 2015 r.

Wiosną 1988 roku przyjechał był do mnie przyjaciel Zbyszek z Krakowa z kilkuletnim synem Rochem. Mieszkałem wtedy w Trzyńcu, siedzieliśmy przy śniadaniu w kuchni z widokiem na hutę. W pewnym momencie mały Roch zapytał: – Tato, kiedy te kominy przestaną dymić? – Jak komuna padnie, synku – odrzekł Zbyszek. Oczywiście dalsza rozmowa między nami podążyła tym tropem: kiedy ta komuna wreszcie padnie? Poszliśmy nawet o zakład, czy zdarzy się to przed rokiem 2000. Ten zakład przegrałem, o czym przekonałem się już po roku, kiedy 4 czerwca odbyły się w Polsce w miarę wolne wybory. Natomiast w ówczesnej Czechosłowacji rzeczywistość sprawiała wrażenie zamarzniętej skorupy. Zwłaszcza na prowincji, czyli poza Pragą praktycznie wszędzie.

Na Zaolziu nie było dysydentów. Nie było planów rozbicia systemu. W czasie festiwalu Solidarności Polacy na Zaolziu dostali propagandowym obuchem w łeb na tyle mocno, że zaczęli się wyrzekać nawet jednej z najważniejszych cnót – dumy narodowej. W kioskach przestała się pojawiać prasa polska. Lata osiemdziesiąte to apogeum odchodzenia od polskości na własne życzenie. To dla wielu ostateczne opowiedzenie się za mentalnością czeską i jej bezbolesne przejęcie. Ta nowo odkryta tożsamość narodowa nagrodzona została wkrótce znaczącym bonusem w postaci Aksamitnej rewolucji, jak nazwano przewrót listopadowy. Bez ofiar, bez strajków, bez stanu wojennego, bez wichrzycieli i elementów aspołecznych, bez octu na półkach sklepowych – tak naród dzielnych Wacławów dochrapał się wolności i upadku komuny. Warto było być współdumnym z takiego narodu.

Moja droga do listopada ’89 rozpoczęła się kilkanaście lat wcześniej. We wrześniu 1976 roku zamieszkałem w Domu Studenckim „Żaczek“ na krakowskich Oleandrach. Trafiłem w sam środek towarzystwa, które bardzo żywo reagowało na to, co działo się aktualnie w Polsce. Gierkowski raj dobrobytu zaczął się chwiać, pojawiły się kartki na cukier a w czerwcu władze brutalnie spacyfikowały strajki w Radomiu, Ursusie i Płocku. 27 września powstał Komitet Obrony Robotników. Równolegle ze studiami na Uniwersytecie Jagiellońskim rozpocząłem swoją edukację na uniwerku politycznym.

W maju następnego roku Służba Bezpieczeństwa zamordowała jednego z moich kolegów, Staszka Pyjasa. Kilka dni po jego śmierci pod murami Wawelu powołaliśmy do życia Studencki Komitet Solidarności. Oczywiście w krótkim czasie znalazłem się na czarnej liście czeskiej StB jako wróg ustroju nr 21505. Ale o tym fakcie dowiedziałem się oficjalnie dopiero po udostępnieniu akt StB na początku lat ’90. Dzięki Bogu, udało mi się skończyć studia, co zawdzięczam chyba temu, że czeska bezpieka nie posiadała dowodów na moją wrażą działalność na terenie Republiki. Jednakże po moim powrocie na Zaolzie „zaopiekowała się“ mną bardzo troskliwie. Dzisiaj wiem, że bez tych lat krakowskich, bez moich fantastycznych przyjaciół i kolegów, którzy mieli odwagę przeciwstawić się systemowi, bez niepodległego ducha polskiego – bez tego wszystkiego stałbym się innym człowiekiem. To doświadczenie owej Polski Niepokornej ukształtowało moje postawy życiowe.

Jak już wspomniałem, na Zaolziu nie było dysydentów i ja również się za takiego nie uważałem. To oczywiście nie oznacza, że nie było osób nastawionych antysystemowo. Wszyscy wiemy, że było nas mnóstwo, ale nie umieliśmy, czy też nie chcieliśmy przekroczyć tego progu decyzyjnego, by się w jakiś sposób zorganizować. Nie było w naszych sercach i głowach wydarzeń na skalę poznańskiego Czerwca 1956 r., Grudnia 1970, wreszcie Solidarności i stanu wojennego. To wszystko działo się tam, daleko, gdzieś w Polsce. W tej Polsce, której cząstką wydawaliśmy się być, ale do której droga wiodła przez zamknięte granice. Tu powtórzę raz jeszcze: granice także w znacznej mierze mentalnościowe.

Kiedy przyszedł Listopad, byliśmy naiwni i szczerzy w swoich intencjach. Nasza naiwność brała się z przekonania, że oto gdy nadeszły dni wolności obywatelskiej, wszyscy będą mieli dobre intencje. Bo przecież właśnie po to pękła obmierzła skorupa kłamstwa i przemocy. Weźmiemy sprawy w swoje ręce, nieskalane współpracą z komuną i bezpieką. Byliśmi bielszymi niż śnieg świeżo ochrzczonymi demokratami. Tak właśnie myślałem, kiedy zwoływałem pierwsze spotkanie grupy inicjatywnej w Klubie PZKO przy ulicy Bożka w Czeskim Cieszynie. Ale rzeczywistość to panna przewrotna. Wkrótce miało się okazać, że kłopoty się nie skończyły, tylko właśnie pukają do drzwi.

Ogólny cel naszych działań był jednoznaczny: uformowanie demokratycznego, opartego na zasadzie pluralizmu ciała mogącego reprezentować na każdym szczeblu i strzegącego praw polskiej społeczności w Republice Czeskiej. Wkrótce zaczęły odradzać się przedwojenne organizacje, zaczęły powstawać nowe, zatem nasz plan był jak najbardziej na czasie. Wtedy właśnie padły pierwsze strzały w wojence, która trwa do dziś. Wypowiedzieli ją stronnictwu późniejszej Rady, a potem Kongresu Polaków, ówcześni działacze ZG PZKO, wybrani już według nowego, „demokratycznego“ obrządku.

My byliśmy amatorami w tym nowym teatrzyku, bez doświadczeń, bez zaplecza. Oni dysponowali strukturami terenowymi z 40-letnim stażem, 40-osobowym biurem, samochodami, telefonami i dwudziestotysięczną bazą członkowską płacącą składki. Praktycznie każdy z nas był członkiem PZKO, w związku z czym działania nasze zaczęto nazywać rozbijactwem, a nas samych „pachołkami Pragi“. Nowi ludzie w ZG PZKO poczuli upojny zapach awansu społecznego, dobrze wiedzieli bowiem, że w każdych następnych wyborach będzie się liczył żelazny elektorat, a ten mieli do dyspozycji. Przyzwyczajeni do monopolu dusz, nie mogli zaakceptować struktur, które monopol ten mogłyby zmieść jak listopadowe liście. W naszym Komitecie Obywatelskim często wówczas zastanawialiśmy się, jak mógłby zreformować się ZG w warunkach pluralizmu. Mógłby, gdyby chciał… Równocześnie na każdym kroku podkreślaliśmy także nieprzemijającą pozytywną rolę struktur terenowych Związku, czyli Kół Miejscowych, które w nowej sytuacji nie potrzebowały już ideologicznego patrona i nadzorcy. Od kilkunastu lat Koła i tak już mają status samodzielnych bytów prawnych, a ZG nie ma im praktycznie nic do zaoferowania. Z wyjątkiem nieustannie powtarzanej mantry o szkodliwości Kongresu Polaków.

Dlaczego tak się rozwodzę nad relacjami pomiędzy Kongresem a ZG? Dlatego, że czuję wstyd i niesmak. Wstydzę się za ludzi, którzy w imię swoich rozbujałych ambicji i swojego rozbuchanego ego manipulują od ćwierćwiecza opinią publiczną. Ich nieudolność i pazerność doprowadziła do roztrwonienia znacznej części majątku Związku. Wielce wymowne jest to, że nie byli w tym czasie nawet w stanie wyrugować z godła Związku bolszewickiej symboliki. Nasuwa się pytanie: dlaczego nasza społeczność akceptuje ten chory stan rzeczy?

Odpowiedzi – moim zdaniem – należy szukać w sferze mitologii. Narody, kultury, cywilizacje, ale także plemiona i w miarę hermetyczne społeczności etniczne potrzebują do zachowania swojej odrębności mitu założycielskiego. Mitem założycielskim starożytnej Grecji na przykład stała się opisana przez Homera wojna trojańska. Nas w dzieciństwie karmiono bajką o Lechu, Czechu i Rusie, a Cieszyn – jak wszyscy wierzą – powstał w wyniku pewnego spotkania trójki braci. Lecz co jest takim mitem dla Polaka-Zaolziaka? Powstanie Zaolzia w 1920 roku? Wątpię. Odzyskanie tegoż Zaolzia przez Macierz w 1938 r.? Na pewno nie. Coś takiego jednak musi być, skoro Zaolziak nosi w sobie bardzo mocne poczucie swojej odrębności.

W pewnym konkursie na określenie typowych cech Zaolziaka pojawiły się m. in. takie wypowiedzi:

  • To człowiek, który świata poza Zaolziem nie widzi, wszystko, co znajduje się poza tym terenem jest mu obce. Uważa, że nie jest ani Polakiem, ani Czechem. Zaolzie jest pępkiem świata, a kto tego nie rozumie, ten kiep.
  • Prawdziwy Zaolziak czyta tylko „Głos Ludu“, na „Gorolskim Święcie“ pije tylko miodulę, nie mówi zbyt dobrze po polsku, a w wyborach oddaje głos na komunistów. Cieszy się, że powstało Zaolzie, gdyż nie wyobraża sobie, że mógłby żyć i mieszkać w Polsce.

Te opisy, choć żartobliwe, z domieszką ironii lapidarnie punktują pewne charakterystyczne cechy typowego Zaolziaka. Co stało się zatem budulcem owej zaolziańskiej tożsamości?

Tutejsi Polacy nazajutrz po decyzji Rady Ambasadorów w Spa obudzili się jako mniejszość narodowa w obcym kraju. Byli jednak zaradni, dobrze zorganizowani, mieli światłe elity i robili wszystko, by utrzymać polskość. Wówczas to powstały dziesiątki stowarzyszeń polskich, z których niektóre zostały reaktywowane po 1989 roku. Wojna, niespełnione nadzieje na powrót do Macierzy, wreszcie rządy komunistów przekreśliły wszystko. Po 1947 roku praktycznie cały nurt życia społecznego Polaków na Zaolziu został przez władze skanalizowany do jednej organizacji – PZKO. Zgoda na jedno tylko ugrupowanie była na tle wielobarwnej palety przedwojennej aktywności Polaków perfidnym zabiegiem politycznym i socjotechnicznym. Z biegiem lat nasza społeczność zdążyła się już oswoić z tym monosystemem do tego stopnia, że w jego łonie zaczęły działać liczne zespoły artystyczne, wybudowano wiele Domów PZKO. Praktycznie całe polskie życie społeczne, artystyczne i towarzyskie toczyło się pod jedną związkową strzechą. Efektem ubocznym było natomiast to, że zaczęły się zacierać różnice tożsamościowe pomiędzy pojęciem Polaka a pezetkaowca. W pochodach pierwszomajowych kroczyli nie Polacy, lecz pezetkaowcy, wiceminister przyjął delegację pezetkaowców, w wyborach wzięli udział kandydaci-pezetkaowcy… Związek stał się z jednej strony substytutem stronnictwa politycznego, z drugiej – niemal synonimem Zaolzia jako takiego. Ekwiwalentem narodowości polskiej stało się członkostwo w PZKO.

To właśnie stopniowe przesunięcie w świadomości widzę jako kamień węgielny dzisiejszego Polaka z Zaolzia, ów mit założycielski. Konsekwencje tak ustanowionej genezy naszej współczesnej tożsamości są już wtedy nietrudne do zrozumienia.

  • Opanowanie języka polskiego i posługiwanie się nim nie jest już konieczne, gdyż mamy przez naszych badaczy potwierdzone dowody, że gwara, jaką się posługujemy, ma korzenie w staropolszczyźnie. Zatem gwara nasza jest właściwie jeszcze bardziej polska od polszczyzny.
  • Z umiłowaniem gwary wiąże się kult dla tradycji, a dokładniej – do folkloru. Szukanie i znajdowanie spełnienia w ludowości rozgrzesza nasze oddalanie się od żywej, współczesnej kultury polskiej.
  • Polska stała się dla nas niemal obcym, niezrozumiałym krajem. To o czeskich piłkarzach i hokeistach mówimy, że grają „nasi“. Mówimy: u nas w Czechach. Nie znamy polskich realiów. Staliśmy się niczyim plemieniem na własnej ziemi. Nie jesteśmy godni naszych przodków.

W kwestii naszych perspektyw jako zbiorowości jestem pesymistą. Nic nie wskazuje na to, by proces zmian zachodzących w naszej mentalności miał się zatrzymać, czy wręcz cofnąć. Już niedługo osiągniemy taką masę krytyczną, kiedy zostanie zamknięta większość polskich szkół. Przez jakiś czas pozostanie kilka szkół zbiorczych. Potem tylko jedna, utrzymywana usilnie jako skansen społeczności, która na własne życzenie obrała drogę do zatracenia.

Mój pesymizm nie ma jednak nic wspólnego z defetyzmem. Nie po to przed laty powołaliśmy do życia Kongres Polaków, by napawać się agonią. Musimy tchnąć w działania Kongresu nowego ducha, Kongres nie może być tylko parasolem i tarczą, powinien stać się przede wszystkim ośrodkiem przywracania świadomości narodowej, think-tankiem, kolebką nowego oświecenia. Wykorzystajmy nasze niemałe zasoby intelektualne, wiarę i zapał, by Polska w nas nigdy nie zginęła. Jesteśmy tego winni naszym dzieciom i naszym przodkom.

MARIAN SIEDLACZEK

Margolian
O mnie Margolian

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka