Karolina Nowicka Karolina Nowicka
1897
BLOG

Książki mojego dzieciństwa

Karolina Nowicka Karolina Nowicka Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 297


Ostatnie wydarzenia w USA odbiły się nawet na... literaturze. I nie chodzi o to, że w przeciągu paru dni powstała o nich powieść czy dokument. Sprawa dotyczy naszego rodzimego podwórka:

Katarzyna Fiołek jest nauczycielką języka polskiego. Postanowiła wysłać petycję do Ministra Edukacji Narodowej w sprawie usunięcia z listy lektur szkolnych "W pustyni i w puszczy" autorstwa Henryka Sienkiewicza. Polonistka zaczyna od tego, że w postniewolniczym świecie, w którym ludzie wciąż giną z powodu koloru skóry, ta książka nie powinna być dla polskich dzieci podstawowym źródłem informacji o innych rasach i religiach.

"Przedstawia Afrykanów i Arabów w sposób właściwy dla dziewiętnastego wieku, utrwalając szkodliwe stereotypy i krzywdząco przerysowując kulturowe różnice. To książka, która pomimo wielu swoich wspaniałych cech, uczy pogardy, braku szacunku i poczucia wyższości nad każdym, kto nie jestem białym chrześcijaninem. Jaki jest cel indoktrynowania uczniów myśleniem o świecie sprzed stu sześćdziesięciu lat?" - tłumaczy polonistka.

Można by się zadumać nad tym artykułem, westchnąć: „Takie czasy, panie, że już nawet biednego Sienkiewicza się czepiają” i popomstować na tzw. poprawność polityczną. Nie zamierzam jednak roztrząsać tutaj zasadności (lub jej braku) zarzutów stawianych przez panią polonistkę. Nurtuje mnie inna rzecz: na jakiej zasadzie dobiera się książki, które mają przyswoić sobie na lekcjach j. polskiego uczniowie wszystkich szczebli edukacji przymusowej? Kto wyznacza „żelazny kanon” i na jakiej podstawie jest on utrzymywany rok po roku? Czy odbywa się jakieś głosowanie czy o wszystkim decyduje jedna osoba?

Próbuję sięgnąć pamięcią do swoich dawnych szkolnych lat, czyli do ostatniej dekady dwudziestego wieku. Czy w podstawówce i liceum omawialiśmy lektury z uwagi na ich moralny przekaz, trafne odzwierciedlenie epoki, jakąś prawdę o świecie, zgodność z rzeczywistością? Czy wyłącznie ze względu na ich wartość literacką, mierzoną w zachwytach krytyków bądź popularność? A może wszystko naraz? „W pustyni i w puszczy” mieliśmy na pewno, pamiętam nawet oglądany na lekcji w podstawówce film. Z pewnością polecę tę książkę córce. I nie zamierzam przy niej moralizować na temat relacji biali-czarni, chrześcijanie-muzułmanie, kolonialiści-tubylcy (chyba, że mnie zapyta – tylko co ja jej wówczas powiem???), tak jak nie będę moralizować, gdy weźmie się za czytanie współczesnych książek, napisanych pod dyktando liberałów czy wręcz libertynów.

Co jednak z czytaniem przymusowym, czyli zestawem lektur? Wytężam pamięć i z trudem wygrzebuję kilka tytułów, resztę muszę wygooglać. Niektóre były przeznaczone stricte dla dzieci i młodzieży („Puc, Bursztyn i goście”, „Ten obcy”, „Dzieci z Bullerbyn”, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”), jednak inne, zwłaszcza w liceum, już dla starszego czytelnika. I to dużo starszego. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż do pewnych książek trzeba dorosnąć, inaczej nie ma mowy o ich odpowiednim odbiorze, głębszej refleksji nad nimi czy docenieniu kunsztu operowania słowem. Opowiadania Borowskiego czy Iwaszkiewicza, Sienkiewiczowska Trylogia, dramaty Ibsena, sztuki Fredra, „Lalka” Prusa, „Ferdydurke” Gombrowicza, „Cyd” Corneille'a, „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, „Pan Tadeusz” Mickiewicza, „Nad Niemnem” Orzeszkowej i cała masa poezji różnorakich – te lektury są przeznaczone dla ludzi emocjonalnie dojrzałych, intelektualnie wyrobionych, patrzących na świat z perspektywy człowieka, który już co niego przeżył. Najgorsze, że niektóre pozycje zostały bestialsko okrojone i – jak by powiedział Gombowicz – „upupione”: mam tu na myśli „Podróże Guliwera” Swifta oraz „Robinsona Crusoe” Defoe.

Co nam właściwie dały te wszystkie czytane na akord, pod presją czasu, po łebkach i często bez zrozumienia lektury? Co nam dało szybkie i pobieżne ich omówienie? Nie obarczam za to odpowiedzialnością nauczycieli, którzy starali się wycisnąć z każdego utworu maksymalną ilość znaczeń, interpretacji i wniosków. Winę ponosić może jedynie ten, kto wyznaczył określony materiał do przerobienia. Jednak czy tylko brak czasu był przyczyną naszych kiepskich relacji z lekturami? Poza wyjątkami (dotyczącymi zarówno osób, jak i książek) nie docenialiśmy ich, często czytaliśmy jedynie opracowania, a potem obrywaliśmy pałę za pałą za nieznajomość szczegółów. Na niektóre książki jest za wcześnie nawet po dwudziestce, dorasta się do nich dopiero mając czwarty czy piąty krzyżyk na karku. A czasami nie dorasta w ogóle.

Co w takim razie powinny czytać dzieci w szkole? Czy tylko literaturę skierowaną do ich grupy wiekowej? Czy dopiero na studiach powinny zapoznawać się z pozycjami dla dorosłych? Nie mnie o tym decydować, zauważam tylko, że robienie na siłę z młodych ludzi erudytów jest bez sensu. Zastanawiam się również mocno, jak to będzie z czytelnictwem mojej córki w jej czasie wolnym. Jakiś czas temu przywlokłam z domu rodziców wszystkie swoje „dziecięce” książki. Patrzę na nie i zapytuję samą siebie: czy powinnam polecić je swojej córce czy może dać jej całkowicie wolną rękę? W końcu urodziła się niespełna 36 lat po mnie, w innych czasach, jej dorastaniu towarzyszyć będą zupełnie inne hity. Czy powinno się modelować gust dziecka, zachęcając je do czytania określonych rzeczy? Z jednej strony wydaje mi się to całkowicie naturalne, z drugiej, nie chcę wyjść na ramola namawiającego do lektur, które są dla dziecka nudne, staroświeckie i niezrozumiałe. Dzisiejsza dzieciarnia ma swoje arcydzieła, swoich bohaterów, swoje ideały.

A jednak chciałabym „zarazić” dziecko moimi dawnymi literackimi miłościami. Dla niej samej, dla siebie oraz dla tych wspaniałych książek, które warto ocalić przed zapomnieniem. Bo z ręką na sercu, ilu dzisiejszych nastolatków czyta Niziurskiego, Makuszyńskiego, Korczaka, Twaina, Andersena, Grimmów, F. H. Burnett, Beatrix Potter? Ilu zna „Ronję, córkę zbójnika” czy „Braci Lwie Serce” Lindgren, „Akademię pana Kleksa” Brzechwy, „Cudowną podróż” Selmy Lagerlöf, „Historię żółtej ciżemki” Domańskiej, „Sceny z życia smoków” Krupskiej, sagę o Muminkach Tove Jansson, serię o smoku wawelskim Pagaczewskiego czy cykl o doktorze Dolittle Loftinga? Ilu wzruszało się przy „Pszczółce Mai i jej przygodach” czy „Bożym ludku” Bonselsa, kibicowało Atreju i Bastianowi z „Nie kończącej się historii” Ende'go, przeżywało niezwykłe przygody z bohaterami „Piotrusia Pana” Barrie'go, czy próbowało nadążyć za niejaką Alicją, tworem pana Carrolla, która czy to przez króliczą norę, czy przez zwierciadło dostawała się do czarodziejskich krain? No, „Opowieści z Narni” chyba znają, gdyż zostały sfilmowane. :) „Pinokia” Collodi'ego też może kojarzą. A tak poza tym? Ech... A może przemawia przeze mnie dziecinna ckliwość, banalna nostalgia, uczucia skrzywione wspomnieniami? Przecież to z czystego sentymentu przekażę kiedyś maluchowi uroczą, kochaną „Bajarkę”, która od niespełna czterdziestu lat nie miała żadnych wznowień (a w każdym razie nic o tym nie wiem).

Kiedy tak przeglądam w Google wypowiedzi osób z mojego pokolenia, widzę, że sama przegapiłam wiele ciekawych dzieł. Nie zaliczyłam bajek o Mikołajku Goscinny'ego, historii o Pollyannie pani Porter, „O czym szumią wierzby” Grahame'a i (prawdopodobnie) książek Bahdaja i Siesickiej. Gorzej, nie przypominam sobie żadnego dzieła Verne'a! (Aczkolwiek tutaj problemem może być moja pamięć.) Poza tym nie wszystkie popularne pozycje mile wspominam. Z niewiadomego powodu, pomimo iż przebrnęłam przez parę książek z obydwu serii, nie darzę sympatią bohaterek Lucy Maud Montgomery czy Małgorzaty Musierowicz, wynika to chyba jednak z czystego uprzedzenia.

Rozpisałam się, a przecież zaczęło się od lektur szkolnych. Szkoda dzielnego Stasia i słodkiej Nel, nie pasują do XXIego wieku. Ile jeszcze książek poleci? Ile przesłań, idei, wartości okaże się niemodnych czy wręcz niewłaściwych? Tylko pytam, bez większych emocji. Świat się zmienia, powstają nowe dzieła, czemu uparcie trzymać się starych? W końcu jeśli kochamy jakąś książkę z dzieciństwa, możemy zapoznać z nią dziecko po lekcjach.

A może sami też powinniśmy wrócić do co niektórych baśni? Albo nadrobić braki? Co prawda nie ma już tamtego dziecka, które pożerało w bezwstydnych ilościach dziecięcą i młodzieżową literaturę, ale kto wie, może dorosła Karolina dałaby radę ponownie wczuć się w niektóre opowieści? Na półkach czekają: „Długa podróż Alego ben Hafiza” Korewy (przeczytana baaardzo dawno temu), „Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego” (ulubiona książka Niziurskiego, czytana w młodości co najmniej kilka razy), „Paziowie króla Zygmunta” Domańskiej (nigdy nie przeczytani) plus kilkanaście zbiorów najrozmaitszych baśni. Co prawda nie wskrzeszę już tamtego bezkrytycznego, nieco naiwnego odbioru, który umożliwiał mi zanurzanie się całym umysłem w opowiadaną historię, ale to nie szkodzi. Dobrze jest wrócić do krainy dzieciństwa już jako osoba dorosła, i poddać się nie tyle rozbuchanym emocjom, ile tkliwości i rozrzewnieniu.

Jeśli pamiętacie jeszcze, co sami czytaliście w latach młodości, napiszcie. Które książki zestarzały się według Was niemiłosiernie, a które są ponadczasowe?

Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura