Karolina Nowicka Karolina Nowicka
877
BLOG

Pomiędzy boskością a bolesną przeciętnością

Karolina Nowicka Karolina Nowicka Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 34

Mam ogromny sentyment do pewnego filmu, będącego jednym z pierwszych blockbusterów o drużynie zebranych z różnych bajek superbohaterów, którzy łączą siły, by pokonać zło. Pamięta ktoś jeszcze „Ligę niezwykłych dżentelmenów”? Nie jest to dzieło wybitne (choć na tle współczesnego wysypu badziewia o odzianych w obcisłe gatki superherosach wypada całkiem nieźle), w mojej pamięci jednak zapisało się z powodu odtwórcy jednej z głównych ról: wspaniałego sir SEANA CONNERY'EGO. Był to jego ostatni film.

image

Nie dociekałam, dlaczego w wieku niespecjalnie jeszcze sędziwym wielki Sean zrezygnował z kariery aktorskiej. Brak satysfakcjonujących propozycji? Choroba? Zmęczenie? Kłopoty w życiu osobistym? Przez jakiś czas żywiłam delikatną nadzieję, że nie porzucił całkowicie pracy zawodowej i skusi się na zagranie choćby małej rólki, ale mijały lata i nic takiego się nie stało. W pewnym momencie dotarło do mnie, że już za późno, że trzeba się cieszyć tym, co stworzył do tej pory. Pomimo żalu stwierdziłam, że mam dla dumnego Szkota sporo szacunku: kierowany zapewne poważnymi pobudkami, zszedł ze sceny będąc jeszcze w całkiem dobrej formie. Wielu jego kolegów po fachu (i nie tylko) woli grać dopóty, dopóki mogą się gdzieś załapać, zamieniając się czasem w parodię samych siebie.

W swoim dawnym blogu nazwałam sir Seana cesarzem srebrnego ekranu, nie był on jednak moim ulubionym aktorem. Jako takiego klasyfikuję śp. Alana Rickmana, który, niestety, starzał się dość brzydko. Connery – wprost przeciwnie; im starszy, tym szlachetniej i dostojniej wyglądał. Najlepsze role zagrał po czterdziestce: w nieco już zapomnianym przeze mnie, lecz majaczącym jako naprawdę dobra rzecz „Człowieku, który chciał być królem” przeistoczył się w białego podróżnika ery kolonialnej, któremu dane było posmakować krótkiego panowania jako król-bóg w egzotycznym kraju; w poruszającym „Odległym lądzie” walczył (niemal całkowicie) samotnie z bandą najemnych zabójców; genialne „Imię róży” zostało przezeń uświetnione równie genialną kreacją dociekliwego i niepokornego franciszkanina, który musi się zmierzyć nie tylko z tajemnicą morderstw w opactwie, ale i religijnym fanatyzmem; jako uroczy Jones senior w „Indianie Jonesie i ostatniej krucjacie” mocno przygasił gwiazdę Harrisona Forda; a wspomniana „Liga...” stanowi całkiem udane pożegnanie z widzami przyzwoitą rolą Allana Quatermaina, bohatera czasów minionych, któremu jednak w pewnym sensie nie wolno umrzeć, gdyż jest gwarantem trwania pewnych wartości.

Oczywiście muszę jeszcze sporo nadrobić, jeśli chodzi o co lepsze filmy z sir Seanem. Drugiego takiego nie ma i nie będzie. Cechowała go zniewalająca męskość, nie mająca nic wspólnego z prymitywną brutalnością współczesnych osiłków. Jednocześnie jego wrodzony majestat, aczkolwiek ujawniony dopiero w późniejszym wieku, predestynował go do ról królów i uczonych. Zarówno on, jak i wspomniany Alan Rickman należeli do grona tzw. aktorów charakterystycznych: nie tyle potrafili wcielić się w każdą postać (w przeciwieństwie choćby do Johnny'ego Deppa czy Seana Penna, zdolnych stworzyć pożądany charakter od zera), ile po prostu pasowali do niej lub nie. Nawet jeśli stawiano ich na drugim planie, nierzadko przyćmiewali odtwórców głównych ról. Stworzone przezeń postacie na stałe zagościły w pamięci ich wielbicieli, podrasowując niemal każdy film, w którym się pojawili. Trzeba też przyznać, że pomimo paru wpadek na ogół rozumnie dobierali oferty, nie chałturzyli, nie szastali swoją twarzą, czasem i talentem.

Skupiłam się na dwóch wyśmienitych aktorach, lecz przecież jest ich znacznie więcej. Niezależnie od tego, czy w życiu prywatnym są skromni, dyskretni i unikający skandali (vide A. Rickman) czy też robią wokół siebie masę szumu, przegrywają z nałogami, a nawet młodo umierają, aktorzy dźwigają na swoich barkach ciężar dziesiątej muzy, bez której nasze życie byłoby – śmiem twierdzić – znacznie uboższe. Użyczają swoich fizjonomii, ciał, czasu, energii, a niekiedy i nerwów, żeby dać nam kilka godzin radości, zadumy lub przynajmniej rozrywki; narażają się na krytykę, nawet jeśli winą należałoby obarczyć kiepski scenariusz; w przypadku co większych sław dochodzi użeranie się z bezwzględną prasą, dementowanie plotek, prostowanie kłamstw, pozywanie za oszczerstwa. Choćby za to powinniśmy cenić tych ludzi, oddzielając jednakże wybitnych artystów od nędznych wyrobników.

A teraz proponuję Państwu obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Spójrzmy na ten zawód z zupełnie innej strony: czy naprawdę zasługuje na aż tak wielki szacunek? Wszak aktorzy, ci władcy naszych serc, wątrób i umysłów, są tak naprawdę jedynie – wzdragam się użyć tego słowa, lecz zaryzykuję – marionetkami mającymi za zadanie ni mniej, ni więcej, tylko na okres iluś dni zdjęciowych przedzierzgnąć się w kogoś innego, wykuć na pamięć ileś stronic tekstu i go ładnie wydeklamować, okraszając odpowiednią mimiką i gestykulacją. Owszem, marionetkami myślącymi, czującymi i posiadającymi władzę nad odgrywaną postacią, niemniej jednak w znacznej mierze podległymi woli reżysera, scenarzysty i producenta. Ktoś mógłby zaprotestować: nikt przecież aktora za sznurki nie pociąga! To od niego samego, od jego kunsztu, profesjonalizmu, zdolności, włożonej pracy, osobowości nawet zależy efekt końcowy. Święta racja. Porządne aktorstwo to ciężka praca. Niemniej aktor jest tylko sługą powstającego dzieła, tak jak jego sługą jest reżyser, kompozytor, kostiumolodzy, a nawet producent. Nie czyni to z nich przedmiotów, ale na pewno odbiera znaczną część podmiotowości. Najważniejszy jest cel, czyli – film. Aktor ma się przeistoczyć w konkretną osobę, żeby zasilić sobą fikcyjny twór, przez co na dany okres czasu wyrzeka się samego siebie. Nawet wielki Sean Connery oraz mój skromny, acz niepowtarzalny Alan Rickman, ze swoimi dominującymi (choć w odmienny sposób) osobowościami byli poddanymi swojej kreacji, mieli jej wiernie służyć i dołożyć wszelkich starań, żeby spełnić oczekiwania swoich tymczasowych pracodawców.

Dlaczego zatem traktujemy aktorów jak półbogów? Dlaczego z takim zapałem czytamy o ich życiu prywatnym, ekscytujemy się publicznymi wypowiedziami, uważamy ich za wyrocznie w jakiejkolwiek innej sprawie niż zawód, którym się parają? Cóż, powtórzę zgraną jak płyta gramofonowa, lecz wiecznie aktualną frazę: Kto wpływa na uczucia, ten rządzi ludźmi. Dobry aktor porywa tłumy, wzbudza silne emocje, niektórym ludziom zlewa się nawet z odgrywanymi przezeń charakterami. A jeśli jeszcze zostanie gwiazdą, to ho ho, wyrasta na prawdziwe bożyszcze szaraczków. Żerujące na oglądalności media dobrze o tym wiedzą i zapraszają rozmaite gwiazdy i gwiazdeczki, żeby te wyraziły swoją opinię o tym czy o owym. A jeśli nawet nie zapraszają, to już gwiazdy i gwiazdeczki potrafią same zadbać (wiwat Internet!), żeby publika poznała ich poglądy na dowolny temat.

No i dobrze, niech się wypowiadają, ich święte prawo. Mam jednak pytanie do wszystkich, którzy się takimi wypowiedziami niezdrowo podniecają: czy Wy naprawdę nie macie niczego lepszego do roboty niż szczać po nogach – nieważne, czy z zachwytu, czy z oburzenia – gdy ktoś, kogo znacie z fikcyjnych tworów, jakimi są filmy i seriale, powie bądź napisze coś kontrowersyjnego??? Dlaczego słowa tych ludzi cieszą Was lub bolą bardziej niż słowa zwykłych blogerów? Czy fakt, że dany aktor przynosi chlubę swojemu rzemiosłu, musi się przekładać na mądrość w życiu prywatnym? Lub przeciwnie – czy wypowiedź, która Wam się nie podoba, oznacza z automatu bylejakość w życiu zawodowym? Ludzie, przestańcie traktować aktorów jak mieszkańców intelektualnego czy moralnego parnasu! To tylko czarodzieje wyobraźni, myśląco-czujące marionetki, kuglarze mający nas zabawić. Jeśli bawią kiepsko, przełączamy na inny kanał. Jeśli udaje im się wycisnąć z naszego oka łzę, szarpnąć za nerwy, rozkochać w danej postaci – brawo dla nich, wywiązali się znakomicie ze swojego (sowicie zapewne opłaconego) zadania. Człowiekowi aspirującemu do tytułu homo sapiens nie wolno ani przez chwilę uwierzyć, że ci ludzie są ekspertami w czymkolwiek poza swoją dziedziną (aczkolwiek na pewno zdarzają się wyjątki, gdyż aktor może być osobą mądrą i przyzwoitą). Kto powołuje się na wypowiedź aktora, ten ją – niezależnie od intencji – poniekąd nobilituje, a z niego samego czyni celebrytę. A potem wielkie zdziwienie, że „takie mamy elity”...

Pora uderzyć się we własne piersi: nie jestem bez winy. Aż (co najmniej) trzy razy przywoływałam w blogu durne wypowiedzi pana Wojciecha Cejrowskiego, kierując się chyba po części lekką odrazą, jakąś doń żywię, a po częścią chęcią spłodzenia nowej notki. Po cholerę jednak przydawać komuś takiemu znaczenia? Zasłużony podróżnik, znawca Amazonii, człowiek sukcesu, okazuje się być jednocześnie człowiekiem głupiutkim i ograniczonym. Trzaskam więc samą siebie po pysku i obiecuję już więcej o tym panu nie pisać, chyba że zrobi coś paskudnego, co będzie miało wpływ na rzeczywistość.

Rozpoczęłam peanem na cześć Seana Connery'ego i chciałabym teraz doń powrócić. Gdyby kiedyś wpadła mi w ręce biografia dumnego Szkota, przeczytałabym ją z czystej ciekawości poznania go jako człowieka, z całym bagażem moralnych, intelektualnych czy społecznych niedoskonałości. Chciałabym wiedzieć, jak przygotowywał się do pracy, na jakie trudności napotykał, co myślał o odgrywanych przez siebie postaciach, jak układały się jego relacje z kolegami i koleżankami z planu. W pewnym stopniu interesowałoby mnie również jego życie prywatne, ale to chyba naturalne. Miło by było się dowiedzieć, że był człowiekiem bystrym, nietuzinkowym i szlachetnym, gdyby jednak z lektury wyłoniła się istota do bólu przeciętna, śmieszna, żałosna czy nawet nikczemna, to pomimo odczuwanej z tego powodu przykrości postarałabym się oddzielić życie prywatne od wzruszających, niezapomnianych kreacji. Connery był człowiekiem. Ludzie są ułomni. Nawet ci najwięksi, obdarzeni talentami, mający na koncie liczne osiągnięcia, umiejscowieni (czasem wbrew swojej woli) na pomnikach.

25 sierpnia „cesarz srebrnego ekranu” skończy 90 lat. Niezależnie od tego, jakim jest człowiekiem, dziękuję mu za te wszystkie piękne role i gorąco życzę, żeby... nie cierpiał.

image


Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura