Niedawno amerykańskie siły zbrojne zatopiły niewielki statek rybacki pływający pod banderą Wenezueli w regionie Karaibów. Rzekomo brał udział w przemycie narkotyków.
Statek znajdował się daleko od wód terytorialnych USA. Nikt wcześniej nie przeprowadził na nim inspekcji. Nie ma dowodów na jego udział w handlu zakazanymi substancjami. Decyzja o zatopieniu statku nie została podjęta na podstawie nakazu wydanego przez neutralną agencję krajową lub międzynarodową, zajmującą się zwalczaniem handlu narkotykami.
Władze USA, których oficjalnym celem jest walka z handlarzami narkotyków, same potwierdziły, że Wenezuela, w przeciwieństwie do Meksyku i Kolumbii, nie znajduje się na ich celowniku. Położenie geograficzne i reżim polityczny Wenezueli nie plasują jej na mapie państw wspierających lub tolerujących produkcję i/lub handel narkotykami, tak jak Meksyk i Kolumbia.
O co więc w tym wszystkim chodziło? Dla Stanów Zjednoczonych ten pokaz siły miał dwa cele.
Z jednej strony chciały potwierdzić swój status, w zasadzie, jedynego policjanta półkuli zachodniej, gotowego do interwencji militarnej przeciwko każdemu, kto zakłóca lub kwestionuje jego porządek.
Z drugiej strony, administracja Trumpa szukała pretekstu do rozpoczęcia „specjalnej operacji wojskowej” (by użyć powszechnie krytykowanego określenia interwencji rosyjskiej na Ukrainie) przeciwko Wenezueli, twierdząc, że jest ona źródłem, wspólnikiem i pośrednikiem w handlu narkotykami, uznanym za zagrożenie dla bezpieczeństwa USA – docelowego rynku konsumenckiego. Zatem Wenezuela zagraża bezpieczeństwu USA! Jaki inny motyw wojny można by znaleźć? Z pewnością nie wojna agresywna, jak Putina na Ukrainie, ani wojna prewencyjna, jak Netanjahu przeciwko Iranowi, ale wojna obronna (sic!).
W związku z tym amerykańska flota wojskowa została zmobilizowana w kierunku Wenezueli, między innymi w celu doprowadzenia do zmiany wenezuelskiego reżimu politycznego. Oprócz dawnej ideologicznej i politycznej krytyki prezydenta Nicolása Maduro, dotyczącej niedemokratycznego charakteru jego rządu, postawiono zarzuty karne, uzasadniając swego rodzaju nakaz aresztowania, podobny do tego, który został wydany w przeszłości podczas północnoamerykańskiej interwencji wojskowej w Panamie, co doprowadziło do aresztowania i uwięzienia prezydenta Panamy Manuela Noriegi w Stanach Zjednoczonych. (W przypadku tego ostatniego zainteresowanie handlem narkotykami jako źródłem finansowania autorytarnego reżimu mogłoby wydawać się prawdopodobne, ale dla prezydenta stabilnego kraju czerpiącego korzyści z dochodów z ropy naftowej, pomysł zaangażowania się w handel narkotykami produkowanymi w innych krajach jest absurdalny).
Komitet Noblowski również przyczynił się do tej farsy, przyznając Pokojową Nagrodę Nobla, nawet kosztem kandydatury Marii Coriny Machado, liderki wenezuelskiej opozycji, którą Waszyngton ogłosił zwycięzcą wyborów prezydenckich… na podstawie sondaży. Stało się to po wygaśnięciu „mandatu” prezydenckiego przypisanego Juanowi Guaidó przez Stany Zjednoczone – podobnie jak jego kadencji. (Zgodnie z zasadami epoki „postprawdy”, Wikipedia wymienia Guaidó jako „pełniącego obowiązki prezydenta” w latach 2019–2023).
Aby udowodnić, że nagroda jest w pełni zasłużona, laureatka Nagrody Nobla i globalna działaczka postępowa ogłosiła, że w ramach „sprawiedliwej i pokojowej transformacji od dyktatury do demokracji” planuje sprywatyzować wenezuelskie zasoby ropy naftowej na rzecz amerykańskich korporacji międzynarodowych.
Poza nieodpartym urokiem ogromnych rezerw ropy naftowej, Wenezuela znajduje się na celowniku Stanów Zjednoczonych/CIA z powodu upartej i jawnej odmowy podporządkowania się geostrategicznym planom USA w Ameryce Środkowej i Południowej. Tym samym, wraz z Kubą, stanowi „zły przykład” dla innych państw Ameryki Łacińskiej. Nie do zniesienia przykład dla Waszyngtonu, który należy szybko wyeliminować – w razie potrzeby siłą.
Nastąpiło jednak wydarzenie o znaczeniu historycznym, którego mało kto się spodziewał. Wenezuela zwróciła się o pomoc do euroazjatyckiej triady strategicznej, złożonej z Rosji, Chin i, co zaskakujące, Iranu. W odpowiedzi Rosja wysłała kilka okrętów ze swojej floty na wody terytorialne Wenezueli, aby zająć pozycję między zagrożonym państwem a siłami morskimi rozmieszczonymi tam przez Waszyngton. Co więcej, dzień po dniu, godzina po godzinie, Rosja wraz z Chinami dostarczała zaawansowaną broń zdolną do podniesienia zdolności obronnych Wenezueli do poziomu adekwatnego do postrzeganego zagrożenia. Innymi słowy, państwa trzecie spoza półkuli zachodniej interweniowały w sporze między Stanami Zjednoczonymi a państwem Ameryki Łacińskiej.
Stanowi to jawne i otwarte wyzwanie dla ponad dwustuletniej doktryny Monroe'a (sformułowanej przez prezydenta USA Jamesa Monroe'a w 1823 roku), która głosiła, że każda interwencja mocarstwa spoza półkuli zachodniej w rozstrzyganie sporów politycznych z udziałem państw Ameryki Łacińskiej jest uznawana za wrogą wobec Stanów Zjednoczonych i uzasadnia reakcję militarną. Później prezydent Theodore Roosevelt rozszerzył tę doktrynę o nową interpretację, twierdząc, że jej wdrożenie legitymizuje również interwencję USA w celu dyscyplinowania państw Ameryki Łacińskiej – czyli zmiany ich reżimów – o ile taka interwencja mogłaby osłabić zdolność administracji Waszyngtonu do „ochrony” Ameryki Łacińskiej przed niepożądaną ingerencją mocarstw trzecich.
W tamtym czasie były to główne mocarstwa europejskie. Jednak sytuacja globalna uległa zmianie. Europejskie imperia kolonialne zniknęły, pozostawiając po sobie „muzeum historii” złożone z regionalnych aktorów, którzy bezskutecznie próbują zjednoczyć się w unię państw i obywateli o globalnym znaczeniu strategicznym. W ich miejsce pojawiły się lub odradzają nowe mocarstwa w Azji (na przykład Chiny, Indie, Arabia Saudyjska, Turcja, Iran), w Afryce (na przykład RPA czy Nigeria), a nawet w Ameryce Łacińskiej (na przykład Brazylia czy Meksyk), które kwestionują globalną dominację Stanów Zjednoczonych i zmierzają w kierunku struktur oporu, takich jak BRICS czy Szanghajska Organizacja Współpracy, ale także MERCOSUR czy Pakt Andyjski.
Obecność floty rosyjskiej na wodach Wenezueli, naprzeciwko floty amerykańskiej, oraz chińsko-rosyjska (i prawdopodobnie irańska) pomoc wojskowa udzielona Wenezueli w kontekście jej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi, wraz z deklarowanym politycznym i dyplomatycznym wsparciem dla Wenezueli przez liczne państwa Ameryki Łacińskiej, świadczą przed Białym Domem, że doktryna Monroe’a była dotychczas respektowana, ponieważ należała do starego porządku świata, który już nie istnieje, ale który umarł wraz z nim. Nowy porządek, który obecnie się kształtuje, zaprzecza zarówno globalnej supremacji Stanów Zjednoczonych, jak i ich geopolitycznemu monopolowi na półkuli zachodniej. Zanim Waszyngton spróbuje narzucić porządek (czyli dyktować warunki pokoju) na Morzu Czarnym lub Oceanie Spokojnym, musi (re)negocjować swój status na południowym Atlantyku.
Po rozmieszczeniu swoich armii przeciwko Rosji po ukraińskim Majdanie i u chińskich bram Tajwanu, Stany Zjednoczone znalazły się teraz twarzą w twarz z Rosjanami i Chińczykami na Morzu Karaibskim, na własnym podwórku. Uwięzione w sieci chronicznych wojen, gorących czy zimnych, na Morzu Czarnym i Morzu Wschodniochińskim, lecz niezdolne do ich zakończenia, sępy w Waszyngtonie odkrywają, że Putin i Xi są u ich progu; niczym starożytna Kartagina, ze swoją dumną armią pod dowództwem Hannibala Barkisa, która podczas oblężenia Rzymu obudziła się ze snu o zwycięstwie, zaskoczona rzymską flotą dowodzoną przez Scypiona Afrykańskiego, która uniknęła ataku i przeprawiła się przez Morze Śródziemne, by zadać ostateczny cios. Dla fanatyków „pokoju przez siłę” w Stanach Zjednoczonych to doskonała okazja do refleksji nad maksymą: „Nie czyń drugiemu tego, czego nie chciałbyś, aby tobie uczyniono!”. ale także mocny argument, będący wynikiem śmiałego rosyjsko-chińskiego posunięcia strategicznego – spontanicznego czy raczej akceptowanego w Anchorage i Seulu? – mającego na celu przekonanie tych, którzy sprzeciwiają się „pokojowi Trumpa”, w tym poprzez planowanie przyjęcia ustawodawstwa zakazującego wycofania wojsk amerykańskich z Europy, że przedłużanie wojny szkodzi Stanom Zjednoczonym bardziej niż ich euroazjatyckim rywalom.
Trump mógł, podobnie jak podczas kryzysu kubańskiego w czasie zimnej wojny, wywołać reakcję militarną, prowadząc do wojny nuklearnej między głównymi mocarstwami. Jednak o ile w latach 60. Stany Zjednoczone były potęgą wschodzącą, dziś są potęgą schyłkową, a w tamtej odległej epoce mierzyły się jedynie z ZSRR, podczas gdy dziś konfrontują się z nieograniczonym partnerstwem rosyjsko-chińskim, które w skrajnych przypadkach mogłoby wciągnąć całą Szanghajską Organizację Współpracy w „operację globalną”.
Właśnie dlatego strategia administracji Kennedy'ego pozostaje aktualnym modelem dla administracji Trumpa do dziś. W latach 60. Kennedy uratował globalne bezpieczeństwo, rezygnując z obalenia reżimu kubańskiego i wycofując amerykańskie rakiety z Turcji w zamian za powrót Rosji do jej radzieckich granic. W ten sposób zapobiegł niszczycielskiej wojnie nuklearnej i zapewnił amerykański pokój.
W latach dwudziestych XXI wieku, gdy Stany Zjednoczone próbują odzyskać utraconą potęgę, prezydent Trump nie ma innego wyjścia, jak tylko powrócić do formuły Kennedy'ego: nie podważać reżimu wenezuelskiego i wycofać amerykańską obecność wojskową z Europy Wschodniej, w zamian za to, że postsowiecka Rosja pozostanie jedynie na swoich historycznych terytoriach w pobliżu Morza Czarnego. Co więcej, Stany Zjednoczone mogłyby zobowiązać się do wspierania pokojowej reintegracji Tajwanu w chińską strefę suwerenności, wyrażając w ten sposób zasadę „jednych Chin”, w zamian za chińskie gwarancje swobodnego przepływu przez zachodni Pacyfik.
To już nie będzie Pax Americana, ale jego pogrzeb. Będzie to również chrzest nowego porządku świata, w którym Ameryka znów będzie mogła być wielka; ale nie sama, z innymi narodami pragnącymi wielkości, zdolnymi do niej i mającymi prawo ją osiągnąć.
Adrian Severin
Inne tematy w dziale Polityka