Bartłomiej Kozłowski Bartłomiej Kozłowski
691
BLOG

Dlaczego zakazy "mowy nienawiści" są bez sensu?

Bartłomiej Kozłowski Bartłomiej Kozłowski Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 1


5.      Warto zauważyć, że w swym artykule „Nawoływanie do popełnienia przestępstwa a wolność słowa na podstawie Brandenburg v. Ohio” Maciej Zowczak i Mateusz Żyła stwierdzili, że słowa wykrzyczane przez rapera Peję na wspomnianym koncercie były idealnym przykładem wypowiedzi, które przechodzą test Brandenburga. Dodam jednak, że osobiście zauważyłem to już wcześniej i wspomniałem o tym w opublikowanym w 2009 r. tekście „Czy publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno być przestępstwem – a jeśli tak, to kiedy?” (na jego końcu – z linkiem do video).


6.      Na temat „mowy nienawiści” i ludobójstwa w Rwandzie zob. artykuł Gordona Danninga „’Hate Speech’ Does Not Incite Hatred”.
 
7.      Jeśli działaczki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet domagają się ścigania „mowy nienawiści” z tego powodu, że jest ona – ich zdaniem – źródłem przemocy, to powinny one zastanowić się nad tym, czy przypadkiem nie legitymizują represji skierowanych przeciwko sobie. Jakby nie było, Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła niedawno śledztwo w sprawie działań Strajku Kobiet. W śledztwie tym są trzy wątki. Jeden dotyczy podejrzenia o popełnienie przestępstwa z art. 165 § 1 k.k., to jest sprowadzenia zagrożenia epidemiologicznego wirusem SARS COV-2 poprzez organizację masowych zgromadzeń w okresie pandemii. Drugi dotyczy „znieważenia grup osób z powodu ich przynależności wyznaniowej za pomocą słów powszechnie uznanych za obelżywe” tj. przestępstwa z art. 257 k.k. Trzeci publicznego nawoływania do działań niezgodnych z prawem i pochwalania popełnienia przestępstwa na szkodę Kościoła katolickiego, złośliwego przeszkadzania publicznemu wykonywaniu aktu religijnego. Jak widać, dwa z wątków śledztwa w sprawie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet dotyczą przestępstw typowo – a właściwie wyłącznie – słownych. Nie wiem, jaka wypowiedź została uznana przez prokuraturę za znieważenie katolików, natomiast zarzut publicznego nawoływania do działań niezgodnych z prawem dotyczy wypowiedzi jednej z liderek Strajku Kobiet Marty Lempart, która udzielając 26 października b.r. (2020) wywiadu dla Radia Zet na pytanie prowadzącej audycję Beaty Lubeckiej, czy „trzeba wchodzić do kościoła, niszczyć fasady” odpowiedziała: „Ależ oczywiście, że trzeba. Trzeba robić to, co się czuje. To, co się myśli i to, co jest skuteczne i to, na co zasłużyli. Drodzy katolicy, na razie jest tak, ze macie szansę sprzeciwić się swojemu Kościołowi. Na razie jest tak, że bierzecie udział w tych obrzydliwościach, które Kościół wyprawia i to jest ostatnie ostrzeżenie”.

Czy to, co powiedziała Marta Lempart dla Radia Zet można zakwalifikować jako publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa? Możliwe, że tak. Wchodzenie do kościołów niekoniecznie jest przestępstwem – najczęściej nim nie jest, chyba że chodzi o złośliwe przeszkadzanie obrzędom religijnym. Ale niszczenie kościelnych fasad poprzez wykonywanie na nich takich czy innych rysunków czy napisów jak najbardziej może być przestępstwem – takim, jak np. uszkodzenie mienia, choć to, czy taki czyn jest przestępstwem zależy od wysokości spowodowanej szkody (jeśli nie przekracza ona 500 zł, jest to wykroczenie).

Niezależnie jednak od tego, czy to, co powiedziała Marta Lempart na antenie Radia Zet da się, czy też nie da się zakwalifikować jako publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa – konkretnie rzecz biorąc zakłócania obrzędów religijnych i niszczenia mienia – taka wypowiedź, jak jej nie powinna moim zdaniem być traktowana jako przestępstwo. Dlaczego? Otóż dlatego, że ewentualne związki tej wypowiedzi z faktycznymi bezprawnymi działaniami są zbyt hipotetyczne i wątłe (zakładając w ogóle ich istnienie) by ściganie jej za wspomnianą wypowiedź mogło być uzasadnione.

Wypowiedź Marty Lempart nie stwarzała bezpośredniego i wyraźnego niebezpieczeństwa spowodowania popełnienia zakazanego prawem czynu. Marta Lempart nie krzyczała do zgromadzonego pod jakimś kościołem podnieconego tłumu, by np. wtargnąć do niego i zakłócić odbywające się w nim nabożeństwo czy zdewastować go. W takim wypadku byłoby możliwe, że ogarnięty emocjami tłum posunąłby się do sprzecznych z prawem działań. W takiej bowiem – czysto hipotetycznie założonej tu – sytuacji droga od słów do czynów często prowadzi na skróty, z pominięciem procesów refleksji nad treścią wypowiedzi i spokojnego (co nie znaczy, że wolnego od jakichkolwiek emocji – te w naturalny sposób mamy jako ludzie), racjonalnego myślenia. Podburzanie już ogarniętego złymi emocjami tłumu do fizycznej napaści na kogoś, czy do zdemolowania jakiegoś mienia są to przykłady słów, które – jak się wyraził niegdyś pewien amerykański sędzia – mogą stanowić nie tylko „klucz do przekonywania” ale „cyngiel” (ang. „trigger”) przestępczej akcji.

„Cynglem” przestępczego działania nie mogła być jednak wypowiedź Marty Lempart na antenie Radia Zet, w której na pytanie, czy trzeba dokonywać takich czynów, jak wchodzenie do kościołów i niszczenie kościelnych fasad odpowiedziała, że „oczywiście, że trzeba”. Marta Lempart nie nawoływała do popełnienia jakiegoś konkretnego przestępstwa – tj. np. zdewastowania określonego kościoła. Słuchający jej ludzie z pewnością mieli wystarczająco dużo czasu, by ewentualnie zastanowić się nad tym, czy nabazgrać coś na murze jakiegoś kościoła albo zakłócić nabożeństwo. Jeśli nawet pod wpływem jej słów ktoś postanowiłby coś takiego zrobić, to decyzja o zrobieniu czegoś takiego byłaby jego własną, osobistą decyzją. O ile o osobach znajdujących się w rozemocjonowanym tłumie, które pod wpływem skierowanej bezpośrednio do nich podburzającej do przemocy czy też demolowania mienia wypowiedzi dokonują fizycznej napaści na inną osobę, czy też osoby bądź czyjąś własność można byłoby powiedzieć, że osoby te zostały niejako popchnięte do popełnienia przestępstwa, o tyle nie da się czegoś takiego powiedzieć o osobach słuchających wypowiedzi w ogólny sposób aprobujących bezprawne działania w radiu. W każdym razie, patrząc się na wypowiedź Marty Lempart z punktu widzenia standardu określonego w wyroku Sądu Najwyższego USA w sprawie Brandenburg v. Ohio z 1969 r. trzeba stwierdzić, że wypowiedź ta nie miała na celu spowodowania natychmiastowej bezprawnej akcji, ani też nie było prawdopodobne, by taką właśnie „akcję” mogła ona spowodować. Zaś samo propagowanie przemocy lub innych działań sprzecznych z prawem nie może w USA – zgodnie z tym wyrokiem – być karalne.

Lecz Strajk Kobiet domaga się ścigania „mowy nienawiści” jako „źródła przemocy”. Nie wiem, kto układał postulaty Strajku Kobiet – w tym postulat ścigania „mowy nienawiści” – ale myślę, że można być pewnym tego, że pod pojęciem
„mowy nienawiści” ten ktoś nie rozumiał wyłącznie takich wypowiedzi, które stanowią bezpośrednie zachęcanie do stosowania przeciwko komuś przemocy, lecz miał na myśli znacznie szerszy zakres ekspresji.

Co do tego, czy „mowa nienawiści” może być źródłem przemocy i czy taka możliwość jest dostatecznym powodem jej prawnego zakazu wypowiadałem się już w tym tekście. Generalnie rzecz biorąc uważam, że „mowa nienawiści” może być źródłem przemocy w mniej więcej taki sam sposób, w jaki źródłem przemocy może być głoszenie poglądów, że aborcja bądź zabijanie zwierząt jest zbrodnią porównywalną z holocaustem, w jaki może być nim straszenie ludzi nanotechnologią,   manipulacjami genetycznymi czy globalnym ociepleniem lub nawet w taki, w jaki może być nim rozpowszechnianie Koranu czy Biblii – książek, o których z pewnością można powiedzieć, że w sposób pośredni przyczyniły się one do mnóstwa aktów przemocy – takich, jak siłowe nawracanie pogan na chrześcijaństwo, wyczyny inkwizycji, wojny religijne czy dokonywane przez islamskich fanatyków zamachy terrorystyczne. Zasadne wydaje się postawienie pytania, czy „źródłem przemocy” nie mogą być poglądy głoszone przez Ogólnopolski Strajk Kobiet. Czy takim „źródłem przemocy” nie może być np. wyrażony w tekście #SłowoNa Niedzielę – WIESZAK DLA BISKUPA pogląd, że Kościół jest opresyjną instytucją, która jest źródłem nienawiści, pogardy i przemocy wobec kobiet, która nie spocznie, póki nie zamieni (…) życia (kobiet) w ostateczne piekło i która jest współodpowiedzialna za przemoc, bezradność, cierpienie i śmierć kobiet w Polsce i ma krew na rękach? Ten pogląd nie jest – zgoda co do tego – nawoływaniem do przemocy czy popełnienia jakiegoś przestępstwa. Nie ma w nim mowy o tym, by dewastować kościoły, zakłócać Msze Św., napadać na księży czy hierarchów kościelnych itp. Ale czy nie jest jednak cokolwiek bardziej prawdopodobne, że ktoś, kto naczyta lub nasłucha się takich twierdzeń i nabierze przekonania do nich popełni jakieś przestępstwo na szkodę Kościoła, niż że przestępstwo takie popełni ktoś, do kogo uszu ani oczu tego rodzaju twierdzenia nigdy nie dotarły? Jeśli więc Strajk Kobiet domaga się ścigania „mowy nienawiści” jako „źródła przemocy” to równie dobrze mógłby się on domagać ścigania – czy uznania za przestępstwo – własnych wypowiedzi. Oczywiście, takie wypowiedzi, jak wypowiedzi przedstawicielek Strajku Kobiet nie powinny być zakazane. Ale sposób, w jaki do przemocy może ewentualnie prowadzić „mowa nienawiści” nie różni się od sposobu, w jaki do przemocy mogą prowadzić wypowiedzi – takie np. jak wspomniana powyżej – Strajku Kobiet. Domaganie się ścigania jednych wypowiedzi niestety legitymizuje ściganie drugich.

8.      Można się zastanawiać nad tym, czy obowiązywania zakazów „mowy nienawiści” – a także propagowania faszyzmu i innych ustrojów totalitarnych – nie można byłoby bronić przed zarzutem niekonstytucyjności przy użyciu innych przepisów konstytucji, niż wspomniany tu art. 31 ust. 3 który pozwala na ograniczanie – pod pewnymi warunkami – korzystania z podstawowych skądinąd wolności i praw obywatelskich – takich, jak prawo do swobody wypowiedzi. Zwolennicy istnienia w prawie karnym takich przepisów, jak art. 256 i 257 k.k. często powołują się na art. 13 konstytucji, który mówi, że „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa”. W poglądzie, że skoro konstytucja zabrania istnienia partii i organizacji, których programy odwołują się do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których programy lub praktyczne działania zakładają lub choćby tylko dopuszczają nienawiść rasową i narodowościową to dopuszcza ona także zakazy indywidualnego propagowania totalitarnych metod i praktyk nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także nawoływania do nienawiści – przynajmniej tej narodowościowej i rasowej (o innych rodzajach nienawiści – takich choćby, jak nienawiść na tle różnic wyznaniowych – art. 13 konstytucji nic nie mówi – na tą jego niekonsekwencję zwróciłem uwagę krytykując ten przepis we wspomnianym na początku tego artykułu tekście „Zaostrzyć kary za propagowanie faszyzmu?”) niewątpliwie jest pewna logika. Czy jednak wspomnianego przepisu konstytucji nie da się zinterpretować inaczej? Moim zdaniem tak. Dlaczego? Otóż dlatego, że czym innym jest istnienie całej np. partii o charakterze neonazistowskim czy rasistowskim, a czym innym indywidualne wypowiedzi propagujące faszyzm czy nawołujące do nienawiści wobec takich czy innych grup. Tego pierwszego konstytucja faktycznie bezpośrednio zabrania – choć moim zdaniem (przynajmniej tak długo, jak nie mamy do czynienia z grupami terrorystycznymi, których struktury mają służyć efektywnemu popełnianiu przestępstw) niesłusznie – tego drugiego nie. Przepisy konstytucji – która jest nader daleka od doskonałości i przeciwko pewnym przepisom której można byłoby wysunąć wiele zarzutów – tyczy się to choćby wspomnianego tu już art. 31 ust. 3 – użyte w nim określenia tego rodzaju, co „bezpieczeństwo państwa” „porządek publiczny” i „moralność publiczna” to przysłowiowe pojęcia – worki – powinny być interpretowane w sposób możliwie najbardziej respektujący wolność jednostki – zgodnie z zasadą „in dubio, pro libertate”. Poza tym, zastanówmy się, dokąd logicznie rzecz biorąc prowadzi wniosek, że istnienie takich przepisów kodeksu karnego, jak art. 256 i 257 k.k. jest usprawiedliwione przez art. 13 konstytucji – nawet, jeśli przepisy te nie są – a trzeba byłoby wykazać sporo ekwilibrystyki, by wykazać, że rzeczywiście są – „konieczne w demokratycznym państwie” w celu ochrony jego bezpieczeństwa, porządku publicznego itd.? Otóż, jeżeli te miałyby być ze wskazanego powyżej powodu zgodne z konstytucją, to za zgodne z konstytucją należałoby uznać także np. takie – póki co hipotetyczne – przepisy, które uznawałyby za przestępstwo „propagowanie faszyzmu” lub innego totalitaryzmu bądź „nawoływanie do nienawiści” choćby w czysto prywatnej rozmowie między dwiema osobami. A także takie, które zabraniałyby posiadania propagujących faszyzm czy inny totalitaryzm bądź nawołujących do nienawiści – a nawet usprawiedliwiających nienawiść, czy też wyrażających pogląd, że nienawiść rasowa czy narodowościowa jest czymś dopuszczalnym (swoją drogą, ten i niektóre inne moje teksty można byłoby tak zakwalifikować?) gazet, ulotek i książek, oraz odwiedzenia stron internetowych zawierających tego typu treści. Osoby podejrzane o faszystowskie (choć również np. komunistyczne) i rasistowskie poglądy mogłyby być inwigilowane i podsłuchiwane tak jak osoby podejrzane o popełnienie najgroźniejszych przestępstw. Wyznawcom takich poglądów można byłoby odbierać dzieci – tak, jak można je odbierać tym, którzy się nad nimi znęcają bądź w sposób skrajny je zaniedbują. To prowadziłoby do osobliwego paradoksu : posłużenia się rozwiązaniami wyobrażalnymi wyłącznie w jakimś najgorszym reżimie totalitarnym w celu zwalczania stanowiących wyłącznie teoretyczne zagrożenie pro-totalitarnych poglądów. Oczywiście, zgodzić się można z drugiej stron z tym, że zakazy tego rodzaju, co te zapisane w (np.) art. 256 i 257 nie są jeszcze rozwiązaniami właściwymi wyłącznie jakimś najgorszym systemom totalitarnym. Jest niewątpliwym faktem, że wiele krajów, powszechnie uznawanych za absolutnie demokratyczne, ma w swych systemach prawnych podobnego rodzaju zakazy. Nikt chyba nie powie np. tego, że Niemcy są państwem totalitarnym z tego powodu, że za „mowę nienawiści” i „propagowanie faszyzmu” można w tym państwie nawet trafić do więzienia. Europejskie czy niektóre inne państwa zabraniające „mowy nienawiści” – takie, jak Kanada, Australia czy Nowa Zelandia nie są państwami totalitarnymi, czy choćby autorytarnymi. Ale trzeba mimo wszystko powiedzieć, że w zakazach „mowy nienawiści” tkwią zalążki autorytaryzmu, czy nawet totalitaryzmu. Dlaczego? Otóż choćby ze względu na zakres ekspresji, jakiego można byłoby prawnie zabronić, gdyby leżące u podstaw zakazów „hate speech” rozumowanie, że prawo może zakazywać wypowiedzi, które potencjalnie mogą przyczyniać się do kształtowania się u niektórych osób przekonań – czy wzmacniania lub podtrzymywania już istniejących przekonań - i pobudzania emocji w wyniku czego niektóre z tych niektórych osób mogą dopuścić się jakichś aktów przemocy czy innych przestępstw zostało zastosowane w sposób konsekwentny – tzn. w stosunku do wszelkich wypowiedzi, wobec których takie rozumowanie dałoby się zastosować, a nie tylko w odniesieniu do takich, wobec których zwolennicy zakazów takich czy innych rodzajów ekspresji chcą je zastosować. Na temat tego, do czego potencjalnie mogą prowadzić zakazy „mowy nienawiści” wypowiedział się już w gruncie rzeczy sędzia Holmes, stwierdzając w 1925 r. w swym votum separatum w sprawie Gitlow v. New York, że „każda idea jest podżeganiem” – różniącym się od podżegania w węższym sensie tego pojęcia wyłącznie tym, że temu drugiemu towarzyszy entuzjazm autora wypowiedzi wobec oczekiwanego przez niego rezultatu jego słów.   

Warto się zresztą przypatrzeć temu, jakie wypowiedzi faktycznie bywały karane w rozumowanie bynajmniej nie odległe od rozumowania, na jakim opierają się – bo na innym w gruncie rzeczy nie się opierać – zakazy „hate speech”. I tak np. w XIX w. w południowych stanach USA w oparciu o całkiem podobną, jak w przypadku „mowy nienawiści” argumentację tępiono propagandę przeciwników niewolnictwa. Funkcjonujące uzasadnienia zakazów wypowiedzi wyrażających sprzeciw wobec niewolnictwa czy propagujących abolicjonizm były takie, że wypowiedzi te, zniesławiając ogół właścicieli niewolników zniesławiają też wszystkich konkretnych właścicieli niewolników – a także, że wyrządzają one właścicielom niewolników emocjonalną i psychiczną krzywdę -  i przede wszystkim na argumencie, że nawet jeśli wypowiedzi takie nie zachęcają wprost do użycia przemocy przeciwko właścicielom niewolników, to przekonując swych odbiorców do poglądu, że niewolnictwo jest czymś nieludzkim i moralnie nieakceptowanym przygotowują grunt do użycia jej w jakimś przyszłym momencie. W Polsce w czasach stalinowskich wypowiedzi po prostu krytykujące ówczesną polityczną, społeczną i gospodarczą rzeczywistość – albo też np. zwykłe dowcipy polityczne – z podobnego, jak wskazany powyżej powodu bywały traktowane jako zagrożone karą do 15 lat więzienia przestępstwo przygotowania do obalenia przemocą władzy lub ustroju państwa. Obecnie żaden, jak sądzę, zwolennik zakazów „mowy nienawiści” nie uznałby ścigania za krytykę niewolnictwa czy krytykę totalitarnej władzy – takiej, jaka zapanowała w Polsce po II wojnie światowej – za rzecz słuszną. Ale jeśli ktoś uważa, że wypowiedzi znieważające takie czy inne grupy narodowe, rasowe, etniczne, religijne itd. i usiłujące pobudzić wrogie emocje przeciwko takim grupom powinny być karalne z tego powodu, że mogą one doprowadzić do przemocy przeciwko członkom takich grup – choć przecież w żadnym wypadku nie jest pewne, czy do niej faktycznie doprowadzą – to, logicznie rzecz biorąc powinien też uznać, że ściganie za takie wypowiedzi, jak te, o których była mowa powyżej, wcale nie było czymś absurdalnym. Przecież z powodzeniem można byłoby twierdzić, że bez potępiania niewolnictwa w wypowiedziach takich czy innych osób nie doszło by do np. takiej akcji, jak najazd John Browna na miejscowość Harpers Ferry. Podobnie, w czasach stalinowskich bywało tak, że jacyś młodzi ludzie najpierw nasłuchali się wypowiedzi negatywnie oceniających ówczesną polityczną rzeczywistość Polski, a następnie zakładali zbrojne oddziały i czasem dokonywali aktów sabotażu czy nawet przemocy. To prawda, że tacy ludzie, jak John Brown czy polscy „żołnierze wyklęci” są obecnie uznawani za bohaterów, a nie za zdrajców i przestępców. Ale jakiegokolwiek kto by nie miał zdania na temat działalności takich osób każdy musi stwierdzić, że jest po prostu faktem, że żadne państwo nie toleruje siłowych zamachów na panujący w nim porządek. Oczywiście, jest kwestia tego, jak daleko państwo może się posuwać w celu zapobiegania takim zamachom. Obecnie w USA nie można byłoby zabronić jakiejkolwiek krytyki istniejącego porządku prawnego czy społecznego, propagowania jakiegoś innego porządku, czy nawet wzywania do obalenia owego porządku siłą (to ostatnie, zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego USA w sprawie Brandenburg v. Ohio z 1969 r. mogłoby ewentualnie być karalne wówczas, gdyby miało to na celu natychmiastowe czy niemal natychmiastowe wzniecenie przestępczych działań i faktyczne spowodowanie takich działań byłoby przy tym wysoce prawdopodobne). Ale zwolennicy zakazów „mowy nienawiści” nie są – najogólniej rzecz biorąc – zwolennikami amerykańskiego „testu Brandenburga”. Nie uważają oni, że dopuszczalne są zakazy wyłącznie takich wypowiedzi, które powodują bezpośrednie i wyraźne niebezpieczeństwo dla czyjegoś życia, zdrowia, wolności lub mienia – przeciwnie, są – pytanie oczywiście, czy zawsze w sposób do końca świadomy – zdania, że już jakieś – parafrazując znaną amerykańską formułę – „odległe i niewyraźne niebezpieczeństwo” może usprawiedliwiać zakazy wypowiedzi. Lecz jeśli tak tacy ludzie rozumują we wskazany powyżej sposób – a tak muszą oni rozumować, o ile tylko ich rozumowanie miałoby być elementarnie spójne – to logicznie rzecz biorąc powinni oni uznać, że represjonowanie czy to dawnych amerykańskich abolicjonistów czy opowiadaczy politycznych kawałów w czasach stalinowskich było uzasadnione – jeśli nie z ich osobistego punktu widzenia (oczywiste jest, że współcześni zwolennicy zakazów „mowy nienawiści” nie są zwolennikami niewolnictwa i nie są też oni raczej zwolennikami porządków w państwie przypominających porządki panujące w czasach stalinowskich) to przynajmniej z punktu widzenia władz, których celem było utrzymanie porządku i zapobieżenie łamaniu prawa. Albo też odwrotnie – uznać, że skoro represjonowanie takich ludzi, jak głosiciele abolicjonizmu czy krytycy stalinowskiego reżimu było nieuzasadnione – także z tego powodu, że wypowiedzi takich osób nie prowadziły w jakiś konieczny sposób do przemocy – to również nieuzasadnione są represje wobec „siewców nienawiści” dopóki niebezpieczeństwo wynikające z ich konkretnych wypowiedzi nie jest bezpośrednie i wyraźne.

Wracając jednak do kwestii tego, czy zakazy niepowodującej bezpośredniego i wyraźnego niebezpieczeństwa wywołania przemocy „mowy nienawiści” bądź propagowania faszyzmu można uzasadnić poprzez odwołanie się do artykułu 13 konstytucji zachodzi pytanie, czy w świetle tego przepisu czymś usprawiedliwionym byłoby wspomniane tu wcześniej – i póki co czysto hipotetyczne – zakazanie propagowania faszyzmu czy „nawoływania do nienawiści” nawet w czysto prywatnych rozmowach, posiadania propagujących faszyzm czy poglądy (np.) rasistowskie tekstów bądź odwiedzanie zawierających takie teksty stron internetowych? Jeśli tak – to dalsza dyskusja na temat konstytucyjności bądź niekonstytucyjności (choć nie merytorycznej sensowności – te dwie rzeczy są powiązane ze sobą, ale nie są ze sobą równoznaczne) takich przepisów, jak art. 256 i 257 k.k. jest bezprzedmiotowa. Lecz taka konkluzja prowadziłaby do wniosku, że państwo w imię walki z jakąś czysto hipotetyczną możliwością recydywy totalitaryzmu bądź potencjalnymi skutkami rasistowskich czy skrajnie nacjonalistycznych poglądów może uciekać się do działań, które w oczywisty sposób właściwe są nie demokracjom, lecz reżimom autorytarnym i totalitarnym.

Rzecz jasna, nie wykluczam, że ktoś może być zdania, iż art. 13 konstytucji potencjalnie legitymuje także takie, jak wspomniane powyżej działania przeciwko wyznawcom wskazanych w tym przepisie poglądów. Ale myślę, że można z powodzeniem twierdzić, że taka interpretacja konstytucji nie byłaby słuszna. Dlaczego? Otóż np. dlatego, że konstytucję należy interpretować w sposób całościowy – nie wyrywając jej poszczególnych przepisów z kontekstu. W konstytucji jest, chciałbym zauważyć, taki oto np. art. 25 ust. 2, który mówi, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”. Przekonania tego rodzaju, co przekonanie, iż najlepszym ustrojem jest faszyzm, bądź, że jakaś grupa narodowościowa czy rasowa jest gorsza od innych – jakby oburzające nie były – są jakimiś przekonaniami o charakterze światopoglądowym czy nawet filozoficznym. Wskazać dalej można na art. 32, który w swym ustępie 1 mówi, że „Wszyscy są wobec prawa równi” oraz , że „Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne” zaś w ustępie 2, że „Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny”. Jakiejkolwiek przyczyny – to znaczny także poglądów. Tak czy owak pogląd, że art. 13 konstytucji daje zwykłemu ustawodawcy przysłowiową carte blanche na walkę z propagowaniem faszyzmu (bądź innego totalitaryzmu) i mową nienawiści jest możliwy tylko przy przyjęciu założenia, że Polska w myśl konstytucji powinna być jakimś ideologicznym, walczącym państwem antyfaszystowskim (i antykomunistycznym) oraz antyrasistowskim. Wspomniane powyżej przepisy konstytucji wydają się jednak wyraźnie przeczyć takiemu założeniu.

Tak czy owak, odnośnie hipotetycznego przepisu zabraniającego np. propagowania faszyzmu czy „nawoływania do nienawiści” w rozmowie w cztery oczy z drugą osobą, albo prywatnego posiadania propagujących faszyzm (czy inny totalitaryzm) bądź nienawiść narodową, rasową bądź jeszcze inną tekstów można byłoby argumentować, że przepis taki jest sprzeczny z konstytucją dlatego, że tak daleko posunięta ingerencja w wolności i prawa jednostki – w tym przypadku prawo do wyrażania swoich poglądów oraz w prawo do prywatności – byłaby czymś właściwym nie dla demokracji, lecz dla ustroju totalitarnego – a zatem nie mogłaby być zgodna z art. 31 ust. 2 konstytucji, zgodnie z którym „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób” – do czego dodane jest, że „Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”. Oczywiście, wniosek, że przepis zabraniający pod karą więzienia nawet czysto prywatnego – np. we własnym domu przy obiedzie – propagowania faszyzmu bądź „nawoływania do nienawiści” jest sprzeczny z konstytucją, gdyż tak daleko posunięta ingerencja w prawa i wolności jednostki nie jest już czymś właściwym dla demokracji – a przeciwnie, jest czymś właściwym dla ustroju totalitarnego – nie prowadzi w sposób automatyczny do wniosku, że także przepisy zabraniające publicznego propagowania faszyzmu czy nawoływania do nienawiści narodowościowej, rasowej lub jeszcze innej są niekonstytucyjne. W każdym razie, nie każdy doszedłby do takiego wniosku. Wśród argumentów w obronie zakazów „hate speech” pojawiał się czasem i taki, że zakazy te – w formie, w jakiej pojawiały się one w ustawodawstwach takich czy innych państw – zabraniają jedynie wypowiedzi o charakterze publicznym, nie ingerują więc w prywatność jednostki. Co jest jednak ważne to to, że przepisy takie, jak art. 256 i 257 k.k. – nawet, jeśli mają one jakieś wsparcie w art. 13 konstytucji – mogą być oceniane z punktu widzenia spełniania przez nie kryteriów określonych w art. 31 ust. 3 konstytucji. Czy przepisy te spełniają wspomniane kryteria? Jak już stwierdziłem – moim zdaniem nie.

Zachodzi oczywiście jeszcze pytanie, co w przypadku stwierdzenia, że art. 13 konstytucji nie usprawiedliwia kryminalizacji „propagowania faszyzmu” (bądź innego ustroju totalitarnego) i „mowy nienawiści” zostaje z samego art. 13 konstytucji. Ten przepis jest oczywiście w pewnym sensie sprzeczny z art. 58 ust. 1 konstytucji, który mówi, że „Każdemu zapewnia się wolność zrzeszania się”, ale oczywiste jest, że przepisu konstytucji nie można uznać za sprzeczny z konstytucją i w związku z tym nieobowiązujący. Nie można byłoby więc twierdzić, że art. 13 konstytucji po prostu nie istnieje czy nie obowiązuje. Ale mimo wszystko można byłoby mu nadać maksymalnie wolnościową wykładnię.

Jaka mogłaby być taka wolnościowa wykładnia art. 13 konstytucji? Otóż, pominąwszy problem zakresu zawartych tym przepisie pojęć – takich, jak „totalitarne metody i praktyki nazizmu, faszyzmu i komunizmu” – do których partie i inne organizacje nie mogą się odwoływać w swoich programach – wykładnia ta mogłaby być np. taka, że organizacje propagujące faszyzm (czy inny totalitaryzm) bądź nawołujące do nienawiści narodowej lub rasowej powinny być traktowane mniej więcej tak samo, jak w końcowym okresie rządów komunistycznych w Polsce traktowane były organizacje tego rodzaju, co „Solidarność” a także np. KPN, „Solidarność Walcząca”, PPS, czy „Wolność i Pokój” – tzn. że organizacje takie z prawnego punktu widzenia nie istnieją. Oznaczałoby to to, że organizacje odwołujące się do totalitarnych metod nazizmu, faszyzmu czy komunizmu, etc. nie mogłyby być zarejestrowane, nie mogły mieć osobowości prawnej – i w tym by się wyrażał zakaz istnienia takich organizacji. Bo formalnie rzecz biorąc takich organizacji by nie było. Ale czymś wykluczonym byłoby np. wsadzenia ludzi do więzienia po prostu za to, że należą do takich organizacji, bądź nawet za to, że nimi kierują bądź zakładają je – przynajmniej tak długo, jak organizacje te nie podejmują się działań zmierzających bezpośrednio do stosowania przemocy. Sama przynależność do czegoś tam to stanowczo za mało, żeby kogoś posłać za kratki. Należy zauważyć, że prawo człowieka do osobistej wolności jest prawem chronionym konstytucyjnie. Mówi o tym art. 41 ust. 1 konstytucji, który stanowi, że „Każdemu zapewnia się nietykalność osobistą i wolność osobistą” oraz, że „Pozbawienie lub ograniczenie wolności może nastąpić tylko na zasadach i w trybie określonych w ustawie”. Ten przepis można, owszem, odczytywać w taki sposób, że pozbawienie człowieka wolności jest dopuszczalne zawsze, o ile tylko nastąpiło ono na zasadach i w trybie określonych w ustawie – a także, dodajmy, zgodnie z pozostałymi ustępami art. 41 i art. 42 konstytucji – gdzie mowa jest o takich prawach, jak prawo odwołania się do sądu w celu niezwłocznego ustalenia legalności zatrzymania, prawo do poinformowania o przyczynach zatrzymania, prawo zatrzymanego do tego, by po maksymalnie 48 godzinach zostać przekazanym do dyspozycji sądu i do zwolnienia, jeśli w ciągu następnych 24 godzin nie zostanie mu doręczone sądowe postanowienie o tymczasowym aresztowaniu wraz z zarzutami, a także zgodnie z zapisaną w art. 42 ust. 1 konstytucji zasadą nullum crimen sine lege. Lecz sama ustawa, w oparciu o którą może nastąpić pozbawienie kogoś wolności sama w sobie powinna spełniać warunek „konieczności w demokratycznym państwie” o którym jest mowa w art. 31 ust. 3 konstytucji. Nie każdą ustawę, która przewidującą karę więzienia za jakieś zachowanie – nawet per se konstytucyjnie niechronione (bo nie będące korzystaniem z podstawowych konstytucyjnie gwarantowanych praw lub wolności) – można byłoby uznać za konieczną w demokratycznym państwie w celu ochrony jego bezpieczeństwa, ochrony porządku publicznego itd. Można byłoby uznać za coś „koniecznego w demokratycznym państwie” np. wsadzenie ludzi do więzienia za przechodzenie przez jezdnię w miejscu innym niż pasy, lub na czerwonym świetle, nawet w sytuacjach, w których coś takiego nie grozi wypadkiem (bo najbliższy samochód jest, powiedzmy, kilometr dalej)? Wydaje mi się, że jest to pytanie retoryczne. Oczywiście, zgodzić się można co do tego, że wstąpienie do np. jakiejś faszystowskiej organizacji jest czymś cokolwiek bardziej kontrowersyjnym moralnie od przechodzenia w niedozwolonym miejscu przez jezdnię. Ale czy karanie więzieniem za przynależność do organizacji – lub nawet za założenie takiej organizacji, bądź kierowanie taką organizacją – która nie robi nic złego poza głoszeniem odrzucanych przez większość społeczeństwa poglądów jest czymś co można uznać za „konieczne w demokratycznym państwie” w celach, o których mowa jest w art. 31 ust. 3 konstytucji? Otóż, jeśli słowo „konieczne” potraktuje się w sposób poważny, to na tak postawione pytanie spokojnie można odpowiedzieć, że nie.

Należy nadmienić, że art. 13 konstytucji, jakkolwiek nie byłby on interpretowany jest szkodliwy, podobnie jak (m.in.) art. 256 i 257 kodeksu karnego. Jest tak dlatego, że – z dużym prawdopodobieństwem – prowadzi on pewne partie polityczne czy inne organizacje do ukrywania swoich rzeczywistych poglądów, niekoniecznie jawnie głoszonych na zewnątrz, ale zupełnie możliwe, że wpajanych członkom takich organizacji. Popatrzmy się z tego punktu widzenia na np. Deklarację Ideową ONR – organizacji odnośnie której często padają postulaty jej zdelegalizowania. Czegokolwiek by o tej deklaracji nie powiedzieć, trudno dopatrzyć się w niej odwoływania się do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, nienawiści narodowej, rasowej, bądź jakiejkolwiek innej czy postulatów stosowania przemocy w celu zdobycia władzy lub wywarcia wpływu na politykę państwa. Czy jednak to, co jest napisane we wspomnianej Deklaracji Ideowej i w innych tekstach dostępnych na stronie internetowej ONR-u są to pełne, nieukrywane poglądy tej organizacji? Oczywiście, nie wiem, czy tak jest, ale sam fakt istnienia w polskiej konstytucji art. 13, podobnie, jak fakt istnienia w polskim kodeksie karnym takich przepisów, jak art. 256 i 257 (i innych przepisów ograniczających wolność słowa) każe mieć wątpliwość co do tego, czy tak jest faktycznie.

W każdym razie, art. 13 konstytucji stanowi zdecydowanie – moim zdaniem – nieprzemyślany przepis. Świadczy o tym historia wprowadzenia go do tekstu polskiej Ustawy Zasadniczej – pojawiły się on w nim w końcowej fazie prac nad projektem konstytucji, pod wpływem konkurencyjnego projektu konstytucji przygotowanego przez NSZZ „Solidarność”, którego artykuł 32 ust. 3 przewidywał, że „zakazane jest istnienie partii politycznych i stowarzyszeń o programie totalitarnym w tym nazistowskim i komunistycznym, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa, albo przewiduje utajnienie struktur względnie członkostwa” – które to sformułowanie w ostatecznym tekście konstytucji zostało nieco zmienione i do którego na wniosek posła Henryka Krolla z Mniejszości Niemieckiej dopisany został zakaz istnienia partii i innych organizacji, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową lub narodowościową. Nie żadne więc głębsze przemyślenia na temat faszyzmu, komunizmu czy nienawiści narodowej bądź rasowej spowodowały, że w konstytucji jest coś takiego, jak art. 13 – sprawiły to doraźne kalkulacje natury czysto politycznej – zakaz istnienia partii o programach totalitarnych był jednym z szeregu zapisów, które do obowiązującej konstytucji wzięte zostały ze wspomnianego konkurencyjnego projektu, z którym ówczesna Akcja Wyborcza „Solidarność” na czele z Marianem Krzaklewskim niczym ze sztandarem szła po władzę w mających nastąpić we wrześniu 1997 r. wyborach. W sposób oczywisty nieprecyzyjne są zapisy tego artykułu. Co to np. znaczy, że partie lub inne organizacje nie mogą odwoływać się w swoich programach do „totalitarnych metod i praktyk nazizmu, faszyzmu i komunizmu”? Czy za odwoływanie się do takich metod można byłoby uznać dopiero coś np. takiego, jak propagowanie wprowadzenia obozów koncentracyjnych dla przeciwników władzy – czy może też można byłoby pod to podciągnąć postulowanie gospodarki planowej, zamiast wolnego rynku? – jak by nie było, gospodarka działająca w oparciu o plany np. 5 – letnie była charakterystyczną cechą ustroju komunistycznego. Zawsze zadawałem sobie pytanie, co oznacza – i jak można interpretować – zawarty w art. 13 konstytucji zapis, że zakazane jest istnienie już nie tylko takich partii politycznych i innych organizacji, które zakładają nienawiść na tle różnic narodowych i rasowych, ale także takich, które taką nienawiść dopuszczają? Co to jest w ogóle to „dopuszczanie” nienawiści narodowej i rasowej – bądź ewentualnie jeszcze innej? Czy jeśli uważam, że „nawoływanie do nienawiści” – w tym także na tle różnic narodowościowych i rasowych – nie powinno być czymś prawnie zakazanym to znaczy to, że taką nienawiść „dopuszczam”? Czy partię polityczną lub inną organizację, która w imię konsekwentnego respektowania zasad wolności słowa postulowałaby zniesienie zakazów „mowy nienawiści” w tym nawoływania do nienawiści narodowej i rasowej (a także ewentualnie zniesienia samego art. 13 konstytucji – przy okazji, zmian konstytucji jako takich w ogóle wolno się przecież domagać) można byłoby zdelegalizować w oparciu o art. 13 konstytucji z powodu „dopuszczania” przez nią nienawiści narodowej i rasowej? Na te pytania bardzo trudno jest udzielić jakiejś naprawdę sensownej odpowiedzi i rzeczą niesłychanie wątpliwą wydaje się to, by ci, którzy wprowadzili do konstytucji jej art. 13 takie pytania przed wprowadzeniem do niej takiego zapisu sobie zadali. O art. 13 konstytucji nie ma co oczywiście wszczynać obecnie jakiejś walki – szanse na usunięcie tego przepisu (podobnie, jak na zniesienie – przynajmniej w bliskiej przyszłości – zakazów „mowy nienawiści”) są obecnie zerowe. Gdyby jednak za jakiś czas – czego nie da się przecież całkowicie wykluczyć – miała być w Polsce opracowywana nowa konstytucja, należałoby dążyć do tego, by takie przepis, jak obecny art. 13 – bądź podobny do niego – się w niej nie pojawił.



9.      W tym tekście argumentowałem, że zakazy „mowy nienawiści” są nieuzasadnione z tego przede wszystkim względu, że nie prowadzą one do redukcji wyobrażalnych (co nie znaczy, że faktycznie udowodnionych), negatywnych skutków takiej „mowy” jak np. przestępstwa z nienawiści (pisałem o tym zresztą w niektórych innych swoich publikacjach, ale w tej oparłem się na, wydaje mi się, lepszych – choć z pewności niepełnych i dalekich od doskonałości – danych). I myślę, że przedstawione tu argumenty są przekonujące. Zastanawiałem się jednak niekiedy nad tym, co było, gdyby dało się jednak wykazać, że zakazy „hate speech” mają efekt w postaci zmniejszenia liczby „hate crimes”? Czy gdyby taki efekt istnienia i stosowania przepisów zabraniających „mowy nienawiści” dało się udowodnić, czy można byłoby uczciwie krytykować obowiązywanie takich zakazów (to samo pytanie można byłoby, per analogiam, zadać odnośnie zakazów innych rodzajów ekspresji – takich, przykładowo, jak pornografia, propagowanie lub pochwalanie zachowań pedofilskich czy nawoływanie do popełniania przestępstw). Taka wartość, jak fizyczne bezpieczeństwo ludzi, której – załóżmy dla dobra argumentacji – zagraża „hate speech” – nie jest chyba przecież wartością mniejszą, niż wolność słowa? Byłoby więc – w przypadku niezbitego udowodnienia skuteczności „hate speech laws” jako narzędzia zapobiegania „hate crimes” – miejsce uczciwą krytykę obowiązywania takich zakazów?

Wykazanie, że zakazy „mowy nienawiści” mają skutki w postaci zredukowania rasistowskiej, ksenofobicznej, homofobicznej, motywowanej wrogością wobec takich czy innych grup religijnych itp. przemocy z pewnością byłoby poważnym sukcesem zwolenników zakazów rasistowskich, ksenofobicznych, antysemickich, homofobicznych, transfobicznych i innych „nienawistnych” wypowiedzi. Byłby to niewątpliwie poważny „punkt” – może nawet ileś punktów - dla zwolenników zakazów „mowy nienawiści” w ich „walce” czy też „grze” ze swoimi oponentami. Nie ma wątpliwości co do tego, iż wykazanie, że zakazy „mowy nienawiści” skutecznie redukują rasizm, antysemityzm, homofobię itd. i zapobiegają rasistowskiej, antysemickiej, etc. przemocy prowadziłoby wielu przeciwników zakazów takiej „mowy” do przekonania, że zakazy „hate speech” być może są jednak uzasadnione.

Tu oczywiście mogłyby się pojawić pytania szczegółowe Takie np. – jakich wypowiedzi powinny zabraniać, jak sformułowane powinny być zakazy „mowy nienawiści”? Jakie kary powinny grozić za naruszenie takich zakazów? Jaka powinna być polityka ich stosowania? Ale nie wchodźmy w takie, czysto zresztą hipotetyczne, detale. Zasadnicze pytanie jest takie: czy gdyby faktycznie było tak, że zakazanie „mowy nienawiści” – a więc wypowiedzi lżących grupy rasowe, narodowościowe, etniczne, religijne czy jeszcze inne – i szczujących przeciwko takim grupom – skutkuje tym, że mniej osób będzie pobitych (czy nawet zabitych), zastraszanych itp. – to czy zakazy „hate speech” na pewno należałoby uznać za uzasadnione ograniczenie wolności słowa?

Próbując odpowiedzieć na powyższe pytanie warto, jak sądzę, powiedzieć coś, odnośnie czego zgadzają się – jak sądzę – wszyscy, niezależnie czy są zwolennikami, czy też przeciwnikami „hate speech laws” a co tyczy się granic wolności słowa. A mianowicie to, że prawo do wolności słowa bez wątpienia nie powinno chronić prawa do takiej wypowiedzi, które bezpośrednio i w sposób zamierzony przez jej autora prowadzi do prowadzi do wyrządzenia fizycznej krzywdy ludziom innym, niż autor tej wypowiedzi. Najbardziej klasyczny przykład takiej wypowiedzi przedstawił ponad 100 lat temu sędzia Sądu Najwyższego USA Oliver Wendell Holmes, stwierdzając w uzasadnieniu decyzji w sprawie Schenk v. United States, że „nawet najściślejsza wolność słowa nie może chronić kogoś, kto w teatrze fałszywie krzyczy ‘pożar!’ i wywołuje panikę”. Każdy się chyba zgodzi, że kłamliwe krzyczenie „pali się!” w pełnym ludzi teatrze czy kinie nie może być traktowane wypowiedź, która powinna być prawnie tolerowana – z tego względu, że wypowiedź taka w sposób praktycznie nieunikniony prowadzi do nieszczęścia w postaci obrażeń lub nawet śmierci uciekających przed rzekomym – nieistniejącym w rzeczywistości – zagrożeniem ludzi. Podobnie, chyba każdy by się zgodził z tym, że prawo do wolności słowa nie powinno chronić przed odpowiedzialnością prawną i poniesieniem kary np. rasistę, który widząc przechodzącego niedaleko od niego Murzyna krzyknąłby do wyznających podobne, jak on poglądy swoich kompanów „zabić go!” i wskutek tego ów Murzyn stałby się ofiarą fizycznej napaści. Podobnie też, jak każdy zgodziłby się co do tego, że powiedzenie do niewidomej osoby stojącej – o czym ta osoba nie wie – na skraju przepaści czegoś w np. w rodzaju „czy mógłby pan zrobić krok do tyłu?” skutkiem czego osoba ta faktycznie zrobiłaby taki krok – dlaczego miałaby go nie zrobić – i runęłaby w przepaść nie byłoby żadnym korzystaniem z wolności słowa, lecz po prostu morderstwem.

Nie ma więc wątpliwości, że prawo może zabraniać pewnych wypowiedzi z tego powodu, że wypowiedzi te prowadzą do wyrządzenia fizycznej krzywdy innym ludziom, niż autorzy tych wypowiedzi. Lecz te wypowiedzi, o których była mowa powyżej mają to do siebie, że prowadzą one do spowodowania konkretnych szkód w sposób bezpośredni i zamierzony do tego przez ich autorów. Czegoś takiego nie da się jednak twierdzić na temat „mowy nienawiści”. Najbardziej zagorzali zwolennicy zakazów „hate speech” muszą się zgodzić z tym, że publiczne wypowiedzi lżące jakąś grupę rasową, religijną itd. nie prowadzą do wyrządzenia fizycznej krzywdy członkom takiej grupy w taki sam sposób, w jaki do wyrządzenia komuś fizycznej krzywdy może prowadzić np. kłamliwe krzyknięcie „pali się!” w przepełnionym kinie czy teatrze. Albo jak podburzenie już rozwścieczonego tłumu do fizycznego zaatakowania kogoś będącego obiektem gniewu tego tłumu. Związek między „hate speech” a „hate crimes” – zakładając, dla dobra argumentacji, że związek taki istnieje – jest odleglejszy i bardziej subtelny: polega on – ewentualnie - na tworzeniu „klimatu”, przekonywaniu do poglądów i pobudzaniu emocji, które niekiedy stają się podłożem przestępstw z nienawiści.

W tym tekście wskazywałem na to, że wiele wypowiedzi – których raczej nikt nie chce zabraniać – może przekonywać niektóre osoby do opinii i pobudzać u nich emocje, które motywują te osoby do popełniania przestępstw – wymieńmy tu propagandę przeciwników dopuszczalności aborcji, obrońców praw zwierząt, przeciwników eksperymentów genetycznych czy nanotechnologii, rzeczników walki z globalnym ociepleniem itd. Ktoś mógłby jednak mi zarzucić, że przykłady te – choć oparte na mających miejsce faktach – są egzotyczne. Z pewnością, każdy się z tym chyba zgodzi, przestępstwa motywowane nienawiścią wobec osób należących do pewnych grup rasowych, czy narodowościowych – albo nienawiścią wobec osób LGBT są w Polsce – i chyba wszędzie indziej – cokolwiek większym problemem, niż przestępstwa motywowane np. sprzeciwem wobec nanotechnologii, manipulacjom genetycznym czy globalnemu ociepleniu. Przypuszczam, że w Polsce w wyniku takich akurat przestępstw nikt nie został poszkodowany (choć na świecie jak najbardziej) – podczas gdy w wyniku przestępstw z nienawiści przeciwko członkom takich czy innych grup rasowych, narodowościowych, religijnych czy przeciwko osobom LGBT zostało poszkodowanych wiele osób. Jak więc można byłoby twierdzić, że państwo powinno tolerować wypowiedzi, które w sposób wprawdzie pośredni – i w większości przypadków niemożliwy do bezpośredniego wykazania – ale w globalnej swej masie w sposób niewątpliwy prowadzą do wyrządzania niektórym ludziom krzywdy?

Jak można coś takiego twierdzić? Otóż, chciałbym zauważyć, że państwo nie tylko po prostu toleruje (jak mogłoby to ewentualnie robić z „mową nienawiści”) ale wspiera działalność, która – jakby nie było – prowadzi do znacznie większych szkód w postaci poniesienia przez niektórych ludzi śmierci, czy odniesienia obrażeń – o stratach materialnych już nie wspominając – niż do czegoś takiego może ewentualnie prowadzić „mowa nienawiści” – mianowicie, ruch drogowy. Ile przeciętnie w roku ginie w Polsce osób w wyniku „przestępstw z nienawiści” – pośrednio, załóżmy dla dobra argumentacji – „mowy nienawiści”? Na ile się orientuję, najczęściej ani jedna. Poszkodowanych, z reguły bez jakichś bardzo poważnych fizycznych następstw wskutek aktów przemocy jest zwykle ponad 100. Może więcej, zakładając, że duża część „hate crimes” nie jest zgłaszana policji. Lecz ilu ludzi rocznie ginie w Polsce w wypadkach drogowych? Otóż, można dowiedzieć się z tej strony, w 2019 r. w wypadkach drogowych zginęło w naszym kraju 2897 osób. Rannych, czasem zapewne naprawdę ciężko, zostało ponad 35 000. Przecież to są olbrzymie liczby, nieporównywalne z ilościami ofiar „przestępstw z nienawiści” (i pośrednio, załóżmy dla dobra argumentacji „mowy nienawiści”) czy to w Polsce, czy w tak dużym kraju, jakim są tolerujące akurat pod względem prawnym „mowę nienawiści” Stany Zjednoczone.

Jednak tę olbrzymią ilość ofiar wypadków drogowych, jakie każdego roku zdarzają się w Polsce, czy innych krajach świata (oczywiście, są kraje, gdzie wypadków jest mniej, i takie, gdzie jest ich więcej, ale nie ma kraju z regularnym ruchem drogowym, w którym wypadki po prostu nigdy by się nie zdarzały) można byłoby zmniejszyć do liczby bliskiej zera, albo nawet po prostu do zera – i to w bardzo prosty sposób. W jaki? Otóż, po prostu, pod groźbą odpowiednio surowej kary zakazać ludziom jeżdżenia samochodami. A także zakazać produkcji nowych samochodów. I skonfiskować ludziom te, które już oni posiadają.

W ten sposób można byłoby ocalić tysiące istnień ludzkich. Kilka tysięcy ludzi rocznie można byłoby uratować przed śmiercią, a dziesiątki tysięcy przed poniesieniem obrażeń. Lecz mimo wymiernych korzyści, jakie można byłoby osiągnąć wskutek wprowadzenia zakazu ruchu drogowego nikt jakoś wprowadzenia takiego zakazu nie proponuje. Dlaczego?

O tym pisałem ponad 3 lata temu w swoim tekście „Głos (chyba nietypowy) w ‘temacie’ uchodźców, ‘mowy nienawiści’ … i samochodów”. Stwierdziłem tam – co chyba jest banałem, ale o czym rzadko się pewnie myśli, a co warto sobie czasem uświadomić, że takie wartości, jak prawo ludzi do życia i do fizycznego bezpieczeństwa są ważne – bardzo ważne, czy nawet wyjątkowo ważne. Ale mimo wszystko nie są one aż tak ważne, by wszelkie inne wartości przestawały się w ich obliczu liczyć. I tak np. taka korzyść wynikająca z dopuszczalności ruchu drogowego, jak to, że samochodem można pojechać tam, gdzie się chce np. w 3 godziny, zamiast iść tam kilka dni nie przestaje mieć znaczenia, jako uzasadnienie dla istnienia ruchu drogowego z powodu faktu, że niektórzy ludzie – czasem ze swej, ale często jednak nie ze swej winy – zabijają się czy też zostają ranni w wypadkach drogowych i tego, że ci ludzie najprawdopodobniej zostaliby ocaleni przed śmiercią lub poniesieniem obrażeń, jeśli ruch drogowy zostałby wyeliminowany.

Opierając się na powyższym argumencie, we wspomnianym powyżej tekście uzasadniałem pogląd, że „mowa nienawiści” nie powinna być prawnie zakazana, nawet, gdyby były podstawy do twierdzenia, że przyczynia się ona do przemocy czy innych „przestępstw z nienawiści” (takich, jak zastraszanie czy przypadki wandalizmu). Lecz przychodzą mi też do głowy kontrargumenty wobec takiego rozumowania. Jeden – który zresztą przytoczyłem w formie przypisu we wskazanej powyżej publikacji – jest taki, że coś takiego, jak próba zakazania ruchu drogowego doprowadziłoby do krwawej rewolucji, w wyniku której zginęłoby więcej ludzi, niż ewentualnie można byłoby uratować wskutek wprowadzenia takiego zakazu. Drugi argument jest taki, że o ile ruch drogowy, jakkolwiek ma swoją cenę – czasem tragiczną – to przynosi społeczne korzyści, to jednak „mowa nienawiści” – nawet jeśli nie prowadzi w sposób bardzo bezpośredni i namacalny do czegoś złego (np. aktów przemocy) – to nie prowadzi też do niczego dobrego - a więc korzyści nie ma z niej żadnej.

Czy jednak przy użyciu takiej argumentacji dałoby się uzasadnić tezę, że nie ma żadnej logicznej sprzeczności między dopuszczaniem ruchu drogowego – którego ubocznym wprawdzie, ale nieuniknionym i bezspornym skutkiem są wypadki (przepraszam, ale wszyscy chyba zgodzimy się co do tego, że wypadków drogowych nie byłoby wówczas, gdyby nie było samochodów/ – ewentualne wypadki z udziałem np. bryczek darujmy sobie), a zakazem „mowy nienawiści” w przypadku której związki między jakimiś wypowiedziami, a ewentualnymi szkodami, do jakich wypowiedzi takie mogą się zdaniem niektórych ludzi przyczyniać są daleko mniej ewidentne? Otóż, co do argumentu, że próba zakazania jazdy samochodami czy (prawdopodobnie w dalszej kolejności) skonfiskowania samochodów prowadziłaby do jakiejś pociągającej za sobą dużą ilość ofiar rewolucji to myślę, że coś takiego byłoby wyobrażalne. Możliwość posiadania samochodu i prawo do jeżdżenia nim – nawet, jeśli formalnie rzecz biorąc nie zaliczają się one do podstawowych praw człowieka – są przez wielką część ludzi postrzegane jako ich właśnie podstawowe prawa, a próba pozbawienia ich prawa do posiadania auta i używania go zostałaby przez nich potraktowana jako naruszenie ich praw. Ale czy próba wprowadzenia takiego zakazu – lub, gorzej, wprowadzenie i egzekwowanie go – prowadziłaby do rewolty, której skutki, w postaci liczby ofiar w ludziach, byłyby gorsze, niż korzyści w postaci liczby osób uratowanych przed śmiercią w wypadkach, którym zakaz taki miałby zapobiec? Tego oczywiście kompletnie nie wiadomo. Żaden kraj nie zakazał, ani nie próbował zakazać ruchu drogowego z takiego powodu, że w wypadkach drogowych czasem giną ludzie. Ale zwróćmy uwagę na taką rzecz. Obecnie trwają w Polsce protesty przeciwko – głupiej, bezmyślnej i można argumentować, że de facto niekonstytucyjnej – decyzji Trybunału Konstytucyjnego uznającej przepisy pozwalające na dokonanie aborcji z przyczyn – jak to jedni określają, embriopatologicznych, a zdaniem innych eugenicznych. Prawdopodobnie część uczestników – czy uczestniczek - tych protestów bierze w nich udział dlatego, że uważa decyzję TK za ogólnie niesłuszną – są oni przeciwko zmuszaniu kobiet do rodzenia zdeformowanych czy niezdolnych do życia dzieci – ale wielu z nich niewątpliwie uczestniczy w tych protestach z tego powodu, że skutków decyzji TK się oni po prostu zwyczajnie boją. Bo niewiele może być większych koszmarów dla kobiety, jak bycie zmuszoną – wbrew własnej woli – do urodzenia niezdolnego do życia, kalekiego czy zdeformowanego dziecka. Ale choć mówi się teraz czasem w Polsce o rewolucji – a na ulicach słychać niekiedy „rewolucyjne” hasła – takie, jak „rewolucja jest kobietą” czy nawet „to jest wojna” to oczywiste jest chyba, że rewolucji, w wyniku której leje się krew i giną ludzie, ani wojny domowej w Polsce nie ma. Czy decyzja o zakazie ruchu drogowego wywołałaby bardziej gwałtowne protesty, niż decyzja o zakazie „embriopatologicznej” czy też „eugenicznej” aborcji? Bardzo możliwe – przede wszystkim dlatego, że decyzją taką poczuliby się zagrożeni i pokrzywdzeni mężczyźni – w tym także co spośród nich, którzy mają tendencję do agresji i stosowania przemocy – decyzja TK w sprawie aborcji najbardziej bezpośrednio uderzyła w kobiety, które do gwałtownych działań uciekają się jednak cokolwiek rzadziej. Ale to wszystko mogą być tylko spekulacje. Mogłoby być tak, mogłoby być siak – i z pewnością nigdy się o tym w praktyce nie przekonamy.

Co zaś do argumentu, że z „mowy nienawiści” (podobnie, jak z twardej pornografii, propagowania pedofilii, propagowania faszyzmu itd.) nic dobrego nie może wyniknąć – podczas gdy z dopuszczalności ruchu drogowego wynika jak najbardziej, to na mój rozum argument taki jest przede wszystkim szalenie wręcz niebezpieczny dla wolności słowa. Dlaczego? Otóż, z prostego powodu – z mnóstwa rzeczy, które w sposób oczywisty wolno mówić, pisać, publikować itd. i których publikowania – jak sądzę – nie chce nikt zabronić – nie wynikają żadne konkretne korzyści. A czasem mogą nawet wyniknąć szkody.

Aby to sobie uświadomić, wyobraźmy sobie wypowiedź będącą – można powiedzieć – antytezą „mowy nienawiści”: ktoś w superlatywach (ale bez posuwania się do głoszenia jakiejś np. wyższości rasowej czy narodowościowej albo jeszcze innej) wyraża się o jakiejś grupie narodowej, etnicznej, religijnej czy jeszcze innej. Stwierdza, że są to wspaniali, szalenie mili, uprzejmi, mądrzy, gościnni i uczynni ludzie. To byłoby z pewnością miłe dla wielu osób stwierdzenie. Ale jaka wynikałaby z niego konkretna korzyść? Że – może (zakładam, że wypowiedź tyczy się całej grupy narodowej, etnicznej, wyznaniowej itp. bez odnoszenia się do jakichkolwiek indywidualnych jej członków) – podbudowałaby ona cokolwiek czyjeś ego? Przecież taki efekt tego rodzaju wypowiedzi – choć pewnie możliwy – byłby wysoce niepewny, a jeśli nawet by on występował, czy byłby bardzo znaczący? Większość ludzi – przypuszczam – nie przejmuje się przesadnie tym, co ktoś mówi i pisze odnośnie grupy narodowej, religijnej czy jeszcze innej – do której ludzie ci należą, niezależnie od tego, czy ktoś się o tej grupie wyraża źle, czy też dobrze. Nie jest też powiedziane, że taka wypowiedź, jak ta, o której była mowa powyżej nie mogłaby, jakoś pośrednio prowadzić do złych skutków – w tym nawet do zbrodni. Mogłaby ona np. sprowokować kłótnię na temat tego, czy członkowie jakiejś grupy naprawdę są tacy wspaniali… a w kłótni to ktoś czasem kogoś nawet i zabić może. Poza tym, co do argumentu, że z „mowy nienawiści” nic dobrego nie wynika, to wspominałem już w tym tekście o tym, że „mowa nienawiści” pozwala – jeśli jest publicznie dostępna – poznać ludziom pewne istniejące w społeczeństwie poglądy. Do tego ludzie chyba powinni mieć prawo – jeśli państwo reglamentuje dostęp ludzi do idei dotyczących organizacji życia publicznego (a „mowę nienawiści” można zaliczyć do wypowiedzi propagujących takie idee – wypowiedzi szkalujące takie czy inne grupy rasowe, narodowe itd. są wypowiedziami odnoszącymi się do tego, jaki porządek powinien panować w społeczeństwie) to de facto przestaje być demokracją.

Chciałbym odnieść się też do jeszcze innej rzeczy – mianowicie, wymiaru kary za „mowę nienawiści” i „propagowanie faszyzmu” (czy innego ustroju totalitarnego). Jak wiadomo, przestępstwa „publicznego propagowania faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa lub nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” (art. 256 § 1 k.k.) produkowania, posiadania etc. materiałów zawierających takie treści w celu ich rozpowszechnienia (art. 256 § 2 k.k.) oraz „publicznego znieważenia grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości” (art. 257 k.k.) są zagrożone karami więzienia – choć w przypadku przestępstw określonych w art. 256 k.k. kara pozbawienia wolności przewidziana jest alternatywnie z karą ograniczenia wolności i grzywny, zaś w przypadku przestępstwa z art. 257 w wielu przypadkach jest możliwe, na podstawie przepisów części ogólnej k.k. wymierzenie kary nieizolacyjnej. Wspomniane tu było jednak – i to na samym początku tego tekstu – że Sojusz Lewicy Demokratycznej – przeszło dwa lata temu domagał się podwyższenia kary grożącej za przestępstwo określone w art. 256 k.k. z obecnych 2 do 5 lat pozbawienia wolności. Ta propozycja oczywiście nie doczekała się realizacji i wszystko wskazuje na to, że nie będzie ponawiana – świadczyć może o tym choćby przedłożony jeszcze w pierwszej połowie 2020 r. do laski marszałkowskiej przez posłów lewicy (pod projektem podpisał się m.in. postulujący przeszło dwa lata temu zaostrzenie kary za „mowę nienawiści” Krzysztof Gawkowski) projekt zmiany kodeksu karnego, zgodnie z którym art. 256 § 1 k.k. miałby otrzymać brzmienie „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub wywołuje albo szerzy nienawiść lub pogardę na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, ekspresję płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”, zaś art. 257 k.k. „Kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu bezwyznaniowości, jak również ze względu na płeć, tożsamość płciową, ekspresję płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną lub z takich powodów narusza nietykalność cielesną innej osoby, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” – co w sposób oczywisty wskazuje na to, że politycy Lewicy – zasiadający już teraz w parlamencie – jakkolwiek proponują rozszerzenie zakresu karalnej „mowy nienawiści” to jednak nie postulują oni tego, by za tę „mowę” groziły sankcje wyższe od tych, które już i tak są za nią przewidziane. To, że Lewica nie domaga się zwiększenia kary za propagowanie faszyzmu czy innego totalitaryzmu oraz za „hate speech” to oczywiście – w jakimś stopniu – dobrze – propozycja podwyższenia kary za przestępstwo z art. 256 k.k. do 5 lat więzienia – zwłaszcza w świetle tego, co tę propozycję wywołało (przypomnijmy: chodziło o uroczystość ku czci Hitlera gdzieś w lesie na odludziu) sprawiała wrażenie populistycznego zagrania, bądź zwykłej histerii (albo jednego i drugiego jednocześnie). Ale Lewica, mimo, że już nie domaga się zwiększenia kar za przestępstwa „propagowania faszyzmu” (i ewentualnie innego totalitaryzmu) oraz „mowy nienawiści” w dalszym ciągu jest za tym, by dające się podciągnąć pod artykuły 256 czy 257 k.k. wypowiedzi mogły być karane więzieniem – i możliwość wymierzania takich kar za określone w tych przepisach wypowiedzi przewiduje też obowiązujące obecnie prawo. Czy jest to jednak uzasadnione – nawet w przypadku, gdyby faktycznie było tak, że „mowa nienawiści” bądź „propagowanie faszyzmu” jest czymś, co przyczynia się do przemocy lub pobudzania działalności niebezpiecznych ruchów społecznych – i że przy użyciu zakazów „mowy nienawiści” można takie zjawiska powstrzymywać?

Jeśli chodzi o tę kwestię, to chciałbym zauważyć, że niektórzy zwolennicy zakazów „mowy nienawiści” porównują szerzenie „hate speech” do zatruwania środowiska – poprzez np. jeżdżenie samochodem niemającym filtra spalin lub palenie śmieci bądź węgla nieodpowiedniej jakości w domowym piecu. Konkretnych przypadków jeżdżenia samochodem z wyciętym filtrem spalin czy palenia odpadów w domowych piecach w żaden sposób nie da się powiązać z konkretnymi przypadkami chorób czy śmierci. Ogólnie rzecz biorąc jest jednak wiadome, że skutki zanieczyszczenia powietrza różnymi substancjami emitowanymi czy to z domowych kominów, czy z rur wydechowych samochodów bywają fatalne. Dlatego też prawo słusznie zabrania np. palenia śmieciami w piecach czy jeżdżenia samochodami niemającymi filtra spalin, nawet jeśli konkretnych przypadków takich zachowań nie da się powiązać z konkretnymi przypadkami takich czy innych szkód. Zdaniem zwolenników takiej drogi rozumowania, podobnie jest z „mową nienawiści”: zgoda, że nie da się powiązać konkretnych przypadków „hate speech” (pomijając jakieś naprawdę rzadko zdarzające się przypadki bezpośredniego i efektywnego przy tym podżegania do przemocy) z konkretnymi przypadkami przestępstw z nienawiści czy dyskryminacji. Ale – według rozumujących we wspomniany sposób – nie ma wątpliwości, że „mowa nienawiści” generalnie rzecz biorąc przyczynia się do – można tak to powiedzieć – zatruwania środowiska umysłowego i psychicznego – i w rezultacie tworzenia „klimatu” którego efektem są m.in. przestępstwa z nienawiści.

Co do tego, czy rozumowanie takie jest merytorycznie poprawne można mieć poważną wątpliwość. Jak wskazywałem w tym tekście – przedstawiając takie informacje, jak dane o liczbach „przestępstw z nienawiści” w różnych krajach – nie da się powiedzieć czegoś takiego, by prawna tolerancja wobec „hate speech” prowadziła do większej – niż w przypadku nietolerowania „mowy nienawiści” – liczby „hate crimes”: w Stanach Zjednoczonych, w których „mowa nienawiści” nie jest – najogólniej rzecz biorąc – zakazana, liczby przestępstw z nienawiści – choć oczywiście znaczne per se – to w końcu liczący dobrze ponad 300 milionów ludności kraj – są per capita (choć czasem też jeśli chodzi o ich wielkości bezwzględne – porównajmy tu np. liczby antysemickich aktów przemocy w USA i w Wielkiej Brytanii) najczęściej mniejsze, niż w krajach, w których taka „mowa” traktowana jest jako przestępstwo. Można by też było wskazać na różnicę między mechanizmem prowadzącym od zanieczyszczania powietrza do skutku w postaci zachorowania przez kogoś np. na raka płuc, a mechanizmem mogącym ewentualnie prowadzić od „hate speech” do „hate crime”. Różnica ta jest taka, że w pierwszym z tych przypadków do tego, aby spowodować szkodę w postaci zachorowania przez kogoś np. na raka nie jest potrzebne działanie kogoś będącego – można tak rzec – pośrednikiem pomiędzy kimś zanieczyszczającym powietrze (czy w ogóle ludźmi zanieczyszczającymi powietrze), a kimś ponoszącym szkodę w postaci zapadnięcia na taką czy inną chorobę. To wdychanie powietrza zawierającego pyły czy gazy w rodzaju dwutlenku siarki, tlenków azotu czy benzo(a)pirenu przyczynia się do chorób; do tego, by ktoś w rezultacie emitowania z kominów i rur wydechowych takich substancji zapadł na jakąś chorobę nie jest potrzebne niczyje dodatkowe działanie. Jednak związek między „mową nienawiści” a przestępstwami z nienawiści – w rodzaju pobić, przypadków niszczenia mienia, zastraszania czy nawet zabójstw – zakładając, że związek ten rzeczywiście występuje – nie może być taki. „Mowa nienawiści” nie może bezpośrednio nikogo pobić, spowodować uszkodzenia ciała, zniszczenia mienia, itd. Coś takiego może ewentualnie zrobić ktoś, kto nasłuchał czy też naczytał się „mowy nienawiści”. Ale aby do tego doszło, też potrzebne są pewne warunki. Po pierwsze, ktoś taki musi zostać przekonany do poglądów, które explicite czy implicite propaguje „mowa nienawiści” – czyli np. że jakaś grupa narodowościowa lub jeszcze inna to podludzie, albo coś, co w ogóle nie powinno istnieć. Następnie musi on przekuć te poglądy w czyn. Oczywiste jest dla mnie zarówno to, że ani czytanie, słuchanie czy oglądanie „mowy nienawiści” nie prowadzi w sposób automatyczny do przyjmowania propagowanych przez nią punktów widzenia, jak i to, że ewentualne przyjęcie jakiegoś punktu widzenia nie prowadzi w sposób automatyczny do dokonywania jakichś czynów, u podłoża których leży przekonanie do tego punktu widzenia. To od woli danego człowieka, od jego autonomicznie podjętej decyzji zależy – generalnie rzecz biorąc – to, czy w wyniku przekonania do jakichś poglądów – załóżmy, poglądu, że należy wymordować jakąś grupę narodowościową – postanowi dokonać przestępczego czynu – takiego, jak fizyczna napaść na członka jakiejś grupy narodowej. Twierdzić można, że uzasadnione ograniczenia wolności słowa – np. to dotyczące intencjonalnego i bezpośrednio niebezpiecznego podburzania do przemocy – tyczą się takich sytuacji, w których odbiorcy wypowiedzi tak naprawdę nie są w stanie podjąć rzeczywiście autonomicznej decyzji w kwestii tego, jak zareagować na wezwanie do przemocy (czy też np. kłamliwy okrzyk „pali się!” w pełnym ludzi kinie czy teatrze) z powodu np. działania w danej sytuacji mechanizmów psychologii tłumu. Zakazywanie w związku z tym niebędącej takim podburzaniem „mowy nienawiści” z tego powodu, że niektóre z osób, które wejdą w kontakt z taką „mową” być może popełnią takie czy inne przestępstwa z nienawiści jest nieszanowaniem ludzkiej autonomii. Jest traktowaniem ludzi tak, jak jakichś mających uszy i oczy robotów, które nasłuchanie bądź naczytanie się pewnych wypowiedzi z góry programuje na wykonywanie pewnych zadań w postaci dokonywania przestępstw z nienawiści – a ponieważ nie wiadomo, na które „roboty” określone wypowiedzi mogą tak podziałać, to trzeba zapobiegać temu, by wypowiedzi te wpadły do uszu czy oczu jakichkolwiek „robotów”. Jest czymś podobnym do hipotetycznego zakazania wszystkim ludziom jeżdżenia samochodami – przecież potencjalnie niebezpiecznej czynności – z tego powodu, że niektórzy ludzie, najczęściej z powodu łamania przepisów ruchu drogowego, powodują wypadki.

Ale oczywiście ci, którzy uważają, że szerzenie „mowy nienawiści” powinno być zakazane z podobnych powodów, z jakich karalne jest palenie śmieciami w piecach czy jeżdżenie samochodem bez filtra cząstek stałych nie kłopoczą się takim drobiazgiem, jak kwestia ludzkiej autonomii – no i przede wszystkim przekonani są o tym, że „mowa nienawiści” faktycznie prowadzi do konkretnych szkód – np. przestępstw z nienawiści – w jakiś sposób zbliżony do tego, w jaki zachowania typu palenia odpadami czy węglem nieodpowiedniej jakości w piecach albo jeżdżenie samochodami niemającymi filtrów cząstek stałych mogą prowadzić do skutków w postaci chorób czy nawet śmierci u ludzi. Przyjmijmy zatem, dla dobra argumentacji, że mają oni rację – że „mowa nienawiści” faktycznie prowadzi do skutków w postaci np. „przestępstw z nienawiści” – takich, że ktoś zostanie pobity, ktoś będzie systematycznie zastraszany, komuś zostanie zdemolowane mienie, ktoś zostanie zamordowany z powodu swej rasy, narodowości, czy orientacji seksualnej – w podobny sposób, w jaki zachowania w rodzaju używania samochodów bez filtrów cząstek stałych czy palenia śmieciami w piecach prowadzą do tego, że ludzie chorują i umierają na raka i inne groźne choroby. Czy gdyby można było z uczciwą pewnością powiedzieć, że tak właśnie jest, to czy usprawiedliwiałoby to takie kary za „mowę nienawiści” jakie są przewidziane przez prawo obowiązujące w Polsce, a także w innych krajach?

Próbując odpowiedzieć na to pytanie przyjrzyjmy się wpierw temu, jakie kary grożą za takie zachowania, jak jazda samochodem bez filtra cząstek stałych, oraz za palenie śmieci w piecu. Otóż, jeśli chodzi o pierwsze z nich, to maksymalną karą jest w jego przypadku mandat w wysokości 500 zł. Za drugie można już, owszem, nawet posiedzieć – ale co najwyżej 30 dni. Jeśli chodzi o przestępstwa „mowy nienawiści” to w Polsce za „publiczne propagowanie faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa lub nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” grożą 2 lata więzienia, za „publiczne znieważanie grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości” 3 lata, a za (trochę upraszczając, bo art. 126a k.k. jest dość złożony) publiczne nawoływanie do popełnienia takich czynów, jak ludobójstwo, czy generalnie rzecz biorąc stosowanie przemocy lub gróźb bezprawnych wobec innych ludzi z powodu ich przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej albo z powodu ich bezwyznaniowości, oraz za publiczne pochwalanie takich czynów 5 lat – przy czym skutki takiej wypowiedzi z punktu widzenia zaistnienia czy niezaistnienia przestępstwa są tu oczywiście obojętne.

A przecież skutki takich zachowań, jak palenie nieodpowiedniej jakości paliwem (czy po prostu śmieciami) w piecach i jeżdżenie samochodami nie spełniającymi norm emisji spalin są w swym ogólnym, całościowym wymiarze czymś bez porównania gorszym od – ewentualnie, zakładając to dla dobra argumentacji – skutków „mowy nienawiści”. Załóżmy – znów, dla dobra argumentacji – że wszelkie przestępstwa z nienawiści są powodowane – w jakiś pośredni sposób – przez „mowę nienawiści” – i że jakby wyeliminować taką „mowę” to nie byłoby też takich przestępstw. Ilu przestępstwom by się jednak w ten sposób zapobiegło? W takim kraju, jak Polska pewnie kilkuset – w zdecydowanej większości nie jakiegoś bardzo dużego kalibru. W takim kraju, jak w USA pewnie większej ich liczbie (weźmy tu pod uwagę liczbę ludności tego państwa), w tym także jakiejś liczbie zabójstw. Ale liczby osób, które – zakładając to dla dobra argumentacji – umierają, czy też po prostu w ogóle w taki czy inny sposób cierpią z powodu „mowy nienawiści” są niczym, w porównaniu z liczbami ludzi, którzy umierają i cierpią z powodu smogu. Jakkolwiek trudno jest ustalić liczby ofiar smogu z całkowitą precyzją, to praktycznie pewne jest, że są to liczby ogromne. Jak można przeczytać w artykule opublikowanym w dzienniku „Polska Times” według Europejskiej Agencji Środowiska w Polsce co roku umiera z powodu smogu nawet 48 tysięcy osób. Komisja Europejska szacuje tę liczbę na ok. 40 tysięcy, a organizacja HEAL (Health and Environment Alliance) na ok. 44 tysięcy (dane HEAL obejmują wyłącznie ofiary pyłów PM.2.5). Stwierdzone zostało, że w każdym przypadku ogłoszenia na jakimś terenie alarmu smogowego liczba zgonów na tym terenie wzrasta o średnio 6%. A w przypadku zgonów na choroby serca i układu naczyniowego o 8%. Zwiększona w stosunku do przeciętnej umieralność utrzymuje się nawet kilkanaście dni po ogłoszeniu alarmu.

I trzeba powiedzieć, że do pociągającego za sobą fatalne skutki zjawiska smogu w pierwszym rzędzie przyczyniają się takie właśnie zachowania, jak palenie marnej jakości paliwem (o śmieciach już nie mówiąc) lub w marnej jakości piecach (bądź jedno i drugie) i używanie starych pojazdów – już niekoniecznie nawet pojazdów z umyślnie wyciętym filtrem spalin. Biorąc to wszystko pod uwagę, zachowania takie, jak palenie niespełniającym jakichś norm jakości paliwem w piecach (nie mówiąc o paleniu zwykłymi śmieciami) czy używanie samochodów nie spełniających norm emisji spalin – już nie mówiąc o samochodach z umyślnie wyciętym filtrem – logicznie rzecz biorąc powinny być karane znacznie surowiej od „mowy nienawiści”. Albo też „mowa nienawiści” – nawet zakładając, że w sposób pośredni przyczynia się ona do takich zjawisk, jak przestępstwa z nienawiści – powinna być traktowana łagodniej od czynów w rodzaju palenia śmieci w piecu czy jeżdżenia samochodem bez filtra cząstek stałych. Są więc podstawy do twierdzenia, że kary, jakie prawo przewiduje za „mowę nienawiści” są – nawet przy założeniu, że „hate speech” (niebędąca przy tym np. jakimś bezpośrednio niebezpiecznym nawoływaniem do przemocy, bo w takim przypadku wchodzą już grę inne rozważania) przyczynia się do szkód w rodzaju przestępstw z nienawiści – nieproporcjonalne w stosunku do ewentualnie możliwych (zakładanych tu dla dobra argumentacji) skutków nienawistnej mowy – skutki zachowań polegających na zanieczyszczaniu powietrza są bez porównania gorsze. To wszystko są jednak rozważania teoretyczne – po prostu nie ma dowodów na to, by „mowa nienawiści” prowadziła do przestępstw z nienawiści w taki sposób, w jaki używanie nieodpowiednich pieców czy nieodpowiedniej jakości paliwa bądź jeżdżenie samochodami emitującymi nadmierną ilość spalin przyczynia się do zatruwania środowiska, czego skutkiem są choroby i nawet śmierć poważnej liczby ludzi.

 

 


 

Warszawiak "civil libertarian" (wcześniej było "liberał" ale takie określenie chyba lepiej do mnie pasuje), poza tym zob. http://bartlomiejkozlowski.pl/main.htm

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka