I znowu coś trzeba oglądać! Trzeba? Bo jak się nic nie ogląda to nudno, a człowiek odzwyczaił się od wychodzenia z domu z powodu… może lepiej nie przypominać.
No więc nowy serial historyczny o niemieckiej okupacji w Warszawie. Coś w rodzaju „Czasu honoru”, tylko mniej patetyczne. I chyba robili to filmowcy nieco młodszego pokolenia, co widać zarówno w sposobie przekazu jak i samego odczytywania historii na nowo. Każde pokolenie widzi to po swojemu. W latach 50-tych i 60-tych mieliśmy Wajdę, Munka, a potem skomiksowaną wizję w postaci czterech pancernych i Hansa Klosa. No i Franek Dolas, który rozpętał drugą wojnę światową. Czyli jednak to my byliśmy wszystkiemu winni... Do tego trzeba dodać gloryfikowanie bohaterskiej Armii Ludowej i naszych sowieckich sojuszników, gdzie tylko się dało. Armii Krajowej wtedy prawie nie było ani żadnych Dywizjonów…
"Czas Honoru" stanowił pierwszą udaną próbę pokazania naszej wojennej historii na nowo. Jeszcze widzianej z perspektywy pokolenia, które choć samo nie było bezpośrednio dotknięte wojną, ale pośrednio ciągle tak. Bo lata pięćdziesiąte to czasy, kiedy wszystko było nadal w świeżej pamięci, Warszawa leżała w ruinach, a nowi okupanci nie byli bardziej sympatyczni niż poprzedni. Generalnie atmosfera była „powojenna” i czuło się to wszędzie – naokoło domu, w kulturze, w radio, w gazetach. Było po prostu po wojnie. A moja babcia mówił, że było "po powstaniu".
„Po wojnie” przestało być chyba gdzieś pod koniec lat 50-tych, kiedy ludzie mogli na chwilę odetchnąć. Nie był to zbyt głęboki oddech, ale nos znajdował się już nad powierzchnią wody. Wtedy właśnie powstał „Kanał”, „Popiół i Diament” Wajdy czy „Eroica” Munka i przez chwilę wglądało na to, że może da się coś powiedzieć więcej.
Więcej dało się powiedzieć dopiero na początku lat 90-tych, kiedy Wajda nakręcił „Pierścionek z Orłem w Koronie”, co było zresztą totalną katastrofą, a potem w 2007 „Katyń”, co jakby miało stanowić ostateczne rozliczenie z naszą bolesną historią.
Dopiero teraz mamy wspomniany "Czas Honoru" i średnio udane Dywizjony 303, które miały być hitem, ale wyszło jak zwykle. Do klasy Hollywoodu daleko. Zapowiadana nowa polityka historyczna i finansowanie ambitnych filmów, aby trafiły na światowy rynek, okazało się zwykłym pustosłowiem. Szkoda.
„Wojenne Dziewczyny” wpisały się w tradycję takich sobie produkcji. „Miasto 44” oburzyło weteranów Powstania. A teraz oglądamy „Ludzi i Bogów”. Jest lepiej, zdecydowanie lepiej, choć do perfekcji jeszcze kawałek, ale nie narzekajmy za bardzo.
Były oczywiście kłopoty ze scenografią. Bo Warszawy przedwojennej (i wojennej) przecież już nie ma i co gorzej - nikt nie chce jej odbudować. Ktoś, kto wpadłby na ten pomysł wygrałby wybory na Prezydenta Warszawy! Większość scen kręcono na Starym Mieście i na Krakowskim Przedmieściu. Podobnie zresztą jak w „Czasie Honoru”. Wnętrza natomiast bardzo dobrze oddane z kuchniami węglowymi i piecami kaflowymi, makatki na ścianach, a atmosfera wewnątrz także bez zarzutu. Ubrania z epoki, samochody także, choć „cytryny” były wtedy chyba tylko czarne. Tę czerwoną pewnie ktoś przemalował uznając, że czerwone samochody są najszybsze, czyli kolekcjoner, który ją udostępnił, i z pewnością był to rocznik o wiele młodszy niż z lat 40-tych. Ten model Citroën Traction Avan produkowano od 1934 do 1957 roku. W serialu pojawia się także ciekawy model Opla Kapitana z początku lat 40-tych.
Scenariusz? Oparty na faktach autentycznych z działalności wydzielonej grupy AK „Wapiennik”. Oczywiście wszystko mocno sfabularyzowane, ale idea ta sama. Likwidowanie najbardziej uciążliwych Niemców i polskich zdrajców. Poruszono także tematy tabu i to w sposób bardziej akceptowalny niż w "Idzie" czy "Pokłosiu". Wreszcie pokazano bardziej ludzką, co nie znaczy wcale „ludzką”, ale może należałoby napisać bardziej człowieczą twarz bohaterów. Ludzie tacy są, jacy są i nie należy ich od razu umieszczać na pomnikach. Byli i tacy, i tacy, a prawie każdy człowiek jest przecież wielowarstwowy. Niektóre wątki nie domykają się zbyt dokładnie, widać fastrygę, ale to może wina samego montażu. Zawsze ktoś musi być winny.
Reżyser? Nieco ekscentryczna postać – Bodo Kox, urodzony w 1977 roku w poniemieckim Wrocławiu jako Bartosz Koszała. Czyli jakieś trzecie pokolenie po wojnie, co znaczy ma prawo do własnej wizji, ale ma wyczucie epoki. Na zdjęciu w Wikipedii ubrany w jakąś wersję niemieckiego munduru – nie wiem, jak to skomentować, może nie trzeba.
Obsada – fenomenalna. Nie dlatego, że wspaniali aktorzy, ci nie byli źli, ale dlatego, że wreszcie nowi aktorzy, których twarze nie zużyły się w marnych komediowych produkcjach ostatnich lat. Takie nowe twarze są też bardziej wiarygodne w filmach historycznych, pozwalają łatwiej utożsamiać się z bohaterami filmowymi. Konspiracja nieco knajpiana i ostro zakrapiana alkoholem, ale może istotnie tak było i to podpalanie setki… No to też często pokazuje się w polskich filmach. Nie szkoda alkoholu? Było i u Osieckiej. Taki ograny chwyt, ale zawsze bierze za serce. Aktor grający Hłaskę u Osieckiej pojawia w obsadzie jako jedyna dla mnie rozpoznawalna twarz, i zachowuje się dokładnie tak samo jak u Osieckiej. Pije i robi miny – widocznie takie ma aktorskie emploi.
W filmach tego typu Niemcy czy zdrajcy muszą mieć okropne twarze zwyrodniałych psychopatów i to jest przypadłość większości polskich filmów wojennych – generalnie dobrzy są, ładni, niedobrzy brzydcy. Żeby widz od razu wiedział i nie musiał się domyślać. Rzadko zdarza „ładny” i dobry Niemiec, może z wyjątkiem „Pianisty” Polańskiego, czy „Listy Schindlera” Spielberga, ale to były amerykańskie filmy. Von Braun był dla Amerykanów ładny...
Podsumujemy? Generalnie dobrze się oglądało i czekam na kolejny sezon. Bo ma być! To tyle na razie. Może dam jeszcze radę zobaczyć "Stulecie winnych"?
Komentarze