Mistrz pługa Mistrz pługa
2305
BLOG

Każdy chciałby być Bartosiakiem

Mistrz pługa Mistrz pługa Chiny Obserwuj temat Obserwuj notkę 35

Odkąd Bartosiak zrobił doktorat i wykuł sobie w rozlicznych dyskusjach i pogadankach renomę widać, że poza popularyzacją swojego nazwiska udało mu się upowszechnić dyskusje z perspektywy globalnej. Wracamy więc do czasów „Wesela” Wyspiańskiego gdzie byle małopolski chłop rozczytuje się i rozmyśla, co zrobią największe współczesne imperia. Nic więc dziwnego, że Bartosiak ma wielu naśladowców. Jako że dysponują oni gorszymi niż oryginał garniturami niekoniecznie wiemy jak wyglądają. Przynajmniej ja tak się domyślam, bo przecież im nie brakuje ani szerokiej perspektywy, ani wnikliwego spojrzenia na procesy, jakie zwolna, jednak w nieunikniony sposób kierują losem ludzkości.

W rozważaniach na temat polityki mocarstw działa efekt skali, zupełnie jak w science fiction czy fantasy.

Jeżeli ktoś zabiera się za tworzenie historii o kosmosie to jasne, że chętniej będzie wymyślał co robi imperium, czy inna federacja zarządzająca prawie całym znanym kosmosem niż jakiś za przeproszeniem podatnik takiej federacji mający problemy ze spłatą zadłużenia na karcie kredytowej w piątym co do wielkości banku małej planety na obrzeżu galaktyki. Jeżeli już sięgnie po postać parszywą jak jakiś elf czy inny cudak z wrzosowisk na zadupiu, to tylko po to, by mógł on się udać w poszukiwanie magicznego artefaktu, za pomocą którego obali złego prezydenta, który nie chce się pogodzić z przegrana w wyborach i rządzi twardą ręką, podczas gdy wszyscy chcą żeby zmienił go ktoś kto będzie rządził ręką lekką.

Podobnie w rozważaniach o polityce, wykraczających poza nasze podwórko, łatwiej siedząc wygodnie na kanapie w mieszkaniu z widokiem na Żabkę wykoncypować co zrobi największe światowe mocarstwo lub ich konkurent, niż taka Bułgaria czy inna Demokratyczna Republika Konga. I nie ma znaczenia, że Bułgaria znajduje się w zasięgu wycieczki samochodem, a w Republice Konga już teraz mieszka więcej ludzi niż we wszystkich niemieckojęzycznych krajach razem wziętych, mimo iż w 1950 mieszkało tam mniej ludzi niż w Czechosłowacji!

Jest to też, przyznaję, obiektywnie tym łatwiejsze, że wszędzie obecne są najświeższe informacje na temat imperiów, zaś o tym co słychać w Kongu wie mało kto. Ja nawet nie będę udawał, że wiem jak nazywa się głowa tego państwa. Domyślam się z nazwy, że jest to raczej jakiś prezydent niż król ale nigdy i tak o żadnym konkretnym nie słyszałem. A przynajmniej nie przypominam sobie.

Snuć więc zajmujące opowieści o Kongu byłoby trudno i dlatego konkurenci Bartosiaka nawet tego nie próbują. Podobnie do autorów sf jak już zasiądą i wytężą swoje tęgie umysły, to nie po to by zajmować się czymś pośledniejszym. Dlatego najpopularniejsze obecnie są tematy wakcynologiczno-epidemiologiczne, teoria i praktyka najdojrzalszej demokracji i nieunikniony konflikt tejże z 'siłami ciemności' daleko na wschodzie.

Jakość tych rozważań jest różna. Czasem wydaje mi się, że trafia się jakiś ćwierćbartosiak, a czasem nawet półbartosiak. Chyba jeszcze nie trafiłem na półtorabartosiaka czyli postać o gęstszej konsystencji bartosiaka niż oryginał. Myślę, że często z powodu wrodzonego wysokiego poziomu empatii i tak w tych ocenach mnie ponosi. Moje dobre serce i niechęć do krytyki sprawia, że jak nic zawyżam. A wiem to stąd, że średnia moich ocen jest wyższa niż moje bardziej obiektywne oceny na temat, na którym akurat trochę się znam, czyli Chin.

W 2021 nie jest już dla nikogo żadnym odkryciem, że Chiny chcą być numerem jeden. Ja pisałem o tym już parę dobrych lat temu na tym blogu i pisałem o tym z Chin. Dlatego twierdzę, że moja ocena tematyki chińskiej jest ponadprzeciętna i akurat w tym wypadku bardziej obiektywna niż ocena wysiłków internautów analizujących inne aspekty geopolityki.

Dyskurs na temat Chin ewoluuje i o ile 17 lat temu (ja mam taką perspektywę bo wtedy pojechałem tam po raz pierwszy) mało kogo interesowały Chiny, to teraz ekspertów od Chin jest legion.

Poglądy na temat Chin które krążą w internecie zmieniają się, ale widać pewne trendy. Nie będę zanudzał jak zmieniał się w Polsce obraz Chin w ciągu tych lat gdy to obserwuję, zaznaczę tylko, że poziom ignorancji jest wciąż spory. To że brednie jakoby wszyscy Chińczycy jeździli rowerami zmieniły się w idiotyzm jakoby wszyscy przesiedli się do Mercedesów, może poprawia samopoczucie samych Chińczyków, ale nie trafność budowanych na takich opiniach analiz.

Częściowo odpowiedzialny za to jest skład ekspercki. Otóż o ile wcześniej mało kto w Chinach bywał, obraz Chin opierał się o relacje osób, które jeździły na handel do głównych metropolii. Obserwowali tam coś skrajnie odmiennego od polskich realiów czyli wielkie parkingi na rowery pod targowiskami, a potem rosnącymi centrami handlowymi. Podobnie było w przypadku uniwersytetów, stąd te obserwacje były wzmacniane przez relacje nielicznych osób biorących udział w wymianach, na które nie było w Polsce kiedyś chętnych!

Wiem o czym piszę, bo po pierwszym pobycie zatrzymałem się w drodze do domu pod Warszawą u człowieka, który dopiero się szykował do swojego pierwszego wyjazdu w nieznane i nie miał z sinologią ani Chinami nic wspólnego. Załapał się na wyjazd na chiński uniwersytet właśnie dlatego, że nie było tłoku, zwłaszcza wśród niesinologów. Mówię tu o człowieku, który poznał język, wyrósł na eksperta od Chin, przetłumaczył i opublikował w Polsce jako pierwszy książkę na klasyczny chiński temat, czego nie chciało się zrobić przez ponad pół wieku nikomu z żadnej z 3 renomowanych katedr sinologii, trochę się poobijał przy tej okazji w mediach, po czym przepadł w zasadzie na stałe na Dalekim wschodzie.

Potem znów pojawiło się coraz więcej biznesmenów handlujących już na skalę kontenerów i oni także przywozili opowieści na temat tego co widzieli, a wywierało na nich spore wrażenie, czyli szeregi średnich i drogich, nowych aut stojących na parkingach pod coraz bardziej luksusowymi centrami handlowymi.

Ponieważ towarzyszyłem polskiemu biznesmenowi w jego przyjazdach do Chin więc wiem także z własnego doświadczenia jak wyglądał szok polskich biznesmenów po przybyciu do Chin. Dość powiedzieć, że mojego gościa musiałem w końcu temperować, by oszczędzał miejsce w pamięci aparatu i baterię, bo zanim na dobre wjechaliśmy z lotniska na autostradę napstrykał chyba kilka tuzinów zdjęć. Ambitnie fotografował nawet byle jakie skrzyżowania z niezbyt jak na chińskie warunki rozbudowanymi estakadami, co wzbudzało zdziwienie taksówkarza który nas wiózł. Mógł myśleć, że wiezie szpiega albo budowlańca. W naszych warunkach i skali taki gość byłby turystą zażarcie upierającym się przy dokładnym obfotografowaniu parkingu pod Lidlem. Dziwilibyśmy się, prawda?

Mój znajomy do Chin potem wrócił i obejrzeliśmy fabryki w kilku miastach. Był gościem kilku fabrykantów, naprawdę najróżniejszych typów ludzkich (najbardziej zadziwiający, nawet mnie [!] osobę mieszkającą w Chinach, była pani fabrykantka z tatuażami na dłoniach i przedramieniach, które widziałem jeszcze jedynie w kręgach gangsterskich). Zjadł z nimi wiele kolacji, trochę wypił, pożartował. Zwiedził kilka zabytków. Coś w końcu widział, a ja mu godzinami opowiadałem o Chinach i tłumaczyłem rzeczy których nie rozumiał.

W końcu z Chinami nawiązał biznesowe kontakty co nie oznacza, że jakoś dobrze poznał Chińczyków. Jestem pewien, że mógłby opowiedzieć ciekawe obserwacje biznesowe, ale wątpię by miał coś oryginalnego do powiedzenia o Chińczykach, dla którego warto by było zakładać blog.

Poznałem też polskiego biznesmena, który do Chin latał co miesiąc, ale czego chyba nie rozumieją różni intelektualiści, nie znał języków i komunikował się biznesowo głównie za pomocą kartki, długopisu albo palcami. Z sukcesem!

Podobnie znałem chińskiego biznesmena który spenetrował pół Afryki, zjadł nawet świeżo upolowaną małpę z ogniska, a także nie znał żadnych języków i nawet po angielsku nie potrafiłby się przywitać.

Przepraszam za dygresję, ale może się to komuś przyda do planowania edukacji dzieci, albo rozpoczęcia własnej ekspansji. Zaznaczam, że mówię tu o czasach, gdy nie mogli się oni wszyscy posługiwać żadnymi tłumaczami elektronicznymi.

Do czego zmierzam. Chciałem w ten sposób nieco uzasadnić dlaczego podnoszą mi ciśnienie internetowi eksperci przedstawiający się: dzień dobry, jestem biznesmenem, robię od kilku lat interesy z Chinami, ściągam kontenery, byłem tam pięć razy, w tym na 3 targach i wiem, że Chińczycy są z natury tacy i owacy, dlatego w Chińczycy nigdy w konflikcie z Ameryką nie zrobią tego i tego.

Jak coś takiego czytam to po prostu chce mi się WYĆ.

Bycie biznesmenem sprowadzającym kontenery z Chin nie czyni z nikogo eksperta od chińskiej mentalności, podobnie jak wizyta w azjatyckim barze w Koluszkach (zapewne prowadzonym przez Wietnamczyków) nie czyni ekspertem od Wietnamu. Nawet jeśli ktoś jadł tam sajgonki już 20 razy.

Owszem, takie osoby mają wiedzę praktyczną jak robić interes z Chińczykami i jak zarobić w ten sposób pieniądze, ale akurat tą konkretną wiedzą na poziomie prawdziwie eksperckim z nikim się nie podzielą. Tego można być pewnym. Zamiast tego wypisują (o ile faktycznie są tymi za których się podają) jakieś bzdety co zrobi chińskie kierownictwo najwyższego szczebla.

A cóż oni mogą na ten temat wiedzieć?

Litości.

Takiego co był w mieszkaniu u swojego chińskiego kontrahenta już nic nie przekona, że może mało tak naprawdę wiedzieć na pewne tematy. On wie wszystko, bo obcował ze swoimi gospodarzami tak intymnie, że korzystał nawet z tej samej co gospodarze toalety.

Przynajmniej tak mu się wydaje, bo przecież chińscy gospodarze korzystają z zupełnie innej toalety w tym samym mieszkaniu, być może nawet na innym piętrze tego mieszkania, o istnieniu którego on niekoniecznie musi wiedzieć.

O ile to w ogóle było mieszkanie gospodarzy w którym spędzają najwięcej czasu.

Poza tym nawet jeśli dostąpili zaszczytu używania tej samej armatury, to w jaki przepraszam sposób czyni to z nich ekspertów w dziedzinie prowadzenia przez Azjatów konfliktów?

To co zrobi chińskie kierownictwo w jakimś stopniu będzie pewnie opierać się o generalny charakter Azjatów, ale tego nie pozna się w warunkach kurtuazyjnych kolacji, czy nawet już mniej formalnych popijaw. Także wspólne wizyty w barach KTV też nie zrobią eksperta, bo choć może i ekscytujące to należy pamiętać, że uczestniczący w nich Chińczycy będą przecież w nich występować w roli uprzejmych, a nie skonfliktowanych gospodarzy.

Chińczycy do konfliktów oczywiście podchodzą w pewien charakterystyczny sposób i jest on w dużym stopniu schematyczny. Jest on obecny też chociażby w chińskich szachach, ale który z takich „ekspertów” coś o tym wie? Nie mówię o okazyjnym spróbowaniu gry w chińskie szachy, ale o poznaniu tej gry na tyle, żeby w niej z Chińczykiem wygrać. Jest to bardzo trudne i mnie osobiście udało się tylko dlatego, że poznawszy reguły nie mogąc sobie poradzić na ich sposób, odrzuciłem chiński sposób prowadzenia konfliktu i swoją grą bardziej przypominającą nasze szachy wyprowadziłem chińskiego oponenta kompletnie z równowagi. Grając stylem którym jakoby się nie gra (bo Chińczycy podchodzą do tego zupełnie inaczej). Tak, to daje jakąś szansę, inaczej trzeba by było pewnie się uczyć parę lat. No i nawet jak raz czy drugi dzięki temu się uda, to w większości innych zbierze się manto. Chińczyk odporny psychicznie na zaskakującą taktykę, jeśli jeszcze jest zwyczajnie w tej grze dobry, szybko dojdzie do sposobu w jaki spuści nam łomot. Odradzam wchodzenie w konflikt z Chińczykiem wg chińskich zasad na chińskim terenie (grze która ma swoje, obce dla nas i niezmienne reguły).

Podobnie z madżongiem. Proponowałbym „ekspertom” wygrać z Chińczykami w madżonga (dużo łatwiejsze niż w ichnie szachy, nie trzeba poznawać żadnych gambitów, wystarczy myśleć), bo dla mnie to wyższy poziom ekspercki od ich mentalności, niż zjedzenie z nimi kolacji z 20 dań.

W przykry sposób wiedzę o mentalności chińskiej nabierze ‘ekspert’ biznesmen pewnie w trakcie prawdziwego konfliktu, który chociaż otrze się o chiński sąd. Tyle, że potem raczej już jego entuzjazm do dyskusji o Chinach i swoich doświadczeniach znacznie osłabnie.

No i nie będzie to doświadczenie długotrwałe, bo gdy Chińczycy się zorientują, że ktoś z nimi jest w konflikcie to się go z Chin szybko pozbędą.

Mądrości z internetu ludzi, którzy w Chinach nawet nigdy nie byli są nic niewarte. Może to brutalne z mojej strony, ale zastanówmy się przez chwilę. Widziałem kilka filmów o polowaniach na lwy, niektóre kończyły się źle. Wiadomo było za każdym razem jakie bohaterowie popełnili błędy. Oglądałem takie filmy i lepsze, i gorsze. Czy ktoś chciałby ze mną ekspertem udać się na polowanie na lwy w Afryce?

Jeżeli tak to od razu powiem, że w takiej przygodzie udziału odmówiłbym ja sam. I to zanim by do tego doszło.

Oczywiście w Polsce jest kilka osób które o Chinach mają wiedzę prawdziwą, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko tych którzy się nią dzielą i mają do tego predyspozycje, to nie jest to grono liczne

Ja poznałem osobiście dwóch – ludzi regularnie obecnych w różnego rodzaju mediach - i wyraźnie widzę, że są coraz bardziej sfrustrowani poziomem publicznej debaty o Chinach.

A debata nabiera tempa. Jak w moim tytule, pretendentów do zostania Bartosiakami jest sporo. Chęci do tego nie brakuje.

Rozważania co zrobią Chiny ze strony pseudo ekspertów nie mają sensu. Ktoś nie znający faktycznie chińskiej mentalności, może sensownie jedynie założyć, że Chiny zrobią coś akurat przeciwnego niż mu się wydaje. Bo niby po czym miałby poznać co zrobią? Po tym co widać i co on by zrobił? A skąd wiadomo, że to co widać, to nie jest to co Chiny chcą by było widać?

Mam nadzieję, że prawdziwi planiści lepiej rozumieją swoje ograniczenia i lepiej sięgają po źródła. Wybór źródeł jest tutaj kluczowy, bo ileż to czytałem kompletnie głupich artykułów w amerykańskim głównym nurcie. Jakichś dziwnych dziennikarzy, którzy myślą, że przyjechawszy do luksusowego hotelu w Pekinie, zwiedziwszy Zakazane miasto (to akurat gorąco polecam, ale jako rozrywkę) i poznawszy jakiegoś chińskiego notabla, mają do powiedzenia jakieś świeże mądrości. Oczywiście poparte danymi statystycznymi. Z greckiego rocznika statystycznego zapewne.

Jakby chińscy notable nie mieli nic lepszego do roboty, tylko odsłaniać amerykańskim dziennikarzom słabości Chin!

Pretendenci-konkurenci Bartosiaka myślą, że poczytają coś tam, nawet po angielsku i jak Bartosiak zaczną nawijać. Że wystarczy użyć parę bajeranckich słów, normalnie nie używanych przez 99% populacji jak np. rimland i o ile nie będzie pozamiatane po Bartosiaku od razu, to być może chociaż on się tym zachwyci i nawiąże współpracę. No chyba nie bardzo. Nie tylko z powodu garniturów Bartosiaka, czy prawdopodobnych szkoleń z tego jak mówić, ale także dlatego, że oryginał ewidentnie tą tematyką żyje i podchodzi do tematu profesjonalnie. Trudno czytając piąte przez dziesiąte, mieląc to co już jest przemielone rywalizować z kimś inteligentnym, kto najprawdopodobniej już to samo, plus dużo więcej, czytał i to wcześniej. Trzeba by było zaproponować coś prawdziwe nowego, a to może być trudnym zadaniem, podobnie jak pomysł przygotowania soczystego steka ze zgrzewki zmielonego już mięsa.

Bartosiak też ma swoje ograniczenia, moim zdaniem nie jest nieomylny, ale na swoim poletku osoby która jest oczytana i to na bieżąco, dominuje. Poprzeczka zawieszona jest więc wysoko, najprawdopodobniej przez zespół osób, a próby jej indywidualnego przeskoczenia wyglądają dość z reguły biednie.

Co się nam proponuje poza kotletami mielonymi? Często jakieś odczucia niepoparte solidną argumentacją. Najlepiej to widać po braku liczb nie mówiąc już o źródłach. Inną słabością jest podanie źródeł ale bez porównania ich z czymś znanym odbiorcy, co mogłoby wywołać u niego jakiś proces myślowy. To jest zresztą słabość także profesjonalnych opowiadaczy o Chinach.

Ile się naczytałem w polskim internecie o chińskich studentach w USA. Za każdym razem są to banały w stylu dużo, dużo, coraz więcej. Gdybym całą swoją wiedzę na ten temat opierał o takie źródła to byłaby to wiedza żałośnie mała. A to jest poziom dyskursu w Polsce.

Jak to powinno wyglądać?

Choćby tak:

W Chinach jeszcze niedawno, przed pandemią, więcej Chińczyków rozpoczynało co roku studia na amerykańskich uniwersytetach, nich wszystkich Polaków rozpoczynało na wszystkich polskich uniwersytetach państwowych!

Tylko na amerykańskich! A Chińczycy studiują też w innych państwach, we wszystkich bardziej rozwiniętych niż Polska tysiącami.

Daje do myślenia?

Gdzieś ktoś o tym w Polsce mówił? Przewidział w strategiach innowacyjności?

Niektórzy młodzi Chińczycy studiują jakieś bzdety ale wielu studiuje rzeczy o jakich w Polsce się nie śniło. Wiem o tym bo znam oba typy.

Co w związku z takim abordażem uniwersytetów na świecie planują nasze ministerstwa?

Nic zapewne, do nich to jeszcze nie dotarło, że to jest temat nad którym trzeba myśleć.

W takiej Japonii uniwersytety się nie pierniczą i broniąc swoich technologii traktują Chińczyków bardzo przebiegle. W Polsce nie słyszałem by mówił ani żaden amator, ani fachowiec od Chin czy Japonii. Ci od Japonii pewnie nawet o tym nie wiedzą, bo interesują ich Japończycy, a nie Chińczycy. Ci od Chin, bo interesują ich Chiny, a nie to co się dzieje na japońskich uniwersytetach.

Co najwyżej do Polski przebija się co wymyślają na uniwersytetach amerykańskich, gdzie czasem myślą o tym co Japończycy, ale jednocześnie za bardzo lubią chińskie pieniądze, no i nie są przebiegłymi Japończykami.

Skąd ja wiem co wyprawiają Japończycy? Wiem bo znam Chińczyków studiujących w Japonii.

Polaków takich jak ja jest pewnie więcej, ale większość z nich z Chin nie wróciła. Moim zdaniem Polska i tak nie jest w żaden sposób zainteresowana wykorzystaniem ich wiedzy. Widzę to choćby po bezmyślnym polskim prawodawstwie. Nie jest to tematem dzisiejszych rozważań więc na razie dam spokój.

Jest to jednak jeden z powodów dla których jesteśmy chyba skazani na miałkość dyskusji. Nic dziwnego, że gdy tacy ludzie jak Radosław Pyffel próbujący coś przekazać szerszej publiczności spotykają się czasami z frustrująco dziwaczną reakcją tejże.

Wróćmy jednak do aspirujących czarodziei globalpolitik, dla których świat to puzzle symbolizujące całe kraje, które mogliby nawet poprzesuwać, gdyby tylko ktoś dał im szansę.

Co to było modne ostatnio, jakiś zapewne bardzo oryginalny pomysł?

Że Chiny otoczy się pasem państw zjednoczonych myślą sprowadzenia ich do parteru?

Być może jest to nawet jakiś plan prosto z Pentagonu, albo jeszcze lepiej analityków najbardziej konkurencyjnej już zgodnie ze strategią lizbońską gospodarki na świecie - Unii Europejskiej. Prawdę mówiąc mało mnie to obchodzi jeśli to jest faktycznie nawet i mielonka z imponującą etykietką producenta.

Dla mnie to jest bełkot, bez względu na źródło.

Chiny sąsiadują lądowo z 14 państwami. Wątpię by internetowi eksperci potrafili je samodzielnie wymienić. Gdyby bowiem potrafili zadaliby sobie zapewne pytanie jaki jest ich potencjał, albo chociaż populacja tych państw. No i ślad ich odkryć byśmy zobaczyli w rozważaniach na temat tego planu. Prawdopodobieństwa jego powodzenia.

Krajów tych jest 14 z czego 13 z nich, włączając w to Rosję ma zaledwie 640 milionów ludzi. Chiny nawet oficjalnie ponad dwa razy więcej! Jedyny kraj który mógłby do takiej wyliczanki wnieść istotną zmianę to Indie. One w ogóle mają samodzielnie porównywalną populację i są jedynym krajem faktycznie obecnie skonfliktowanym z Chinami na poziomie padających ofiar w oddziałach nadgranicznych. Ich konflikt może nawet się wymknąć spod kontroli, tyle że zwycięstwo żadnej ze stron nie miałoby większego sensu, bo nawet zajęcie w całości terenów o które trwa spór nie dałoby uzyskania istotnej przewagi zabezpieczającej przed rewanżem. To nawet nie zbliża się do numeru Francuzów jaki zgotowali Niemcom po pierwszej wojnie światowej gdzie przejęli kontrolę nad zasobami węgla Niemiec na zachodzie i przebierając nóżkami z radości patrzyli jak Polacy robią to samo na wschodzie. Niemiec to nie zatrzymało.

Indie nawet gdyby przejęły jedną piątą chińskiego terytorium w części przylegającej do nich nie bardzo chyba mieliby co z nim zrobić. Z tego powodu uważam za bardzo prawdopodobne, że zmontowanie takiego zaciskającego się pasa wokół Chin nie jest realne.

Z Indiami czy bez nie uda się to też z innego powodu. Każdy sąsiad Chin wie, że Chiny tam były, są i co najważniejsze BĘDĄ. Udział w rozbiorze Chin niewiele by zmieniał, chyba że byłby to rozbiór całkowity i nieodwracalny.

Nieco ponad sto lat temu, o czym już kiedyś pisałem, Chiny już stały przed tego typu scenariuszem. I choć zebrały się do kupy wszystkie ówczesne mocarstwa, jak nigdy wcześniej ani potem, uznały że takiego dużego ciastka nie połkną. Koalicja mocarstw jakiej świat nie widział zrezygnowała z takiego pomysłu, mimo iż każde z nich było nowocześniejsze od ówczesnych Chin i prowadziło z Chinami z sukcesem konflikty zbrojne, czasami nawet samodzielnie. To na co nie ważyły się silniejsze mocarstwa miałoby się udać grupie państw z których większość ani technicznie, ani cywilizacyjnie nie może się równać z obecnymi Chinami?

Może taki zaciskający się pierścień fajnie wygląda w puzzlach ale już nie na papierze. Co tam mamy?

Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Pakistan…? Dużo stanów ale bez pomocy tych Stanów które się liczą, żadne z nich nie mogłoby myśleć o minimalnie zadowalającym rezultacie nawalanki z chińską armią. Oczywiście Chiny mogłyby sobie odpuścić na mniej istotnych kierunkach i śmiertelny pas by się trochę zacisnął. Np. armia Kazachstanu wdarłyby się na 500 kilometrów w linii prostej w głąb Chin i zajęła Urumchi.

Byłby to niewątpliwy sukces, bo gdyby Polska zrobiła coś takiego wiosną 1939 to zajęłaby Wiaźmę, czyli wróciła do swojego Złotego wieku. Pewnie podobnie zacząłby się Złoty wiek Kazachstanu. Ponieważ zajęliby tylko miasto o populacji 3-4 milionów, czyli coś co w innych prowincjach Chin kwalifikuje się wciąż do miana dużego, ale jednak wciąż miasta powiatowego, Chiny by tę stratę przeżyły.

No a Złoty wiek Kazachstanu prędzej czy później by się skończył bardzo dramatycznie. Gdy po odzyskaniu terenu Chiny wdarłyby się na 500 kilometrów w głąb obecnego Kazachstanu, to armia chińska osiągnęłaby co prawda miasto jeszcze mniejsze, bo półmilionową Karagandę, ale za to już i po zajęciu blisko leżącej dwumilionowej Ałmaty, i nieco mniejszych Tarazu oraz Szykmentu. Rząd Kazachstanu w milionowym Nur-Sułtanie zacząłby się zastanawiać jak nie utracić to piąte co do wielkości miasto. Cztery największe, w tym stolica, byłyby już zajęte przez Chińczyków. Tyle by zostało z ósmego pod względem terytorium państwa na świecie! Takiego co ma tę, no, głębię strategiczną.

Po to by zająć 23-cie miasto w Chinach?

Gdyby więc na kazachskim spotkaniu rządowym pojawił się jakiś cudak, który by się dał na to namówić na jakimś międzynarodowym forum pokojowym, to gdybym był obecnym tam Kazachem, to bym się mocno zdziwił i zapytał po co nam to samobójstwo. Entuzjazm obecnych przewiduję byłby bardzo umiarkowany.

No tu ktoś oczywiście może powiedzieć, że koalicja antychińska nie obejmowałaby tylko państwa bezpośrednio graniczące z Chinami bo całość zaczęłaby się dopiero po zabezpieczeniu udziału państw graniczących przez morze czyli Korei Południowej, Japonii i Filipin. W sumie 280 milionów ludzi. To co prawda prawie dwa razy więcej niż ma Rosja, ale bez Indii i tak nie zrównałoby chińskiej populacji. Choć przyznaję, siła technologii takiej koalicji znacznie by wzrosła.

No to dodajmy jeszcze państwa leżące bardzo blisko Chin, a rozdzielone wąskim terenem pośredników. Chodzi mi o Bangladesz i Tajlandię. Kolejne około 228 milionów.

Bez Indii nawet tak szeroka koalicja miałaby mniej ludzi niż Chiny i to o grubo ponad połowę Unii Europejskiej!!!

Poza tym ten kijek miałby dwa końce. Nie wiem po co skonfliktowane ze sobą kraje miałyby się jednoczyć, by zabrać się za silniejszego od siebie przeciwnika, który naturalnie wywiera presję swoją obecnością właśnie na skłóconych sąsiadów będąc po ich drugiej stronie.

To tak mniej więcej jakby Niemcy nam zaproponowały zaatakowanie Francji. Do spółki z Hiszpanią i Włochami. Chociaż nie, żeby to analogia była trafna to Niemcy z Portugalią i Szwajcarią musiałyby zaatakować z nami Francję z Hiszpanią, Włochami i Anglią. Albo Słowacja z Węgrami zaprosić nas na rozprawienie się z Turcją, Grecją i całą byłą Jugosławią.

Ciekawy pomysł, nieprawdaż?

Za to kupa śmiechu mogłaby się wydarzyć, gdyby inni sąsiedzi atakujących państw zjednoczonych w pierścieniu antychińskim wzięły się za te państwa koalicji, gdy ich armie by się tłukły w głębi Chin. A Chińczycy by za podobną przysługę obiecali takim długoterminowe kredyty czy wręcz granty, że nawet europejski plan odbudowy by przy tym zbladł.

Można by tak jeszcze długo fantazjować ale sens niezmiennie byłby taki sam. Moim zdaniem wątpliwy.

Warto czasem popatrzyć na nieco dokładniejsze mapy, a nie tylko kręcić sobie globusem, nawet i wirtualnym.

Widać więc, że roztrząsanie zaciskających się pasów i sojuszy nie ma sensu. Równie dobrze można się zwyczajnie zastanawiać tylko co zrobi Rosja, Japonia czy Koree. No i Indie o ile by koniecznie chciały zająć północne stoki Himalajów i jakieś tam pustynie za nimi. To jedyni potencjalni sojusznicy na jakich zależeć może Ameryce. Bo kraje europejskie nie odważą się na powtórkę z tłumienia powstania bokserów. Niby po co, żeby Chińczycy produkowali dla nich tanie jeansy i wyroby z plastiku?

Oczywiście można jeszcze rozważyć zwyczajne wyparowanie połowy Chińczyków bombami atomowymi, ale czy faktycznie na tym by zyskali ich sąsiedzi? Nawet Japonia leżąca za morzem miałaby coś przeciwko takiej chmurze radioaktywnej. Skoro syf z Fukushimy dotarł do Kalifornii to gdzie dotarłaby chmura ze spalenia kilku megametropolii?

Czy pierścieniowi sąsiadów by się to spodobało, nawet gdyby Chińczycy dali się grzecznie spalić?

Piasek z pustyni Gobi dociera czasem w burzach piaskowych do Japonii, nie mówiąc o całkowicie pokrytej nim Korei Południowej. W 2008 w Korei zamknięto z tego powodu szkoły i wstrzymano produkcję w nowoczesnych fabrykach chipów. Dalej nie rozwijam, bo jak ktoś doczytał do tego miejsca to pewnie potrafi sam sobie połączyć kropki.

Zwracam też uwagę, że z drugiej strony spalenie amerykańskich metropolii mogłoby wywołać poważne protesty Kanady i może Meksyku z Islandią. Jednak gieroj, który potrafiłby spopielić USA, poradziłby sobie pewnie i z niezadowoleniem Kanady.

Skoro więc nie można puścić Chin z dymem, nie można ich zająć, a Chińczycy nie dadzą się raczej konwencjonalnie wymordować to jasne, że skutecznie Chiny, nawet nie zniszczyć ale co najwyżej powstrzymać, jak w przeszłości, może i znów na kilkadziesiąt lat, mogą tylko sami Chińczycy. Jeśli się ich skłóci. Stąd nerwowe reakcje Chin na, z ich perspektywy, wszystkie zalążki piątej kolumny.

No ale to byłaby mniej atrakcyjna opowieść niż wizje pełne rozmachu i różnych fajnych egzotycznych nazw, jak stolica Kazachstanu. No i trzeba by było się trochę do tego jednak znać na Chińczykach. Tłoku nowych „ekspertów” nie przewiduję. Choć mogę się mylić, bo biznesmenów którzy byli na południu Chin i zwiedzali Hong Kong chyba jest trochę.

Amerykanie się w to bawią od dawna, ale z tego co pamiętam sami już przestali wierzyć w wymyślone przez dziennikarzy wizytujących wielogwiazdkowe hotele bzdury o bogacącej się klasie średniej, która będzie spragniona demokracji i w tym stanie odwodnienia stanie na czele burżuazyjnej kontrrewolucji.

Ja zaś się w to nie będę bawił, bo nie mam ambicji konkurowania z Bartosiakiem ;)


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka