Bez żadnej sympatii do morsów, naturalnie.
Takie kluby gromadzą często po kilkudziesięciu śmiałków, którzy robią coś razem, może być nawet włażenie do zimnej wody, obojętnie. W moim odczuciu, sam fakt, że nie pozostajemy biernymi łykaczami telewizji, siedząc na kanapie, ma znaczenie kapitalne, bo mamy żywy kontakt z innymi ludźmi.
Sama woda, zimna (tak, zimna) jest tu obojętna, dużo ważniejsze jest to, co się przy takich spotkaniach dzieje. A to sąsiad powie, że ma 15 zbędnych pustaków na podwórku, inny ktoś, że ma w obejściu zwaloną przez wichurę brzozę i odda na opał za darmo.
Panie stoją w swoim kółku (niektóre też włażą z nami do wody) i wymieniają przepisy kulinarne, sadzonki ogrodowe i inne niezbędne w życiu wsi drobiazgi.
Dla mnie, najważniejsze jest to, że w tych spotkaniach nie ma rozmów o PiS, o PO, staramy się łączyć a nie dzielić. Tonujemy emocje (i tak każdy wie kto i co popiera) ale generalnie staramy się homogenizować (ups, straszne słowo) a nie frakcjonować.
Wybory to wybory, będzie co ma być, a klub morsów znowu wlezie do zimnej wody i postaramy się, lokalnie, zbudować jakąś socjalną jedność.
Nie sądzę, żeby to była recepta dobra dla wszystkich, nie chcę też stręczyć pomysłów radykalnych, zabetonowanych w przywiązaniu do jakiejś jedynej słusznej ideologii, ale starajmy się odchodzić od życia zatomizowanego (taką bańką dla każdego jest dziś smarkfon) i postarajmy się przywrócić obyczaje naszych ojców i matek, gdzie nie tyle może prywatki (okazjonalne) ale zwykłe spotkania na grę w karty, w kości, układanie puzzle gromadzi więcej niż jedną rodzinę i ludzie do siebie gadają.
Może się nawet polubią, bo przecież dotąd się nie znali.