leszek.sopot leszek.sopot
1491
BLOG

Jubileusz „Solidarności” w szponach partyjnej nienawiści

leszek.sopot leszek.sopot Polityka Obserwuj notkę 45

 

Cywilizacja marketingu i reklamy, pieniądza i twardej, bezlitosnej konkurencji. Świat, w którym niepodzielnie panuje pieniądz, a o człowieku świadczy grubość portfela, jego możliwości, koneksje i stanowisko. Pracownik, który stał się kosztem. Do takich warunków dostosowała się działalność partii politycznych. W takiej też rzeczywistości od 20 lat próbuje się urządzać rocznice powstania „Solidarności”, której etos i przesłanie ideowe dowolnie przystosowuje się do bieżącej koniunktury. „Solidarność” została wciągnięta w polityczny marketing, a wykorzystuje się jej symbol jak opakowanie i znak firmowy – czy to dla celów „bogoojczyźnianych” czy też promocji Polski i polityków, ale nie dla organizacji walki o prawa pracownicze i każdego obywatela jednoczącej się Europy.

 


Zwyciężymy?

 

Bogoojczyźniani związkowcy i zasłużeni "zbowidowcy"

„Solidarność” „narodowa” i „bogoojczyźniana” – tak przynajmniej kreowana od 1990 roku z małą przerwą na czasy AWS, czyli „postępowego konserwatyzmu” – jest wykorzystywana przez wielu obecnych aktywistów związkowych dla podkreślenia przywiązania do patriotyzmu i wiary katolickiej. Im ktoś bardziej „narodowy” i „bogoojczyźniany” tym bardziej jednocześnie podkreśla swoją niechęć do wszelkich lewicowych tendencji. Czy jest wówczas miejsce na dialog i tolerancję? Im związkowiec bliżej na mszy czy dowolnej uroczystości siedzi obok prymasa, kardynała, biskupa czy proboszcza, tym uważany jest za ważniejszego. Mistrzem takiej strategii marketingowej był Marian Krzaklewski – „bogoojczyznaność” i wymuszana jednomyślność uniemożliwiała krytykę: ten kto krytykuje nie kocha Ojczyzny...

Poza innymi powodami, przeciw takiej ideologicznej jednomyślności protestowała dziś Krzywonos – ale sama jednocześnie stanęła tylko po jednej stronie wybudowanej barykady. Gdyby naprawdę chciała być uczciwą i solidarną, to nie powinna była jednocześnie zamilczeć cynizmu Tuska, który pogardliwie pytał, gdzie się podziało 9 milionów z 10-milionowej „Solidarności”. Należało mu bowiem przypomnieć, że w 1985 r. porzucił ideę „Solidarności”, że się od niej odwrócił twierdząc, że szkodliwe dla Polski byłoby, gdyby program Związku z 1981 r. mógłby się urzeczywistnić. Później do niej przystał, po to, aby stworzyć własną formację polityczną. Mamił m.in. obietnicami ratowania Stoczni Gdańskiej (obietnice wyborcze z 1989 r. J. K. Bieleckiego) i powszechnego uwłaszczenia, aby kilka lat później wyznać, że mimo iż gen. Pinochet był okrutnym dyktatorem, który zabił kilka tysięcy związkowców i opozycjonistów, to należy mu się chwała za wolnorynkowe reformy i zlikwidowanie związków zawodowych. Donald Tusk, który dzięki „Solidarności” mógł rozpocząć karierę polityczną, powinien milczeć a nie kpić z tych, którzy być może nieudolnie i zbyt ostrożnie próbują praw pracowniczych bronić. Nie tylko Tusk, ale i wielu innych polityków, którzy użyli „Solidarności” jako trampolinę dla swoich karier. Nie dotyczy to tylko tych, którzy politykę uprawiali poza Związkiem i nie ukrywali swoich myśli, co naprawdę o Związku w sytuacji gospodarki wolnorynkowej myślą.

Natomiast kolejni liderzy „Solidarności” z Wałęsą na czele powinni na jubileuszowym zjeździe bić się w piersi i przepraszać wszystkich ludzi pracy w Polsce, że nie byli wierni korzeniom „Solidarności”, że działalność polityczna była dla nich ważniejsza, że zapomnieli o naukach Jana Pawła II, który już w 1981 r., a także po raz ostatni w 2003 r. przestrzegał i prosił, aby nie angażować się w działalność polityczną, aby przede wszystkim mieć na uwadze człowieka i jego wszystkie problemy na czele z zagadnieniami stosunków pracy. Janusz Śniadek nie musiał udzielać głosu szefom partii. Powinna była wystarczyć mowa prezydenta Bronisława Komorowskiego, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka oraz odczytanie listu od prezydenta Baraka Obamy. Niestety, z uwagi na święto i gościnność dopuścił do popisów i licytowania się przed kamerami, delegatami i gośćmi szefów partii politycznych. Złośliwi publicyści mogą więc pisać, że na zjeździe przemawiali pogrobowca Pinocheta, przebrany w kostium nowoczesnego Europejczyka oraz następca Mussoliniego, przebrany w kostium patrioty walczącego rozpalonym żelazem o tzw. prawo i sprawiedliwość.

Związkowe obchody różnych rocznic związanych z dziejami „Solidarności” były głównie organizowane z myślą zaspokojenia oczekiwań „bogoojczyźnianych” konsumentów: uroczysta msza w kościele lub przy pomniku, albo tablicy pamiątkowej, modlitwa i błogosławiący wszystkich kapłan, który przy okazji miał powiedzieć kilka odpowiednich zdań o służbie i zasługach dla narodu. Do tego poważny, a więc drętwy, okolicznościowy zjazd. Tylko jakby przy okazji urządzano wystawy i koncerty, a do wyjątków należały festyny i zabawy.

Z drugiej strony politycy kierujący krajem usiłowali wykorzystać symbol „Solidarności” do lansowania Polski za granicami kraju, ale i siebie – kombatanci odcinający kupony od przeszłości. Nie mogąc posłużyć się obecnym image Związku, a i nie angażując się już w obronę praw pracowniczych, zaczęli głosić, że obecna „Solidarność” jest zupełna inna niż „ich” sprzed 30 lat. Nie krytykowali tego, że broni pracowników i bezrobotnych, ale że jest upolityczniona, sama zamieniła się w partię polityczną i zdobyła władzę w kraju, a gdy ją straciła to stała się przybudówką jednej partii, która to jest wroga wielu byłym działaczom i doradcom „Solidarności” walczącym z systemem komunistycznym. Obecny Związek ma być z racji swoich sympatii politycznych wrogiem pierwotnej idei „Solidarności”, którą to ideę przycina się do przydatnych wymiarów politycznych.

Cały ten nurt umownie można nazwać z jednej strony państwowo-kombatanckim, a z drugiej – reklamiarskim: „Solidarność” jako „marka” miała służyć do lansowania kraju tak samo jak Chopin, Kopernik czy żubr. Miała także podkreślać „bohaterską przeszłość” niektórych głośnych dziś osób ze świata polityki i życia publicznego. Ich historie i biografie miały wystarczyć za całą prawdę o „Solidarności”. Reklama nie wymagała dążenia do prawdy – wystarczała legenda. Upostaciowionym symbolem „Solidarności” stał się Lech Wałęsa. Stąd ataki, a nawet jedynie krytykę Wałęsy odbierano jako „jątrzenie” i niszczenie przeszłości „Solidarności”, a przecież to od pierwszego przewodniczącego rozpoczął się proces upolitycznienia Związku i łamania zasad wewnątrzzwiązkowej demokracji. To za przyczyną jego działań i polityków z nim na początku lat 90. związanych ludzie zaczęli się od „Solidarności” odwracać i za nią przepraszać, a piosenkarze śpiewali „Nie wierzcie elektrykom”.

Państwowo-kombatanckie obchody rocznic powstania „Solidarności” przypominały ceremonialne akademie ku czci. Zjazdy polityków z kraju i ze świata, czasem historyków, socjologów i politologów. Składano szumne deklaracje w zamkniętych salach odseparowanych od wszystkich „pospolitych” mieszkańców, którym pokazywali się jedynie pod pomnikiem składając kwiaty i wygłaszając pasujące do okoliczności przemowy. O randze obchodów miało świadczyć to jak wiele przyjechało z zagranicy głów państw i przywódców politycznych. Od 1990 roku przez kogo by nie były organizowane obchody „święta Solidarności” tchnęły powagą i elitarnością – wejście na zaproszenia, wyodrębnione, lepsze miejsca dla uważanych w danym momencie za bardziej zasłużonych. Dla nielicznych jakieś pamiątkowe medale, statuetki, bądź ordery. Dla większości – była to zwykła szopka. Już dzień po kolejnej rocznicy okazywało się, że nic z wypowiadanych słów podczas „akademii ku czci” nie jest realizowanych w życiu.

Zgodnie z tendencją „polityczno-kombatancką” akcentowano, że „Solidarność” wywalczyła wolność i demokrację oraz gospodarkę wolnorynkową. Na tym jej rola miała się zakończyć: bo wolny rynek i elity polityczne zapewnią sprawiedliwość i słuszny rozwój, a zadaniem „Solidarności” nie jest kontrolowanie rządzących i mających do dyspozycji środki produkcji – o tym mogą decydować jedynie politycy, partie i przedsiębiorcy.

Po pewnym czasie zorientowano się, że takie „święto Solidarności” to za mało, że trzeba dać coś i społeczeństwu bo ludzie chcą „igrzysk”. Od kilku lat za wiele milionów złotych organizowany był muzyczny koncert zachodniej gwiazdy i fajerwerki. I bardzo dobrze – ludzie muszą mieć choć trochę radości z „Solidarności” – oczywiście pod warunkiem, że koncert trafił w ich upodobania.

W taki oficjalny nurt świętowania kolejnych jubileuszy „Solidarności” trafił o. Maciej Zięba, który trzy lata temu zastąpił na funkcji szefa Europejskiego Centrum Solidarności Jacka Taylora. Wypada zaznaczyć, że ECS, mimo iż o utworzeniu muzeum „Solidarności” mówiło się od co najmniej 15 lat, został powołany dopiero po dojściu PiS do władzy, uruchomieniu muzeum Powstania Warszawskiego, w czasie najbardziej gorszących sporów między PiS i PO. ECS miał być odpowiedzią na „politykę historyczną” PiS, która mając przypominać o „zapomnianych” prowadziła do niszczenia wizerunku „znanych”, i na upolitycznienie IPN, który oskarżano o podporządkowanie PiS, a także o tendencyjne przedstawianie najnowszej historii Polski. Obecny stan ECS, o którym o. Zięba powiedział, że nie widzi sensu, aby kierować tą instytucją, nie jest tylko jego winą. Tą winą należy obarczyć przede wszystkim postsolidarnościowych i postopozycyjnych polityków, którzy zmarnowali etos „Solidarności”, a zachowują się jak kłębowisko żmij gryzących się nawzajem. Także działaczy związkowych, którzy w minionym 20-leciu popełnili wiele błędów. Może przede wszystkim ich, gdyż byli zbyt słabi i koniunkturalni, aby nie dać się wciągnąć w politykę, a także zamienić w „zwykłych działaczy” dbających o wybór na kolejną kadencję...

Ojcu Ziębie postawiono zadanie, co sam wielokrotnie powtarzał, promowania „marki Solidarności” jako najlepszego znaku towarowego Polski. Objął więc w zasadzie funkcję szefa marketingu i reklamy, który miał za zadanie spełnienie misji stworzenia przydatnej dla świata i kolejnych pokoleń legendy „Solidarności”. Dążył do ukazania „Solidarności” jako „samego dobra” i stąd jego niechętny stosunek do tych, którzy mieli być powodem kłótni i sporów „w rodzinie”. Wszystko miało się układać w zgrabny schemat: zły komunizm i komuniści – dobra „Solidarność” i politycy z niej się wywodzący. Nie był w sprzeczności ze swoimi przekonaniami – wierzył pewnie w słowa Jana Pawła II, że nie ma „Solidarności” bez miłości, że „jeden z drugim ciężary noście”…

Nie była to wizja realna bo rzeczywistość niewiele miała wspólnego z reklamowymi sloganami i jubileuszowymi przemówieniami, a w dodatku w walce o spadek po etosie „Solidarności” każdy szarpał w swoją stronę, nie troszcząc się przy tym o pomoc ludziom pracy w ich problemach. Człowiek pracy zniknął z etosu – zastąpiła go „święta” niewidzialna ręka rynku. Etos stał się jedynie przydatnym symbolem, narzędziem do uprawiania marketingu. Ojciec Zięba skupił się na doraźnych działaniach i wydarzeniach. Młodym ludziom, których zatrudnił, najlepiej udawała się pod jego kierunkiem organizacja cateringu, szatni i noclegów dla zapraszanych gości. Nie musieli znać historii i ideałów Związku. Miała wystarczyć jego wiedza i doradztwo poważanych przez niego osób – legend „Solidarności”. Bujał głową w chmurach, a na co dzień zderzał się z twardą rzeczywistością wolnorynkowego marketingu i cynizmem politycznych gier.

Opisujący jego działania i odejście dziennikarze nie przedstawili problemów z którymi się zetknął. Wytknęli mu przede wszystkim to, co miało go zhańbić, a przez to zmusić do odejścia. Niby napisali prawdę, ale w moich oczach mającą się nijak do rzeczywistości. Czyż pod wpływem alkoholu taką instytucją, w takim otoczeniu i z takim wytkniętym celem nie jest najłatwiej kierować? Można się bezboleśnie przenieść 30 lat wstecz, przypomnieć sobie o ówczesnych ideałach i marzeniach, i wyobrazić sobie, że ludzie, z którymi i dla których się pracuje, tamten czas także mają przed oczami i w to samo wciąż wierzą, że nie jest dla nich najważniejsza skuteczność, propaganda, pieniądze i wdeptywanie w ziemię „bliźniego swego”.

 

Co przez 20 lat świętowano?

Przez minione 20 lat zadawałem sobie pytanie, co się tak naprawdę świętuje? Widziałem, że głównie polityczne skutki działania „Solidarności”. Stąd prym w obchodach wiedli politycy, i stąd też towarzyszące obchodom kłótnie i spory o to, kto był bardziej zasłużony, kogo pominięto, a kogo niezasłużenie wywyższono. Którzy działacze partyjni są wierni ideałom, a którzy nie są. Doszło do personalizacji idei. Zaprzepaszczono hasło sprzed 30 lat: „każdy z was jest Wałęsą”. Zapomniano, że „Solidarność” to oddolny, demokratyczny ruch masowy. Święto „Solidarności” stało się świętem zagospodarowanym przez polityczne elity. Nie ludzie, nie społeczeństwo stawało się podmiotem tradycji Solidarności – ono miało podziwiać dawny etos „Solidarności”, ale ci, którzy dysponując pieniędzmi na organizację obchodów dbali głównie o własne interesy – nie tylko polityczne, ale i finansowe. Rozumiałem, że święto „Solidarności” obchodzą „oni”.

„Solidarność” rodziła się z buntu, z potrzeby pomocy wzajemnej. Była masowym sprzeciwem wobec niesprawiedliwego prawa i sposobów jego stosowania, wywyższenia się kasty uprzywilejowanej partyjnej biurokracji, blokowania karier i łamania sumień ludziom niezależnym. Przede wszystkim – była sprzeciwem wobec niegodnego traktowania ludzkiej godności i ludzkiej pracy, braku możliwości mówienia tego, co naprawdę się myśli, przemocy, zależności od potężnego sąsiada i narzuconej przez niego ideologii. „Solidarność” nie odpowiadała siłą i przemocą. Jej bronią miała być moralna postawa i stosowane w życiu etyczne zasady postępowania. Swój etos ukształtowała z najbardziej szlachetnych tradycji niepodległościowej, robotniczej i z nauczania społecznego kolejnych papieży – głównie Jana Pawła II.

W urządzanych w kolejne rocznice obchodach powstania „Solidarności” nie wzywano do dalszego oddolnego organizowania się społeczeństwa – np. w ruchu związkowym i stowarzyszeniach oraz inicjatywach z nimi związanych. Nie wzywano, gdyż „Solidarność” postrzegano jako jeden z konkurujących ze sobą obozów politycznych. Nie wierzono też w zapewnienia samego Związku, że jego głównym celem jest wciąż obrona ludzi pracy przed nieuczciwością pracodawców, że jest obrońcą równości i wolności.

Przez minione 20 lat świętowano głównie zamkniętą już historię, która nie miała wiele wspólnego z dniem dzisiejszym. Odzwierciedlały to wystawy, na których historia urywała się w 1989 roku.

  

Nierealne wizje

Gdy otrzymałem z „Solidarności” propozycję organizacji wystawy na 30-lecie „Solidarności” przedstawiłem w grudniu ubiegłego roku duży, choć i tak okrojony na potrzeby Związku, projekt z wieloma imprezami towarzyszącymi, które zamierzałem jeszcze rozszerzyć. Główną ideą było przypomnienie korzeni – ideałów, które towarzyszyły narodzinom „Solidarności” i spowodowały, że mogła być ona wielomilionowym ruchem. Celem nie były mity i legendy, nie było to też przypominanie postaci największych działaczy Związku, ale przyczyn, dla których działali bezinteresownie nieraz z poświęceniem swojego życia i zdrowia. Wystawa miała być odpowiedzią na pytanie: dlaczego ludzie mogli i mogą być i dziś solidarni. Chciałem dać odpowiedź – bo wierzyli w szlachetne idee, które są aktualne do dziś, bo potrafili ze sobą dyskutować, bo łączyło ich porozumienie wobec najważniejszych wartości, których nie wolno porzucać, gdyż inaczej dobro zamienia się w zło i zamiast pięknych portretów powstają karykatury.

Najważniejsze dla projektu było rozszerzenie w czasie i w przestrzeni całego święta – miało trwać od 14 do 31 sierpnia. Motorem napędzającym mające po sobie następować wydarzenia miało być „miasteczko strajkowe” umiejscowione gdzieś między historyczną bramą numer dwa stoczni a salą BHP, oraz akcja prowadzona w mediach i w Internecie – m.in. związana z przywróceniem wartości godności pracy i pracownika, aby, jak pisał ks. Tischner, odkłamać pracę (np. stały konkurs fotograficzny, może z dodatkiem konkursu filmowego). W sali BHP miała być wystawa – a w zasadzie instalacja, której zadaniem byłoby przypomnienie nie historii i bohaterów „Solidarności” ale jej idei. Motywem przewodnim instalacji miały być karykatury pamiętne z festiwalu Zakazane Piosenki z 1981 r. z dodaniem nowych karykatur „przywódców narodu” z okresu po 1989 r. oraz w warstwie dźwiękowej – fragmenty szumnych wypowiedzi kolejnych szefów rządu pochylających się nad ciężkim losem polskiego społeczeństwa, a szczególnie emerytów, robotników, chłopów i absolwentów szkół, którzy musieli znosić kolejne wyrzeczenia, ale pod rządami nowego premiera miało być im lepiej. Każdy obiecywał, każdy winił za wszystko „tych, co już rządzili”. Pod ścianami, w kątach sali miały być ustawione naturalnej wielkości gipsowe figury ludzi i manekiny. Od nich dolatywałby szum miejskiego zgiełku, stukot kół pociągów i tramwajów, kawiarniane rozmowy, echo supermarketów, kolejek w przychodniach zdrowia i biurach pracy i in.

W „miasteczku strajkowym” każdego dnia gospodarzem miał być kto inny – region, środowisko „kombatanckie”, organizacja społeczna – odpowiadaliby za przebieg strajku i mogliby zaproponować swoje imprezy. Do udziału w „strajku” powinni być zaproszeni związkowcy z zagranicy – z krajów byłego bloku wschodniego oraz z Zachodu. Powinien być dzień Międzynarodowej Organizacji Pracy. Jeden dzień, albo i więcej, można by było poświęcić na urządzenie spotkania w „Davos” – nie najbogatszych ale pracobiorców i ich przedstawicieli oraz reprezentantów konsumentów z całej Europy. Takie spotkania urządzane nie w salach konferencyjnych, ale w hali fabrycznej lub miasteczku strajkowym miałoby odpowiedni wydźwięk.

W miasteczku planowałem zamontowanie na przyczepie lub platformie transportowej prymitywnej sceny. Codziennie występowaliby na niej ci, którzy za darmo chcieliby dla strajkujących zaśpiewać, zagrać czy powiedzieć wiersz lub pokazać skecz. W ciągu dnia scena mogłaby być wykorzystywana przez tych, którzy chcieliby zaprezentować swoje manifesty, przemyślenia, programy – taki strajkowy Hyde Park. Ale wstępu nie byłoby dla partyjnych polityków i ich propagandzistów – partyjniacy to „oni”.

Późnym wieczorem, gdy zapadałyby już ciemności, na rozciągniętym nad sceną prześcieradle byłyby wyświetlane filmy związane z historią „Solidarności” i pracą (dokumenty i fabularne). Może gdzieś w kącie miasteczka, ktoś śpiewałby ballady Kelusa i Kaczmarskiego, ktoś malowałby kolejny transparent, gdzieś do rana toczyły by się zażarte spory… a w jednym z namiotów redagowany byłby dzień po dniu Strajkowy Biuletyn Informacyjny „Solidarność”. Ukazywałby się w wersji elektronicznej w Internecie, oraz papierowej na strajku – o ile znaleźliby się chętni do druku na wałkach i sicie. Chciałem do redagowania biuletynu zaprosić redaktorów i drukarzy podziemnych gazetek. Każdego dnia redagowaniem mogłaby się zająć inna historyczna redakcja, która uczyłaby młodych wolontariuszy jak taką gazetkę robiono. Mogłoby też nadawać Podziemne Radio Solidarność, gdyby znaleźli się konstruktorzy nadajników i redaktorzy. Wymyśliłem jeszcze wiele innych strajkowych elementów.

Pomysł był otwarty, tzn. liczyłem na oddolne pomysły i zaangażowanie, na dodawanie do scenariusza kolejnych cegiełek. Tak jak w czasie strajku – nie da się go wyreżyserować i przewidzieć. Zawsze trzeba być gotowym na niespodzianki. Liczyłem głównie na to, że uda się odtworzyć oddolny, choćby najmniejszy, ruch społeczny, nie wokół „wodza” czy partii, ale podstawowych wartości, które zrodziły w sierpniu 1980 r. „Solidarność”.

Pomysłowi „miasteczka” towarzyszyły także m.in. pomysły takie jak, „konkursy sprawnościowe” (np. skok przez mur), kuchnia strajkowa, szkolenia demonstrantów w działaniach non violence – z kluczowym punktem: sprawnego palenia opon i obrony przed gazem pieprzowym, czy malowania i wieszania w każdym miejscu transparentów (nie ma takiego muru i budynku na świecie, na którym nie dałoby się czegoś powiesić).

W dzień kulminacyjny obchodów, 31 sierpnia, chciałem, aby na zjeździe podjęto uchwałę o potrzebie budowy pomnika, który upamiętniłby zwycięstwo „Solidarności” nad komunizmem. Inspiracją dla formy pomnika miał być projekt Mariana Kołodzieja papieskiego ołtarza z gdańskiej Zaspy w 1987 r. Opisałem swoją wizję pomnika wraz z miejscem jego postawienia (pierwszy raz o tym pomyśle pisałem wiosną 1995 r., ktoś go podchwycił, ale w planowanym miejscu nie wiadomo po co stanął koślawy krzyż).

Pomysły wraz ze scenariuszem wylądowały w koszu. Określono je jako fantazje, nierealne, nie liczące się z możliwością ich zorganizowania. Pytano mnie, kto miałby to zrealizować, skąd znajdę chętnych, ile to wszystko będzie kosztowało? Napisałem drugi scenariusz (wystawa, instalacje, pokazy multimedialne, w całości poświęcone strajkowi w sierpniu 1980 r.), później trzeci – na nim stanęło, ale w końcu ostateczny scenariusz musiał zostać okrojony do wersji „3b” z powodu obcięcia dofinansowania przez Narodowe Centrum Kultury o 2/3. Tak więc, to, co udało się zrealizować w i wokół sali BHP to jedynie 1/3 z tego, co znalazło się w ostatecznym scenariuszu.

 

Szara rzeczywistość

Mało brakowało, aby wystawy nie było. Przedłużał się w nieskończoność remont budynku z salą BHP, a Ministerstwo Kultury zwlekało do lipca z podjęciem decyzji o dofinansowaniu wystawy. Ostatecznie tylko dzięki kilku fotografikom, którzy użyczyli zdjęć za darmo na wystawę do dużej sali BHP (za udział w wystawie fotograficznej „Brama Wolności” dostali honorarium), dzięki pracy po kilkanaście godzin na dobę ekipy montażowej pod kierownictwem Mirosława Filipowicza, Juriany Jur, która w błyskawicznym tempie zrobiła świetną rzeźbę robotnika (twierdziła, że to jej "chłopek"), ofiarnej pracy graficzki Małgosi Gliwińskiej, która 12 lipca br. urodziła malutką Maję, a mimo to zdołała przygotować znakomite projekty graficzne, które udało się w ostatnim możliwym terminie przekazać do drukarni, która to prawie wszystko wydrukowała bezbłędnie. Im wszystkim należą się ogromne podziękowania za bardzo ofiarną pracę.


Juriana trzyma w górze zaciśniętą pięść - my zwyciężyliśmy z bezlitosnym czasem

Termin wystawy nie był pewny jeszcze na tydzień przed określonym na 24 sierpnia otwarciem (wciąż trwał remont sali BHP!). Zapytany przez Janusza Śniadka, czy zdążę, odpowiedziałem, że nawet jeśli będę musiał stanąć na rzęsach to muszę dać radę, ale musi trzymać za nas wszystkich kciuki, bo najmniejsze potknięcie może spowodować katastrofę. Przewodniczący „Solidarności”, jak i inni liderzy, zaufali w zadeklarowane przeze mnie zobowiązanie. Wcześniej praktycznie dali mi wolną rękę – w żaden sposób nie cenzurowali tego, co na wystawie chciałem przedstawić. Cenzorem okazało się jedynie Narodowe Centrum Kultury, które drastycznie ograniczając dofinansowanie uniemożliwiło pokazanie wcześniej wymyślonych projektów multimedialnych i graficznych. Dużą pomocą przez cały czas służył sekretarz Komisji Krajowej „Solidarności”, Jacek Rybicki, który jednak od czasu do czasu próbował wtrącać się i zmieniać rzeczy wcześniej już ustalone, albo hamował moje pomysły – na szczęście nie miał zbyt wiele czasu. Całe zamieszanie z remontem, z brakiem czasu i pieniędzy powodowało bardzo wiele stresów i nerwów, a także uniemożliwiło z wyprzedzeniem sporządzenie odpowiednich zaproszeń – jak zapraszać gości, skoro termin jest niepewny? Zapraszaliśmy w ostatniej chwili po prostu wszystkich – za pomocą e-mali, telefonów, podczas spotkań. To cud, że udało się ze wszystkim zdążyć. Pomogły nam trójmiejskie media – pokazały się w prasie, telewizji i w radio informacje o wystawie i terminie jej otwarcia.

Kilka zdjęć z montażu wystawy:

 

Dlatego gorzko wspominam to, że na otwarciu wystawy najzwyczajniej w świecie poczułem się tak, jakby ktoś napluł mi w twarz. Usłyszałem, że zbrodnią było zaproszenie przez telefon a nie wysłanie z odpowiednim wyprzedzeniem zaproszenia. To miała być zniewaga dla wszystkich ważnych w sierpniu osób. Też byłem w sierpniu w 1980 r. na strajku, jak wielu innych młodych wówczas ludzi wierzących w ideały. Pamiętam ludzi i wydarzenia – przede wszystkim to, że nie liczyło się „kto” ale „co” zrobiono lub należało zrobić. Po 30 latach okazało się, że najważniejsza jest forma nie treść, tzn. że wyremontowano salę, a nie zburzono jak stoczniową stołówkę, że w ekstremalnych warunkach zdołano przygotować wystawę. Później ta wyremontowana sala z urządzoną wystawą i scenografią służyła jako studio telewizyjne i radiowe. Na tle repliki tablic z postulatami, zdjęć, eksponatów i rzeźby robotnika wypowiadały się najbardziej znane z sierpnia osoby – także ci, których zapraszano telefonicznie… Jedynie Lech Wałęsa nie miał ochoty tu przyjść, a nikt go tu nie obrażał i nie poniżał.

Sala BHP jest bowiem jedynym miejscem w Gdańsku, które na wyburzanych terenach stoczniowych może się kojarzyć z „Solidarnością”. Wywiadów nie przeprowadzano w obecnej siedzibie ECS, czasem jedynie na tle historycznej bramy – ale tak, aby nie pokazywać nędznego widoku, który jest tuż za nią.

Kilka zdjęć z wystawy:

Napis przed wejściem na wystawę do sali BHP


Na otwarcie wystawy przyszły prawdziwe tłumy, ale czas poświęcono głównie na podziękowania dla tych, którzy dali pieniądze na wyremontowanie budynku


Jeden z zespołów tematycznych "Praworządność"


Na wystawę wciąż przychodzi wiele osób, także z małymi dziećmi


Na wystawie jest wiele "muzealiów" z powielaczami włącznie


Wolność słowa w czasach PRL (na podłodze autentyczny "kombatancki" plecak)

 

Po nerwowym otwarciu wystawy poszedłem w końcu odetchnąć z aparatem w ręku i jak 30 lat wcześniej zrobiłem sporo zdjęć tego, co pozostało z kolebki „Solidarności”.

Żal mi pierwotnego pomysłu. Żal też, że nie było ciut więcej czasu i pieniędzy na lepsze przygotowanie tej wystawy, którą można dziś oglądać w sali BHP. Najbardziej szkoda, że nie spróbowano choćby do części organizacji obchodów wezwać różne organizacje, struktury, fundacje, całe społeczeństwo. Co z tego, że nie było pieniędzy, choć część z pomysłów udałoby się zrealizować – wierzę w to głęboko.

Z pierwotnego pomysłu udało się „przemycić” tylko drobny fragment – w małej sali BHP urządziłem wystawę najlepszych fotogramów związanych z historią „Solidarności” ośmiu fotografików pt. „Brama Wolności”, a w dużej sali BHP zawisły repliki tablic z 21. postulatami i zamiast Lenina stanął pomnik robotnika. To on, trzymając w górze zaciśnięte pięści obalił system totalitarny. To on może dziś być symbolem masowego ruchu społecznego i obalenia komunizmu, a także, że bez oddolnej organizacji społecznej nie można przeciwstawić się bezduszności, krzywdzie i wykorzystywaniu przez pracodawców, traktujących pracobiorców jak wymuszony, zbędny koszt. Skrytykował mój pomysł Jurek Borowczak i europoseł Jarosław Wałęsa – ich zdaniem w sali BHP powinien dalej królować posąg Lenina.


Juriana Jur, czyli Jurka, ze - jak sama twierdzi - swoim chłopkiem


Skiba urwał się ze swojej imprezy "Jeden dzień z życia konspiratora", aby powiedzieć, że chłopek Jurki jest ok, a Borówa z Wałęsą mogą u siebie dalej czcić Lenina :)

Marzyłem jeszcze w styczniu, że jeśli uda się zrobić pierwszy krok, to może później, stopniowo, przy odrobinie szczęścia i wytrwałości, ruszy prawdziwa lawina. Jednak aby mogło w przyszłości dojść do realizacji jakiegokolwiek „fantastycznego”, „idealistycznego”, „nie liczącego się z finansami” scenariusza, potrzebne jest przede wszystkim odrzucenie partyjnych podziałów i „porozumienie poziome” ludzi mających odmienne poglądy na politykę, postacie historyczne i wydarzenia, ale potrafiących się zjednoczyć nie tylko w dniach żałoby narodowej czy katastrofy, ale przy pracy u podstaw, wokół podstawowych wartości, aby ludzie w drugim człowieku widzieli człowieka, widzieli jego potrzeby, krzywdy, kłopoty, zmartwienia… „Solidarność” w 2010 roku miała na powrót łączyć a nie dzielić. Miała dać wyraźny sygnał, że powróciła do swojego prawdziwego etosu.

Niezbędny jest powrót do korzeni, do anulowania podziału na lewicę i prawicę, wykształconych i niewykształconych, na ludzi z bloków oraz mieszkań komunalnych i tych mieszkających w ogrodzonych dzielnicach i rezydencjach, na bogatych i biednych, na mających koneksje oraz układy i tych bezradnych, którzy liczą, że w zgodzie z prawem załatwią swoje sprawy, na zdrowych i chorych, na energicznych młodych i bezużytecznych starych, na...

Niezbędne jest także odrzucenie spersonalizowanej wizji przeszłości. Uznanie, że nie jedna osoba, albo i kilku bohaterów obaliło komunizm, ale, że dokonał tego masowy ruch społeczny, który był przesiąknięty ideałami równości, tolerancji, wierności prawdzie, bezinteresowności a przede wszystkim uczciwości i zrozumienia dla godności człowieka i wykonywanej przez niego pracy. Ludzie przeminą, ale idea musi pozostać. Nieść ją nie będą wystrzeliwane za miliony złotych fajerwerki, a nawet najznakomitsze koncerty i widowiska. Nieść ją mogą tylko ludzie, którym należy stworzyć możliwość samoorganizowania się  przy realizacji nierealnych przedsięwzięć. Bez takich fantastów nie byłoby gorącego lata 1980 r., nie byłoby strajku w sierpniu w Stoczni Gdańskiej.

Obchody rocznicy 31 sierpnia 1980 r. nie mogą służyć tylko odrealnionej wizji wspaniałej tradycji „Solidarności”. „Solidarność” to nie „target”, nie towar, nie logo reklamowe. To żywa idea, która musi łączyć ludzi wokół podstawowych wartości a nie dzielić. Czy to jest realne wyzwanie dla związku zawodowego „Solidarność” i dla polityków oraz znanych osób publicznych wywodzących się z „Solidarności” – wątpię. Ale w tym kierunku należy dążyć i dlatego w tym celu należy krytykować i Związek oraz polityków, którzy chcieliby ideę solidarności zawłaszczyć dla własnej korzyści.

Jak będzie za rok? Nie wiem, ale raczej przychylam się do pesymizmu o. Zięby. Wszystko wydaje się dziś nadaremne. Nie ma sensu – tak jak w latach 80.: jeśli się wierzy w „Solidarność” pisaną dużą i małą literą, to albo uciekać stąd albo strzelić sobie w łeb.

Przyjaciele radzą – dla zdrowia psychicznego należy zapomnieć o „Solidarności” i jej dawno przebrzmiałych ideałach. Straszą depresją i znieczulicą. Tłumaczą, że należy się zająć własnymi sprawami, dbać o koneksje i układy, aby tak jak większość korzystać z życia jak najlepiej.

Ale… co warte byłoby życie, gdyby nie towarzyszyła mu choćby mała iskierka nadziei, że jeszcze będzie lepiej, że coś musi się odmienić.

 

Leszek Biernacki,autor scenariusza i komisarz wystawy „Jest jedna Solidarność” urządzonej na XXX-lecie „Solidarności” w dawnym budynku BHP Stoczni Gdańskiej. Fot. "Jurka"

"W gwałtownych przemianach społecznych grozi zawsze niebezpieczeństwo i pokusa nadmiernego skupiania się na rozgrywkach personalnych. [...] Nie idzie o to, aby wymieniać ludzi, tylko o to, aby ludzie się odmienili, aby byli inni, aby, powiem drastycznie, jedna klika złodziei nie wydarła kluczy od kasy państwowej innej klice złodziei". Prymas kardynał Stefan Wyszyński, słowa do delegacji "Solidarności" Warszawa, 06.09.1980 r. __________________________________________________ O doborze reklam na moim blogu decyduje właściciel salonu24 Igor Janke. Nie podobają mi się, ale nie mam na nie wpływu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka