Gdy patrzę na niektóre zdjęcia z rockowych festiwali nie dziwię się moim rodzicom, że jako nastolatek musiałem wychodzenie na koncerty negocjować.
Obrazki nie tylko z festiwalu PolAndRock wzbudzają mój niesmak. Nie chodzi mi tylko o Owsiaka. Błotne kąpiele, seks, alkohol, narkotyki obecne z pewnością na wielu imprezach wzbudzają w moich oczach czterdziestokilkulatka po prostu głębokie obrzydzenie. Oto na festiwlalu Roskilde jakaś dziewczyna uprawia pod sceną seks oralny ku uciesze artysty, który zachwycony chwali się tym w serwisach społecznościowych. Szkoda, że oburzenie z powodu skrzywdzenia młodych rozpatruje się tylko w kontekście pedofilii - chociaż w dobie awangardy LGBT i ta będzie w mojej ocenie niebawem zdepenalizowana. Napełnia moje serce smutek gdy widzę młodych Polaków, wchodzących w dorosłe życie, upadlających się pod batutą jakiegoś bezczelnego jąkającego się magika hochsztaplera. Niewykluczone, że uczestnistwo w kilkunastu takich imprezach jest dla nich przeżyciem pokoleniowym.
Pamiętam koncerty na które ja chodziłem ponad ćwierć wieku temu. Pamiętam moich dwóch kolegów z dobrych domów, którzy pod wpływem hasła sex drugs rock’n’roll posmakowali kompotu. W krótkim czasie stali się śmieciami. Najprawdopodobniej nie żyją. Inicjacje przeżyli na koncertach punkowych. Cieszę się, że byłem niepodatny na tą truciznę. Chyba dlatego, że moi rodzice byli i są kochającym się małżeństwem, kochającym również swoje dzieci. Ludźmi uczciwymi. Wiedziałem, że otacza mnie w domu miłość i nieudawana religijność. Krótkomówiąc żaden rockowy "autorytet" nie mógł mi zaszkodzić. Pamiętam też relacje moich znajomych (obecnie gdzieś na marginesie społecznym), którzy opowiadali zachwyceni o Jarocinie. O ich rock’n’rollowych przygodach, jeżdżeniu bez celu po całym kraju obowiazkowo na gapę. I pliku wezwań i mandatów, czekających na biurku po powrocie do domu. To wszystko jest zabawne, gdy człowiek sam nie ma dziecka. Gdy je posiada perspektywa diametralnie się zmienia.
Co o tym sądzisz?