Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
5888
BLOG

Cenzura wchodzi kuchennymi drzwiami

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 103
Klaszczący dzisiaj z powodu cenzury, którą zastosowały służby, oklaskują użycie bata, który w końcu spadnie na ich własne plecy. Ale nawet wtedy nie otrzeźwieją.

Wolność słowa jest jednym z podstawowych praw obywatelskich. Dlatego gwarantują ją wszystkie konstytucje wolnych, demokratycznych państw, a nawet robią w jej stronę ukłon te obowiązujące w państwach z gruntu niedemokratycznych. Wszak konstytucja PRL teoretycznie także gwarantowała wolność słowa.

Polska ustawa zasadnicza gwarantuje wolność słowa w swoim art. 54:

1. Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.

2. Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane. Ustawa może wprowadzić obowiązek uprzedniego uzyskania koncesji na prowadzenie stacji radiowej lub telewizyjnej.

Zarazem w rozdziale o stanach nadzwyczajnych konstytucja nie wymienia zakresu art. 54. jako tego, który nie może zostać naruszony w przypadku wprowadzenia stanów wyjątkowego i wojennego (ale już nie stanu klęski żywiołowej). Oznacza to, że cenzura prewencyjna środków przekazu może obowiązywać jedynie wówczas, na zasadach określonych w odpowiedniej ustawie.

I faktycznie – mówi o tym ustawa o stanie wyjątkowym w art. 20. (stan wojenny jest pozycję wyżej, zatem do tamtej ustawy już nie będziemy sięgać):

1. W czasie stanu wyjątkowego może być wprowadzona:

1) cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu obejmująca materiały prasowe w rozumieniu ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. – Prawo prasowe (Dz. U. poz. 24, z późn. zm.2) z zastrzeżeniem ust. 7. […]

2. Funkcję organów cenzury i kontroli pełnią właściwi wojewodowie, którzy mogą nakazać organom administracji publicznej działającym na obszarze województwa wykonywanie czynności technicznych, niezbędnych do prowadzenia cenzury lub kontroli.

3. Organy cenzury i kontroli są uprawnione do zatrzymywania w całości lub w części publikacji, przesyłek pocztowych i kurierskich oraz korespondencji telekomunikacyjnej, a także do przerywania rozmów telefonicznych i transmisji sygnałów przesyłanych w sieciach telekomunikacyjnych, jeżeli ich zawartość lub treść może zwiększyć zagrożenie konstytucyjnego ustroju państwa, bezpieczeństwa obywateli lub porządku publicznego. […]

6. Decyzje organów cenzury i kontroli są ostateczne i mogą być zaskarżone bezpośrednio do sądu administracyjnego.

Tu zresztą pojawia się jeszcze pytanie, czym jest materiał prasowy i czy zaliczają się do nich materiały publikowane w internecie. Można jednak uznać ogólnie, że faktycznie, w razie stanu nadzwyczajnego (poza stanem klęski żywiołowej) wolność słowa może być ograniczona. Z tym, jak sądzę, nikt specjalnie dyskutował nie będzie, nawet jeśli konsekwencje mogą budzić nasze obawy. Konstytucja nie tworzy jednak żadnej innej furtki dla cenzury prewencyjnej.

Prawnicy są zgodni co do tego, że wolność słowa nie jest absolutna, bo ograniczają ją inne dobra – w tym zwłaszcza dobra innych osób. Dlatego prawo zawiera instrumenty, pozwalające dochodzić swoich racji w razie pomówienia, stwierdzenia na nasz temat nieprawdy, naruszenia naszego dobrego imienia. To oczywiste. Ale nie jest to cenzura, szczególnie że tu potrzebny jest wyrok, ewentualnie (budzące kontrowersje) zabezpieczenie powództwa. Cenzurą w ścisłym tego słowa znaczeniu jest rozwiązanie, które ogranicza dostęp do danych treści na poziomie masowym. Dlatego oprócz cenzury w sensie ustawowym – opisanym wyżej – istnieje także faktyczna cenzura, wprowadzana przez rzeczywistych cyfrowych monopolistów, takich jak Facebook czy YouTube.

Okazuje się jednak, że cenzurę można realizować pod pretekstem bezpieczeństwa państwa i bez stanu wyjątkowego lub wojennego. To właśnie zrobiła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powodując odcięcie od części odbiorców niektórych portali, z najbardziej znanym wRealu24 Marcina Roli na czele.

Tu trzeba przedstawić kilka zastrzeżeń i wyjaśnień. Zasadnicze jest takie, że na problem wprowadzanej kuchennymi drzwiami cenzury trzeba spojrzeć w oderwaniu od własnych przekonań, sympatii czy antypatii. Tak zresztą powinno się patrzeć na wszystkie właściwie rozwiązania systemowe albo i te, które systemowymi nazwać trudno, ale mogące być bronią w rękach dowolnej siły politycznej sprawującej władzę. Tylko że to jest dzisiaj niezmiernie trudne. Dominuje spojrzenie plemienne. Tak było, kiedy TVN24 mogło stracić koncesję (co krytykowałem), tak było, gdy z FB wyleciała Konfederacja (to również krytykowałem), tak jest teraz, gdy w sprawie Roli (i nie tylko) milczą niemal wszyscy, bo Rola im się nie podoba.

Nie ma tu kompletnie znaczenia, w jakim stopniu zgadzam się z TVN, Konfederacją, Rolą. To po prostu wszystko były i są przypadki zahaczające o kwestię dostępu do informacji i wolności słowa. Dla porządku mogę tylko wspomnieć, że tez i poglądów prezentowanych we wRealu24 w znacznej większości nie podzielam, a antyukraińskiej fobii nigdy nie rozumiałem. (Ścierałem się w tej sprawie kilkakrotnie choćby z szanowanym przeze mnie ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim.) To jednak naprawdę nie ma tu żadnego znaczenia.

Istotne wyjaśnienie dotyczy strony technicznej. W praktyce odcięcie stron od odbiorców polega na podmianie DNS tychże stron. Nie będę tutaj tłumaczył, czym jest DNS (Domain Name System), bo każdy ciekawy łatwo to wyjaśnienie znajdzie. Rzecz w tym, że strony nie są likwidowane czy kasowane. Po prostu komputery, które próbują na nie wejść, są zmylane w taki sposób, że nie mogą ich znaleźć. Wystarczy jednak średnio zaawansowana wiedza, żeby tę trudność ominąć (polecam zmianę serwerów DNS z poziomu routera z automatycznych na oferowane przez któryś z ogólnodostępnych serwisów DNS, nie tylko w tej kwestii, ale w ogóle – stosuję od dawna), cenzura jest zatem względnie dziurawa. Wielu użytkowników jej jednak nie ominie.

Pierwsze ważne pytanie brzmi: jakim cudem ABW jest w stanie pozornie poza wszelkimi procedurami zablokować legalnie działające portale? Otóż taką możliwość daje jej art. 180 ust. 1. Prawa telekomunikacyjnego, który – jakkolwiek może się to wydawać nieprawdopodobne – jest w tej ustawie w tej samej postaci od jej uchwalenia, a więc od 2004 r. W dzisiejszym brzmieniu był już obecny w przedłożeniu rządowym przygotowanym przez gabinet Leszka Millera (wtedy miał numer 173). Przepis ten brzmi:

Przedsiębiorca telekomunikacyjny jest obowiązany do niezwłocznego blokowania połączeń telekomunikacyjnych lub przekazów informacji, na żądanie uprawnionych podmiotów, jeżeli połączenia te mogą zagrażać obronności, bezpieczeństwu państwa oraz bezpieczeństwu i porządkowi publicznemu, albo do umożliwienia dokonania takiej blokady przez te podmioty.

Przepis był sobie i był, i przez całe lata nie wyobrażano sobie, że mógłby on zostać zastosowany w taki sposób, w jaki dzisiaj stosują go służby pod kierownictwem panów ministrów Kamińskiego i Wąsika. A jednak. Pewnym usprawiedliwieniem może być to, że gdy przepis uchwalano, znaczenie internetu było wielokrotnie mniejsze niż dzisiaj, a wolność słowa miała się także znacznie lepiej. Jednak opinie prawne, na jakie trafiłem, wskazywały już lata temu na potencjalne problemy wynikające z ogólnikowości i nieprecyzyjności tego przepisu. Co to są choćby „uprawnione podmioty” albo w jaki sposób definiuje się „porządek publiczny”? Brak precyzji jest zaskakujący, ponieważ w innych ustawach ewentualne „uprawnione podmioty” są zawsze wymieniane. Tak jest choćby z nieszczęsną ustawą sankcyjną, gdzie skrupulatnie wyliczono służby, mogące złożyć wniosek o objęcie podmiotu albo osoby sankcjami.

Jedno nie budzi wątpliwości: mamy tu do czynienia z decyzją administracyjną, czyli taką, która jest natychmiast wykonalna, nie opiera się na żadnym sądowym orzeczeniu, a jedyna jej kontrola może mieć charakter następczy i jest dokonywana przez sąd administracyjny. Ma to doniosłe konsekwencje.

Po pierwsze – mamy procedurę, która oznacza faktyczną cenzurę bez wprowadzania stanu nadzwyczajnego i bez orzeczenia sądu. Przepis działań podejmowanych na jego podstawie nijak nie wiąże z jakimiś dalej idącymi krokami przeciwko komukolwiek. Jeśli więc dzisiaj czytam, że przecież służby muszą mieć na Rolę coś więcej, to odpowiadam: nie muszą. A gdyby miały, to Rola powinien już siedzieć w policyjnej izbie zatrzymań. Ale przepis pozwala zablokować dowolną stronę czy portal na podstawie całkowicie uznaniowego wskazania przez którąś ze służb i nie robić nic dalej. Nikt nie musi znać uzasadnienia, bo nigdzie nie jest powiedziane, że ono ma w ogóle być sporządzone. Nie musi go znać operator, a tym bardziej opinia publiczna. Zaś za blokadą strony nie musi iść żadne dalsze działanie. Strona zablokowana i tyle.

Po drugie – tworzy to okoliczność, w której decyzja o ocenzurowaniu tego czy innego podmiotu zapada faktycznie w gabinecie polityków rządzącej formacji. Jedna osoba bez żadnej kontroli sądu jest w stanie zniszczyć każdy podmiot działający w internecie. Jeżeli bowiem taki podmiot żyje dzięki subskrypcjom i datkom odbiorców, to po drastycznym ograniczeniu dostępności do niego pieniądze wyschną. Co z tego, że dwa lata później sąd administracyjny przyzna rację skarżącemu i nakaże odblokowanie portalu? Nie będzie już czego odblokowywać.

Po trzecie – w dziedzinie wolności słowa każde ograniczenie powinno być obwarowywane jak największą liczbą zastrzeżeń i utrudnień, bo wolność słowa jest dla demokracji kluczowa. Niestety, poziom emocjonalności polskiej debaty w połączeniu z jej plemiennością sprawia, że większość tego nie rozumie oraz cieszy się, kiedy po głowie obrywa ktoś, kogo nie lubią. Nie mam żadnych wątpliwości, że dzisiejsi opozycyjni wielbiciele Ukrainy podnieśliby straszny raban, gdyby władza sięgnęła po dokładnie ten sam instrument, aby zablokować dostęp np. do OKO Press. Bez trudu jestem sobie w stanie wyobrazić uzasadnienie takiego ruchu. I odwrotnie: obecna opozycja, będąc u władzy, mogłaby na podstawie tego samego przepisu zablokować np. portal Niezależna.pl. Wtedy kipieliby z oburzenia ci, którzy dziś tryumfalnie piszą, że nastąpił „koniec rosyjskiej propagandy w polskim internecie”.

Plemiona nie są w stanie wyjść poza własne lojalności i dostrzec, że problemem jest samo narzędzie. Dziś scena ułożyła się tak, że tych zablokowanych nie cierpią ci z obojga plemion, a ponieważ nie umieją wyjść poza granicę własnych emocji, twierdzą, że przecież decyzja jest słuszna, zatem nie ma problemu. Najwyraźniej trzeba poczekać, aż zostanie podjęta decyzja ich zdaniem niesłuszna, lecz wątpliwe, by nawet wówczas zrozumieli, że nie ma znaczenia, kto zostaje uderzony. Ważne, czym uderzono i jakie są konsekwencje dla wszystkich.

Po czwarte – gdy decyzja o ściganiu, zamknięciu jakiegoś podmiotu i podobnych działaniach zostaje podjęta na podstawie sądowego orzeczenia czy choćby postanowienia prokuratury (które można zaskarżyć), obracamy się w sferze przepisów kodeksowych, za którymi stoi praktyka i orzecznictwo. To pozwala liczyć na względnie precyzyjne uzasadnienia, daje możliwość obrony – słowem, umieszcza podmiot lub osobę w ramach wyznaczanych przez kodeks postępowania karnego.

W przypadku cenzury, w którą zaczęły się teraz bawić służby, mamy jedynie arbitralną decyzję administracyjną, z której w momencie jej podejmowania nikt nie musi się tłumaczyć. Zażądaliśmy zamknięcia odcięcia strony, bo tak. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi? A przecież obywatelom należą się odpowiedzi na mnóstwo pytań. Jak funkcjonowanie danego portalu wpływa konkretnie na bezpieczeństwo, obronność czy porządek publiczny? Czy swój wniosek do operatora służby oparły na jakiejkolwiek analizie tego wpływu? Co pozwala stwierdzić, że należy tutaj arbitralnie ograniczyć wolność słowa? Dlaczego sprawa załatwiana jest w taki sposób, zamiast trafić do prokuratury? A jeżeli do prokuratury nie trafia, to czemu stosowana jest cenzura? Kto personalnie podjął decyzję? Tymczasem my nie znamy nawet listy zablokowanych stron.

Konkluzja jest przykra. Politycy PiS uwielbiają opowiadać, jaką to Polska jest oazą wolności słowa w porównaniu z Zachodem. To obłudne stwierdzenie trzeba wreszcie ostatecznie wrzucić do kosza. Epidemia, a teraz wojna na Ukrainie pokazały nadto wyraźnie, że PiS wykorzysta każdą możliwość, żeby wolność słowa ograniczyć. Owszem, w innym obszarze niż to się dzieje na Zachodzie. Można u nas szczęśliwie dość swobodnie pisać krytycznie o lewicowych trendach obyczajowych. Ale już niekoniecznie o polityce epidemicznej rządu, a tym bardziej o jego polityce względem wojny na Ukrainie.

Nie muszę chyba tłumaczyć, że szermowanie frazesem o „ruskiej propagandzie” jest klasycznym chwytem erystycznym, niezawierającym żadnych konkretów, za to pozwalającym uderzać bardzo szeroko. Wszak za „ruską propagandę” można dzisiaj uznać praktycznie każdy sceptyczny głos, podobnie jak podczas epidemii każdy taki głos można było uznać za „antyszczepionkowy”.

Wszystkim, którzy dzisiaj klaszczą frenetycznie z powodu zablokowania portalu Roli, powiadam: oklaskujecie użycie bata, który spadnie w końcu na wasze własne plecy. Jeśli tego nie dostrzegacie, jesteście ślepi.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka