Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
5684
BLOG

Kto chce powszechnego dostępu do broni

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 85
Histerycy o obecnym prawie do broni ani o propozycjach zmian nie mają zwykle zielonego pojęcia. Za to swoimi pohukiwaniami budzą panikę u ludzi, a to przekłada się na nastroje polityczne. Czy w ten sposób nie stają się sojusznikami naszych wrogów?

Kto na okrągło mówi w Polsce o powszechnym dostępie do broni? Nie, wcale nie zwolennicy prawa do posiadania broni i osoby mające wiedzę o obecnych przepisach i alternatywnych propozycjach.O powszechnym dostępie do broni najczęściej mówią przeciwnicy posiadania broni, używając tego określenia jako straszaka. Lecz jeśli przyjrzeć się sprawie, okaże się, że to humbug lub, jak to się często mówi, chochoł.

Walka z postawionym przez siebie samego chochołem jest jedną z opatentowanych metod erystycznych. Zamiast zmierzyć się z rzeczywistymi argumentami oponenta, tworzymy ich karykaturalną postać i argumentujemy przeciwko niej. Dla przykładu, jeśli ktoś twierdzi, że przepisy, dające pieszym pierwszeństwo w momencie wkraczania na przejście dla pieszych są nieskuteczne, a nawet przyczyniają się do większej liczby wypadków, mówimy: „A więc jesteś za tym, żeby to piesi musieli uciekać przed samochodami i żeby wolno ich było rozjeżdżać?”. Nikt niczego takiego rzecz jasna nie mówi, ale argumentowanie przeciwko takiemu wymyślonemu stanowisku jest znacznie prostsze niż spieranie się z faktycznie wyrażanym poglądem.

Identycznie sprawa się ma w przypadku kwestii dostępu do broni, a już zwłaszcza gdy pretekstem do sporu stają się wydarzenia w USA – co dzieje się w zasadzie rutynowo po każdej strzelaninie w Stanach Zjednoczonych. Problem w tym, że oponenci prawa do posiadania broni łączą w jeden dwa tematy, które owszem, są ze sobą powiązane, ale nie są jednym: sytuację z dostępem do broni w USA i postulaty zmian w Polsce. To kompletne nieporozumienie.

Zacząć by trzeba jednak od próby zrozumienia, co w ustach hoplofobów oznacza sformułowanie „powszechny dostęp do broni” – na ogół bowiem nie jest przez nich definiowane. Wydaje się, że ma to być ich zdaniem sytuacja, w której praktycznie każdy chętny będzie mógł wejść do sklepu z bronią (których w tej wizji jest zatrzęsienie) i kupić nie tylko broń samopowtarzalną, ale też samoczynną oraz dowolną ilość amunicji do niej. To jednak całkowita fikcja. Takiego systemu nie ma w wielu amerykańskich stanach, nie ma go też w Polsce obecnie i nie jest możliwy z powodu unijnej dyrektywy broniowej. Nikt też niczego takiego w naszym kraju nie postuluje.

Owszem – USA są swego rodzaju poligonem, na którym ze względu na duże nasycenie bronią można obserwować funkcjonowanie niektórych zasad czy sprawdzać hipotezy w warunkach prawie idealnych. Przy czym aby właściwie odczytywać amerykańskie statystyki, trzeba w nie sięgnąć znacznie głębiej niż tylko porównując liczbę sztuk broni na 100 mieszkańców i liczbę przestępstw z użyciem broni. W grę wchodzi całe mnóstwo czynników modyfikujących obraz, takich jak przyjmowane definicje (np. do porównań używa się nierzadko liczby przypadków, w których broniący się zastrzelił napastnika, podczas gdy odstraszająco na przestępcę działa bardzo często sam widok broni – a to już w statystykach zwykle odnotowywane nie jest), geograficzna koncentracja zdarzeń, informacja o tym, czy używano broni legalnie czy nielegalnie posiadanej, o tym, czy do zdarzenia doszło w jednej z gun-free zones, tak jak do niedawnej strzelaniny w szkole w Teksasie i tak dalej. Ze statystycznego punktu widzenia USA są po prostu bardzo trudnym obszarem z wielką liczbą zmiennych.

Poza tym traktowanie USA jako jednolitego państwa, nie tylko zresztą pod względem dostępu do broni, jest nieporozumieniem. W każdym ze stanów zasady kupowania broni są inne, od bardzo liberalnych jak w Alabamie, Arizonie czy Dakocie Północnej po skrajnie restrykcyjne jak w Kalifornii. Nie zmienia to faktu, że background check, czyli sprawdzenie niekaralności kupującego broń u autoryzowanego sprzedawcy jest wymogiem na poziomie federalnym. Amerykańskie problemy wynikają natomiast z faktu, że wymóg ten nie dotyczy już kupowania broni na popularnych targach broni albo od osoby prywatnej, która nie jest autoryzowanym sprzedawcą. Problemem jest również długi czas oczekiwania na wynik sprawdzania.

Są to jednak wszystko problemy endemiczne dla Stanów Zjednoczonych. W Polsce prawo jest kompletnie inne i nikt nie proponuje, żeby sprowadzać je do postaci amerykańskiej. Jako się rzekło, byłoby to niemożliwe z powodu wymogów stawianych przez dyrektywę UE.

Obecne polskie przepisy wymagają przejścia kilku etapów kontroli przed uzyskaniem pozwolenia na broń. To między innymi badania u psychologa, posiadającego specjalne uprawnienia, badanie lekarskie, sprawdzenie przez dzielnicowego oraz jakaś forma egzaminu teoretycznego i praktycznego – w zależności od tego, o pozwolenie do jakiego celu chodzi (o absurdzie pozwoleń do celu pisałem szerzej w niedawnym tekście w tygodniku „Do Rzeczy”). Część z tych wymogów powinna zostać zmodyfikowana, niektóre dość mocno, co znalazło się w projektach złożonych w Sejmie. Nikt jednak nie mówi o ich likwidacji. Nikt przecież nie ma wątpliwości na przykład co do tego, że osoba chora psychicznie nie powinna mieć broni.

Przy okazji – mało kto z przeciwników racjonalnego dostępu do broni zdaje sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych regulacjach nie ma żadnych mechanizmów, które pozwalałby lekarzowi diagnozującemu u pacjenta problemy natury psychiatrycznej sprawdzić, czy ma on pozwolenie na broń i poinformować o sytuacji organ wydający pozwolenia. To powinno również zostać naprawione.

Projekty, które są obecnie w Sejmie, ale także te, które się w przeszłości pojawiały, nie miały nigdy na celu całkowitej likwidacji wszelkich narzędzi weryfikacji. Natomiast konsekwentnie dążyły do skasowania z procesu przyznawania pozwoleń wszelkich elementów uznaniowości i był to zawsze główny cel środowisk sprzyjających posiadaniu broni. Powinno bowiem być tak, że broń może mieć każdy, kto spełni jasno opisane i obiektywne kryteria. Nie będzie do tego potrzebował – jak dzisiaj – jakichś uzasadnień, które obecnie są podstawą wydawania pozwoleń. I nawet jeśli w praktyce jest to umiarkowana przeszkoda, jeśli ubiegamy się o pozwolenie do celów sportowych albo kolekcjonerskich, to jednak jakaś jest: musimy wykazać organowi, że broń jest nam faktycznie do czegoś potrzebna; na przykład do brania udziału w zawodach lub z powodu członkostwa w stosownym stowarzyszeniu. I to jest absurd. To tak jakbyśmy, oprócz zdawania egzaminu na prawo jazdy, musieli w starostwie uzasadniać, że samochód jest nam faktycznie niezbędny (pamiętają państwo, jak w „Alternatywy 4” Barei prezes spółdzielni na koniec rozmowy oznajmił Cichockiemu, męczącemu go w sprawie mieszkania: „Aha! I jeszcze jedno. Dobrze by było żeby pan przyniósł zaświadczenie, że mieszkanie jest panu naprawdę potrzebne”?). Na szczęście tego robić nie musimy, bo żaden urzędnik nie wnika, po co nam auto. To nasza sprawa. Dokładnie tak samo powinno być z bronią, która jest tylko narzędziem, podobnie jak pojazd. I tak jak pojazdu można użyć do popełnienia przestępstwa, tak samo można do tego użyć broni. Ale to nie znaczy, że ludzie powinni musieć uzasadniać potrzebę posiadania samochodu – tak jak nie powinni musieć uzasadniać potrzeby posiadania broni.

Ci, którzy wygadują niestworzone rzeczy o rzekomym powszechnym dostępie do broni zapominają, że istnieje tu również bariera finansowa. Trudno dzisiaj kupić nawet używany, bardzo przeciętny pistolet poniżej 1000 zł, a nowa broń – zwykły glock 19 albo chorwacki XDM, nie żadne cudo – to już ponad 3000 zł. To naprawdę nie jest towar w cenie bułki w sklepie, nawet biorąc pod uwagę obecne ceny pieczywa. Oczywiście mowa o legalnym zakupie – zakup nielegalny zawsze jest droższy, ale też pamiętajmy, że wszelkie bariery, jakie tworzymy, dotyczą jedynie praworządnych obywateli. Bandyci na ogół na broń będą mogli sobie pozwolić i będą w stanie ją zawsze kupić. A jeśli nie będzie to pistolet, to będzie to nóż, broń gazowa czy pałka teleskopowa. W starciu z uzbrojonym w takie narzędzie przeciętny człowiek nie ma szans, choćby sam miał podobne narzędzie. Przewagę i realną możliwość obrony daje mu tylko broń palna.

Przy czym dotąd nawet niechętna jakiemukolwiek poluzowaniu policja nie była w stanie przywołać przypadku, w którym legalni posiadacze broni w naszym kraju przehandlowywaliby ją przestępcom. Ten kanał praktycznie nie istnieje. Świat przestępczy zaopatruje się i zaopatrywał zawsze w broń z Bałkanów, z Ukrainy, z Rosji. Nigdy z legalnego rynku cywilnego w kraju.

Kolejna bariera, o której nie mają pojęcia histerycy, jest po stronie sprzedawców. Sprzedaż broni i amunicji jest koncesjonowana na podstawie Ustawy o wykonywaniu działalności gospodarczej w zakresie wytwarzania i obrotu materiałami wybuchowymi, bronią, amunicją oraz wyrobami i technologią o przeznaczeniu wojskowym lub policyjnym (bodaj najdłuższy tytuł ustawy w polskim prawodawstwie). To nie jest biznes, który otwiera się jak sklep spożywczy. Obowiązują bardzo szczegółowe wymogi dotyczące bezpieczeństwa, trzeba mieć odpowiednio zabezpieczony magazyn broni (dokładne wymogi określa rozporządzenie), a i z towarem ostatnimi czasy jest problem (zdarza się nawet reglamentacja najpopularniejszych rodzajów amunicji). Wizję sklepu z bronią na każdym rogu ulicy może roztaczać tylko ktoś niemający najmniejszego pojęcia, o czym mówi. Owszem, gdyby zasady trochę się zmieniły i nieco wzrósł popyt, może też sklepów trochę by przybyło. Ale stawiam, że byłby to wzrost na naprawdę niewielkim poziomie. Dzisiaj nawet w stolicy sklepów z bronią i amunicją jest raptem bodaj około 10. I możliwe, że nawet to zawyżona liczba.

Gdy więc ktoś straszy powszechnym dostępem do broni, to albo nie rozumie kompletnie, o czym mówi, albo ma bardzo złą wolę i świadomie wypacza intencje środowisk dążących jedynie do zobiektywizowania kryteriów, zracjonalizowania dostępu do broni i dostosowania polskiego prawa do kryteriów UE. Czy skutkiem tego może być wzrost nasycenia bronią w Polsce? Zapewne tak, ale nie sądzę, żeby to była jakaś lawina. Po pierwsze – ze wspomnianych już przyczyn finansowych. Po drugie – ponieważ liczba osób posiadających broń rośnie systematycznie i tak. Po wprowadzeniu zmian będzie rosła być może nieco szybciej – ale tylko trochę. Kto jest zdeterminowany, jest gotowy przejść proces selekcji także obecnie.

Kto zamiast emocjonalnych pokrzykiwań przestudiował przepisy lub porozmawiał z ludźmi znającymi temat, ten wie, że w obecnym stanie prawnym nosić broń przy sobie mogą również posiadacze pozwoleń do celów sportowych (ok. 123 tys. pozwoleń) czy kolekcjonerskich (ok. 132 tys. pozwoleń – choć zwłaszcza to ostatnie jest solą w oku lobby milicyjnego). Przy czym liczba pozwoleń jest mniejsza niż liczba sztuk broni w posiadaniu obu tych grup. I sportowcy, i kolekcjonerzy posiadają na ogół po kilka, kilkanaście, a w niektórych przypadkach nawet kilkadziesiąt egzemplarzy broni różnego rodzaju. Zdarza się też, że jedna osoba posiada różne rodzaje pozwoleń. Zatem znów trzeba powtórzyć: zmiana przepisów, nawet głęboka, związana ze zmianą kategoryzacji broni i usunięciem wszelkiej uznaniowości, najpewniej nie będzie oznaczała zalania Polski bronią.

Histeryczne pohukiwania hoplofobów, wygadujących brednie jak żywcem wzięte z „Gazety Wyborczej”, że „samcy alfa” muszą sobie za pomocą broni poprawiać samopoczucie, nie wytrzymują konfrontacji z dwoma faktami. Po pierwsze – Polska jest wciąż, mimo wzrostu liczby pozwoleń, najbardziej rozbrojonym krajem Europy (2,51 sztuk broni na 100 mieszkańców). Wyprzedza nas nawet druga od końca Rumunia (2,63), o obsesyjnie rozbrajającej swoich obywateli Wielkiej Brytanii nie mówiąc (4,64 dla Anglii i Walii). Nasi bliscy sąsiedzi Czesi to już inny świat – 12,53. O Skandynawii w ogóle nie ma co mówić. Finlandia – 32,36. I co? I nic. Czesi, Francuzi, Niemcy, Finowie nie masakrują się na ulicach. Czy rodzimi hoplofobi chcą nam zatem powiedzieć, że Polacy są najgłupszym, najbardziej niedojrzałym narodem w Europie?

Po drugie – jakkolwiek nikt rozsądny nie sądzi, że można rzucać się z pistoletem czy nawet karabinem na czołgi, to jednak nasycenie społeczeństwa bronią jest jednym z czynników, jakie bierze się pod uwagę w przypadku kalkulowania skutków agresji na dany kraj. Polska w obecnym stanie w tym punkcie jest rozbrojona jak ideowy pacyfista w dzwonach i z pacyfą na piersi w czasie wojny wietnamskiej.I tu dochodzimy do pytania, czy zwalczający naprawdę umiarkowane propozycje zmian nie są przynajmniej funkcjonalnymi sojusznikami naszych wrogów? To przecież bardzo ostatnio modne oskarżenie. Niektórzy mogliby powiedzieć wprost: ruskie onuce.

Co charakterystyczne – gdy czyta się na przykład histeryczne, a zarazem całkowicie dyletanckie wypowiedzi Tomasza Terlikowskiego, który jest modelowym przedstawicielem tej grupy – nikt tutaj nie próbuje polemizować z aktualnym stanem prawnym albo z propozycjami jego zmian. Na ogół osoby takie jak Terlikowski nie mają zielonego pojęcia o obecnych regulacjach, nie zerknęły nawet do Ustawy o broni i amunicji, a tym bardziej kompletnie nie rozumieją, na czym miałyby polegać zmiany. Natomiast ich wyjątkowa szkodliwość polega na tym, że poprzez swoje panikarskie wypowiedzi napędzają atmosferę zabobonnego strachu przed bronią, która z kolei wpływa na nastroje społeczne. A te mają przełożenie na decyzje polityków.

Takim Terlikowskim wtórują głównonurtowe media, gdzie równie wielcy dyletanci (nie odróżniający broni samopowtarzalnej od samoczynnej, karabinu od pistoletu maszynowego, a nawet rewolweru od pistoletu) napędzają histerię w związku z brakiem pozwoleń i rejestracji broni czarnoprochowej czy zwiększającą się liczbą posiadaczy pozwoleń do celów sportowych.

Dyskutujmy zatem, proszę bardzo – ale rzeczowo i na poziomie konkretów dotyczących Polski, a nie na poziomie straszenia Ameryką oraz odczytywanie pochodzących stamtąd statystyk na poziomie przedszkola.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka