Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
8017
BLOG

Powstanie Styczniowe, czyli polityczna zbrodnia

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 189
Większość polskich powstań zakończyła się klęskami. Kto dzisiaj twierdzi, że powinny one – w tym Powstanie Styczniowe – być dla nas wzorcem postępowania, ten działa wbrew polskiej racji stanu.

Obok orła znak Pogoni,

Poszli nasi w bój bez broni.

Te słowa „Pieśni obozu Jeziorańskiego”, napisane przez Wincentego Pola na początku Powstania Styczniowego, stały się jego poetyckim i muzycznym symbolem. (Muzykę pieśni skomponował Alfred Bojarski.) Dla mnie są symbolem absurdalności i szkodliwości tego zrywu. Spójrzmy na te wersy bez emocji, żeby uświadomić sobie całą ich grozę: oto jeden z wielkich poetów polskiego romantycznego XIX w. uznał za stosowne i pożądane wychwalać w pieśni pójście w bój „bez broni” – co w przypadku Powstania Styczniowego nie było wcale przenośnią, tylko twardym faktem. Uczynił z tego powód do chwały, podczas gdy powinien to być nie tylko powód do wstydu, ale więcej – do oskarżenia przywódców i podżegaczy powstańczych. W pierwszych miesiącach zrywu oddziały były uzbrojone w broń palną w 15-40 proc. i w większości nie była to normalna broń wojskowa. Latem odsetek wzrósł do około 50 proc. Dopiero jesienią 1863 r. większość oddziałów była uzbrojona w miarę solidnie, choć oczywiście nadal nie była to broń zestandaryzowana.

Analogie historyczne są zwodnicze, bo nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Powtarzają się jednak mechanizmy, nawet jeśli w odmiennych okolicznościach. Można postawić tezę, że mechanizm, który doprowadził nas do powstańczej klęski o dramatycznych skutkach, widzimy również dzisiaj. Była to bowiem bezrozumna i oparta na czystej emocji rywalizacja stronnictw na radykalizm, wynikająca ze ścigania się o uznanie opinii publicznej. To samo błędne koło możemy dostrzec w kwestii wojny na Ukrainie, do której sytuacji – jakże by inaczej – nawiązywał pan prezydent Andrzej Duda podczas swojego wystąpienia z okazji 160. rocznicy wybuchu powstania 1863 r. Większość sił politycznych nie stara się nawet wprowadzić jakiegokolwiek umiarkowania do publicznej debaty – przeciwnie, trwa rywalizacja na to, kto jest radykalniej proukraiński i bardziej nienawidzi Putina. Nie ma to nic wspólnego z trzeźwą i racjonalną oceną niewątpliwie istniejącego zagrożenia rosyjskiego i sposobów na skuteczne zapobieganie mu.

Nie miejsce tutaj na dokładne rozpatrywanie osiągnięć i błędów, popełnionych przez Aleksandra Wielopolskiego w czasie jego krótkiej kariery w roli naczelnika cywilnego rządu. Faktem jest jednak, że Wielopolskiemu udało się doprowadzić do prawie całkowitego spolszczenia administracji Królestwa Polskiego oraz ogromnego postępu polonizacji szkolnictwa, zwłaszcza wyższego. Powstanie zaprzepaściło wszystkie te osiągnięcia, kosztowało życie ok. 20 tys. swoich uczestników, oznaczało konfiskaty majątków na gigantyczną skalę i zepchnęło polskie społeczeństwo do kompletnej defensywy. Zamiast organicznej pracy, jakiej świadkiem był zabór pruski, byliśmy świadkami emocjonalnego wybuchu, który szybko skończył się klęską.

Jeżeli dzisiaj apologeci Powstania Styczniowego wychwalają je jako ideową i duchową podstawę dla Powstania Warszawskiego – mają stuprocentową rację. W odmiennych okolicznościach powtórzył się ten sam schemat: podjęcie przez dramatycznie niedozbrojone oddziały straceńczej i nic niedającej walki, kosztującej życie blisko 200 tys. cywilów i skutkującej trudnymi do ogarnięcia stratami dla kultury materialnej. Te ostatnie, śmiem twierdzić, oddziałują na polską świadomość do dzisiaj, podobnie jak oddziaływał na nią upadek „dworu” po Powstaniu Styczniowym. Oba te zrywy, jeśli spojrzeć na ich teoretycznie zamierzony skutek oraz skutek faktyczny, były po prostu zbrodniami. Oczywiście to ocena politycznej decyzji i postępowania przywódców, którzy kierowali się etyką przekonań, a nie etyką odpowiedzialności – by odwołać się do Maksa Webera. Nie jest to w żadnym wypadku oskarżenie wobec uczestników walk, którzy zachowali się wobec wezwania tak jak ich zdaniem powinien zachować się Polak.

Jak pisze w „Historii Polski 1795-1918” Stefan Kieniewicz:

Bilans przegranej obejmuje dziesiątki tysięcy poległych i straconych, dziesiątki tysięcy zesłanych na Sybir, milionowe straty materialne. Obejmuje utratę wąskiej autonomii przyznanej Wielopolskiemu, rusyfikację szkół i administracji, duże ubytki polskości na Litwie i Rusi, a także kryzys moralny społeczeństwa, które na dłuższy czas przestało wierzyć w możność wyrwania się z obcego jarzma.

Jako korzyść wymienia Kieniewicz radykalne uwłaszczenie chłopów – ale dokonane przecież przez Rosjan dla wytrącenia z ręki argumentu rządowi powstańczemu, a więc w gruncie rzeczy będące najwyżej bardzo pośrednią zasługą powstańców – oraz scementowanie społeczeństwa poprzez zamknięcie drogi do rządzenia Królestwem Polskim przez Polaków. Korzyści to bardzo względne w porównaniu ze stratami.

Spór o to oraz o inne powstania – aczkolwiek, jako się rzekło, pod względem rozmiarów klęski na czoło w ich spisie wysuwają się zdecydowanie styczniowe i warszawskie – jest sporem absolutnie zasadniczym. Obecna władza ze wszystkich sił wspiera w nim tradycję romantyczną, co doskonale konweniuje z jej stanowiskiem w sprawie wojny na Ukrainie, które również charakteryzuje się brakiem realizmu, żywi mrzonki o stworzeniu jakiejś „wspólnoty narodów”, a także abstrahuje od liczb i finansów, zastępując je wzniosłymi deklaracjami.

W tym sporze pomiędzy wspomnianymi etyką przekonań a etyką odpowiedzialności padają fundamentalne pytania.

Najważniejsze z nich brzmi: co lepiej służy zachowaniu istoty polskości i Polakom, szczególnie w bardzo trudnych, niekorzystnych warunkach – czy całopalne zrywy, których konsekwencją są ogromne straty, nie tylko materialne i ludzkie, także polityczne – czy też powstrzymanie się od nich, dostosowanie się do sytuacji, postawienie na mozolną i powolną, mało efektowną pracę, polegającą na stopniowym powiększaniu zakresu swojej autonomii, jeśli to możliwe, a jeśli nie – na chronieniu tych dóbr, które da się uratować?

Problem w tym, że niewiele możemy znaleźć w polskiej historii porównań jednej i drugiej postawy. Trudno bowiem zestawiać ze sobą na równych prawach sytuację z zaboru austriackiego, gdzie Polacy byli pełnoprawnymi uczestnikami życia politycznego, oraz z zaboru rosyjskiego, gdzie takie uczestnictwo było bardzo utrudnione. Choć, jak pokazały działania Wielopolskiego, nie niemożliwe. Pośrednim modelem był zabór pruski, gdzie polskość była tępiona, ale działo się to jednak w granicach prawa, zaś Polacy zasiadali w pruskim parlamencie. W latach 60. XIX w. polska frakcja liczyła aż 26 osób. Wielkopolska pokazała, że radykalizm powstańczy nie był jedyną drogą i że znacznie mniej spektakularną, a o wiele skuteczniejszą walkę z bezwzględnym zaborcą można było toczyć w sferach gospodarki czy edukacji.

Są także historie mało znane, a pokazujące, jaką drogę przeszli niektórzy – od powstańczej gorącej głowy do legalizmu. Jesienią ubiegłego roku odwiedziłem znakomity skansen naftowy w Bóbrce na Podkarpaciu. To miejsce, gdzie wydobycie ropy prowadził z sukcesem Ignacy Łukasiewicz, wybitny polski przedsiębiorca, z wykształcenia aptekarz, wynalazca lampy naftowej w postaci umożliwiającej oświetlanie dużych pomieszczeń. Nazwisko Łukasiewicza kojarzone jest przede wszystkim właśnie z lampą naftową, ale mało kto zdaje sobie sprawę z jego osiągnięć jako właściciela dużego interesu oraz zna jego życiorys. Tymczasem nasz znakomity rodak, urodzony w 1822 r., mając około 20 lat działał w konspiracji, dążącej do wywołania powstania w zaborze austriackim. Został w związku z tym aresztowany, lecz podczas procesu uniewinniono go. Austriackie sądy działały w granicach prawa i uwzględniały zasadę in dubio pro reo. Łukasiewicz zrezygnował wówczas z konspirowania i zajął się tym, co następnie dało początek polskiemu przemysłowi naftowemu. Mało tego – w ostatnich pięciu latach życia (1877-1882) został posłem do Sejmu Krajowego, a więc brał w pełni legalnie udział w życiu publicznym państwa wówczas już austro-węgierskiego.

W ramach zabawy intelektualnej proponuję teraz zadać sobie pytanie, co przyniosłoby krajowi i Polakom większą korzyść: czy gdyby powstańcze plany Łukasiewicza i jego współspiskowców się powiodły, wskutek czego Łukasiewicz zginąłby od austriackiej kuli w wieku lat dwudziestu kilku w jakiejś nic nieznaczącej i niewnoszącej potyczce, względnie spędziłby w więzieniu długie lata, co zniszczyłoby go całkowicie; czy też jego faktyczne losy, które dały Polsce jednego z najwybitniejszych przedsiębiorców i wynalazców?

Obrońcy powstańczej tradycji używają zwykle argumentu, że dzięki insurekcjom następowało scalenie i wzmożenie polskiego ducha oraz że pozwalały ona przetrwać naszemu narodowemu DNA. Cóż, losy zaborów pruskiego i austriackiego wydają się takiej tezie przeczyć, a przynajmniej pokazują, że tego ducha i DNA można było zachować bez absurdalnego rozlewania polskiej krwi i niszczenia dorobku pokoleń. Do walki zaś porwać się można było w momencie, gdy istniały realne szanse jej powodzenia – jak to się stało z Powstaniem Wielkopolskim. Jego wybuch nie był planowany, ale rozpoczęło się ono w momencie, kiedy miało sens, zaś jego powodzenie bazowało na dziesięcioleciach pracy organicznej.

Twierdzenie, że dzięki powstaniom uratowaliśmy naszą tożsamość, jest dopisywaniem historii post factum. Powstania należy oceniać nie anachronicznie, czyli z uwzględnieniem ich nieplanowanych – i zresztą niekonkretnych, niemożliwych do wymierzenia – skutków, widzianych z dzisiejszej perspektywy, ale biorąc pod uwagę rezultaty, jakie ich inicjatorzy zamierzali osiągnąć. Z tego punktu widzenia zdecydowana większość insurekcji – konfederacja barska, powstania kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, warszawskie – nie wytrzymują krytyki. Nie tylko żadne nie osiągnęło zakładanych celów, ale też większość z wymienionych zakończyła się dramatycznymi stratami.

Jest wreszcie kwestia igrania przez przywódców powstańczych życiem cywilów, którzy niekoniecznie podpisywali się pod ich ideami. Wbrew mitologii, Powstanie Styczniowe nie było masowym zrywem. Przez szeregi powstańcze przewinęło się w sumie około 200 tys. osób, ale jednorazowo było to do 30 tys. Całe Królestwo Polskie zamieszkiwało ponad 3 mln ludzi, zatem w powstaniu w sumie walczyło w sumie niespełna 7 proc. ludności, zaś jednorazowo – około 1 proc. Trudno doprawdy mówić tutaj o masowym zaangażowaniu. Ba, w wielu przypadkach powstańcy spotykali się wprost z wrogością, szczególnie ze strony chłopów.

Ten aspekt jest wciąż – ze względu na wagę mitologii – słabo rozpoznany, gdy idzie o Powstanie Warszawskie, można jednak trafić na relacje mówiące o tym, że ludność cywilna, gdy stało się już jasne, że zryw prowadzi wprost do hekatomby miasta, nie była, mówiąc najdelikatniej, nastawiona do żołnierzy AK entuzjastycznie.

W jednym z listów do swoich współpracowników, powstałych już podczas powstania, Romuald Traugutt, jego ostatni dyktator, pisał:

To, co się u nas od 14 miesięcy robi, nie robiło się jeszcze nigdy na świecie, i świat zdaje się nic podobnego drugi raz nie ujrzy. […] Potrzeba, aby kierownicy do ostatniej chwili, do tchu ostatniego znajdowali się na swoich stanowiskach. Pamiętajcie: Bóg włada losami ludów, a choćby szubienica, to jednym więcej triumfem. […] Duch nas nie opuszcza, choć wiemy – nas czeka stryczek, co zwiąże nas i złączy nierozdzielnie, i na zawsze, w długiej i błogiej – ale my jej nie doczekamy – przyszłości, a niech Bóg ją błogosławi.

To nie są słowa odpowiedzialnego przywódcy – to słowa szaleńca, gotowego dla mglistej idei posłać „na stryczek” wszystkich swoich współobywateli.

Nie oceniajmy jednak Traugutta tak surowo. Warto także pamiętać, co zadeklarował do protokołu podczas przesłuchania po swoim aresztowaniu, w czasie śledztwa:

Będąc przekonanym, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia każdego narodu, zawsze jej pragnąłem dla swojej ojczyzny. […] Były to moje pragnienia, których urzeczywistnienia oczekiwałem od Boskiej sprawiedliwości. Powstania nikomu nie doradzałem, przeciwnie, jako były wojskowy widziałem całą trudność walczenia bez armii i potrzeb wojennych z państwem słynącym ze swej potęgi. [podkr. Ł.W.] Gdy zbrojne powstanie wybuchnąć miało w okolicy mojego zamieszkania […] udano się do mnie błagając, abym objął dowództwo. […] Zgodziłem się wtedy na prośbę, bo jako Polak osądziłem za mą powinność nieoszczędzania siebie tam, gdzie inni wszystko poświęcili.

Jeśli wczytać się w te słowa, postawa Traugutta jawi się jednak jako o niebo rozsądniejsza niż postawa Bora Komorowskiego, od którego decyzji zależało rozpoczęcie Powstania Warszawskiego, a który w momencie jej wydania dysponował wszelkimi danymi świadczącymi o tym, że będzie to zbiorowe samobójstwo, z informacjami o postawie aliantów dostarczonymi przez Jana Nowaka Jeziorańskiego włącznie.

Straceńcze powstania są częścią naszej historii, czy nam się to podoba czy nie. Pamiętać o nich trzeba, zapalać znicze na grobach poległych – trzeba. To wszystko składa się na naszą tożsamość. Pochwalać idei narodowego całopalenia, bezmyślnego rzucania się w bój z kosą na sztorc naprzeciwko uzbrojonych po zęby oddziałów bez względu na koszty – nie wolno. A tym bardziej nie wolno wskazywać takiej postawy jako wzorca na dzisiaj. Kto tak czyni, w moim przekonaniu działa przeciwko polskiemu interesowi.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka