Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
4022
BLOG

Nowa "Fronda", czyli Matyszkowicz jak Daniel Craig

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Kultura Obserwuj notkę 29

 Istnieje ogromne podobieństwo między nową „Frondą” pod redakcją Mateusza Matyszkowicza a serią filmów o Jamesie Bondzie. Producenci obrazów o agencie 007 w pewnym momencie doszli do wniosku, że seria się zużyła i wymaga radykalnego odświeżenia, a właściwie – resetu. W miejsce Pierce’a Brosnana przyszedł Daniel Craig, a cała historia zaczęła być opowiadana od początku, tak jakby nie było 20 wcześniejszych filmów ze wszystkimi nagromadzonymi przez ten czas smaczkami i elementami ciągłości. Podobnie jak w przypadku nowej „F”, tak i w przypadku bondowskiej serii producenci mówili o „powrocie do korzeni”, do czasów Seana Connery’ego. I tak jak w przypadku „F”, seria zyskała wprawdzie nowych widzów, ale wielu starych się zniechęciło i odeszło. Po uważnym przejrzeniu pierwszego numeru „F” pod rządami hipster prawicy, mogę powiedzieć, że tak jak nowy Bond mnie już nie bawi, tak i nowa „F” nie jest pismem dla mnie. Co nie znaczy, że obiektywnie jest pismem złym. To jest recenzja mocno subiektywna.

Nowa „F” różni się od poprzedniej (czyli i tej pod redakcją Grześka Górnego i tej pod redakcją Tomka Terlikowskiego) bardzo wyraźnie.

Po pierwsze – rozkład tematów. Nowa „F” jest radykalnie przesunięta w stronę kultury. We „F” redagowanej przez poprzedni zespół ważne miejsce zajmowały nauka, twarda teologia, historia i historiozofia. To mi odpowiadało. Szukałem we „F” solidnej wiedzy. Szukałem ortodoksji i tradycji. Nowa „F” to w ogromnej części swobodne okołokulturowe rozważania, które bywają interesujące, ale nie mają waloru „twardości” i solidności. Niektóre tematy z mojego punktu widzenia są cokolwiek egzotyczne. Prawicowe disco-polo czy kibice – dziękuję, nie jestem zainteresowany.

Czytając poprzednią „F” nie miałem wątpliwości, że to solidna konserwa. Nowa dryfuje gdzieś pomiędzy kawiarniami na Placu Zbawiciela a tymi w sąsiedztwie BUW, od czasu do czasu racząc mnie ezoterycznymi klimatami rodem z któregoś z przeintelektualizowanych tołstych żurnali. Nie tego szukam.

Po drugie – ślizganie się po tematach. Stara „F” publikowała więcej tekstów długich i solidnie opracowanych. To była norma. W nowej mnóstwo wątków wydaje się urwanych w połowie lub na wstępie. Wspomniane disco-polo jako zjawisko socjologiczne zostaje ledwo naszkicowane. Dalej mamy ciekawe literacko-publicystyczne rozważania o kompleksie prowincji, na który cierpią warszawskie „słoiki”. Temat arcyciekawy socjologicznie, ale… na tym jednym tekściku się kończy. Z „Kronosa” Gombrowicza redakcja kpi w kilku tekstach. Zamieszcza jedną ciekawszą analizę Krzysztofa Koehlera i znów – na tym koniec.

Z czego wynika za powierzchowność? Wygląda to tak, jakby nowa redakcja wpadła na kilka ciekawych pomysłów, ale zabrakło jej konceptu, kto mógłby się nimi zająć solidniej. To duża jakościowa zmiana na minus w porównaniu z „F” poprzednią. Ta redagowana przez Górnego, biorąc się za jakiś temat, poświęcała mu czasem pół numeru i okraszała kilkoma tekstami lub wywiadami, zdobytymi a to w Stanach, a to we Francji, a to w Wielkiej Brytanii. Tego także brakuje w nowej „F”, brakuje bardzo wyraźnie. Razi pewna prowincjonalność.

Po trzecie – chaotyczność. To zapewne celowy zamysł redakcyjny, który jednak nie znajduje mojego zrozumienia. Całość sprawia wrażenie przypadkowo powrzucanych do numeru tekstów, wśród których żaden z wątków nie jest dominujący

Po czwarte – kwestia najważniejsza, hipsterska i pokoleniowa. Oceniając nową „F” w „Plusie-Minusie”, Filip Memches napisał, że „Pismo poświęcone” należało zamknąć po odejściu Rafała Smoczyńskiego. Nie zgadzam się, choć faktycznie – „F” po Smoczyńskim była zdecydowanie inna. Mimo wszystko patrzę na jej historię jako na całość, która uległa ewolucji, uzasadnionej i korzystnej.

To, co było odkrywcze i nowe 20 lat temu, dziś by zapewne raziło. I tak jest niestety z formą nowej „F”. Przedsięwzięcie zwane hipster prawicą sprawdzało się na portalach społecznościowych – na FB, Instagramie czy TT – jako zabawa formą. Nie może jednak być podstawą do tworzenia środowiska, obejmującego w posiadanie taką markę jak „F”. Próba powrotu do estetyki pierwszej „F” sprawia pretensjonalne wrażenie. Umieszczone tu i tam („Leopold Tyrmand – pilnuje piłki i aligatora”) żarty są wysilone i raczej żenujące niż zabawne. Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. Tak jak Daniel Craig nigdy nie będzie Seanem Connerym, tak – przy całym szacunku – Mateusz Matyszkowicz nie jest Grzegorzem Górnym, a Dawid Wildstein Rafałem Smoczyńskim. Naśladownictwo okazuje się kiepskim pomysłem.

Uderza jeszcze coś: całość jest jakoś… niedojrzała. Odejście od twardej wiedzy na rzecz hipsterskich rozważań literacko-kulturalnych, chaotyczność, niekończenie wątków – wszystko to być może tłumaczy skład redakcji. Nie chodzi tu o poszczególne nazwiska (choć istotnie obecność niektórych osób w zespole redakcyjnym jest z mojego punktu widzenia dziwna i raczej projekt obciąża), ale o kwestię pokoleniową.

„F”, jako się rzekło, ewoluowała. Można powiedzieć – dojrzewała razem ze swoimi redaktorami. Zmieniała się, bo zmieniali się oni. Rosły ich dzieci, zwiększało się doświadczenie. Nowy zespół to ludzie w większości w okolicach trzydziestki lub w niektórych wypadkach młodsi. I to czuć. Od „F” z ostatnich lat mogłem oczekiwać nie tylko solidnej pracy redakcyjnej i jakości. Oczekiwałem także – i dostawałem – pewną dojrzałość, wynikającą z życiowej sytuacji redagujących ją ludzi. Inaczej patrzy na rzeczywistość ktoś, kto posłał dzieci do szkoły, zbudował dom, kupił mieszkanie, ubezpieczał samochód, pracował w kilku miejscach, prowadził firmę, ma na koncie kilka telewizyjnych programów i kilka książek – a inaczej bywalec tak zwanego Placyq, który, pozbawiony zobowiązań, może spędzać pół życia w kawiarnianym dymie. Brakuje nowej „F” tej życiowej dojrzałości, może nawet życiowej mądrości, wyczuwalnej poprzez dobór tekstów i ich kształt. Biorąc do ręki dawną „F” miałem uczucie, że posługuję się tym samym kodem co jej autorzy. Że łączy nas nie tylko wspólnota poglądów, ale też życiowego doświadczenia. Teraz już tego poczucia nie mam. Wręcz przeciwnie – towarzyszy mi odczucie, że nowy zespół całkiem otwarcie mówi do mnie: „Nie interesują nas czytelnicy starej »F«, spadaj na bambus”.

Na początku stwierdziłem, że nie chcę oceniać nowej „F” źle. Wiem, że za wszystkimi zmianami stoi strategiczny zamysł. Matyszkowicz chce zwabić i wychować ludzi młodszych ode mnie o 10-15 lat. Byłoby świetnie, gdyby mu się udało. Mam jednak poważne wątpliwości, czy idzie dobrą drogą i czy nie lepszą byłoby – co sugeruje w swoim tekście Memches – założenie nowego pisma, bez próby kiepskiego naśladownictwa dawnych wzorów, niemożliwych dziś do powtórzenia.

Kiedy obejrzałem „Casino Royal” (był to jedyny Bond z nowej serii, którego widziałem), uznałem, że dla mnie bondowska seria skończyła się na „Śmierć nadejdzie jutro”. Producenci mieli oczywiście prawo zrobić z Bondem, co chcieli, ale jako wielbiciel serii czułem się jednak trochę oszukany. Podobnie czuję się teraz, mając przed sobą nową „F”. Życzę powodzenia, ale bez emocji i bez specjalnego zaangażowania. I zachęcam Mateusza Matyszkowicza do zastanowienia się, czy opłaca się tak radykalnie gubić fanów poprzedniej serii na rzecz nowych widzów. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura