Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
14690
BLOG

„Resortowe dzieci” - książka słaba, ale potrzebna

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 56

 „Resortowe dzieci” to książka bardzo potrzebna, przełamująca – jak pisało już wielu komentatorów i recenzentów – niepisane tabu. Tym przykrzejsze, że jest to książka, niestety, słaba, a miejscami wręcz żenująco słaba.

Wiem – szum wokół „Resortowych dzieci” już przeminął, ale czuję się w obowiązku umieścić tutaj swoje uwagi, bo zobowiązałem się do tego już jakiś czas temu. Mam też cichą nadzieję, że może autorzy – choć łatwo było im popaść w samozadowolenie w związku z imponującą sprzedażą książki i jej niewątpliwym sukcesem – wezmą pod uwagę również uzasadnioną krytykę i unikną błędów w przyszłości, podczas tworzenia zapowiadanych kolejnych elementów cyklu.

Zacznijmy jednak od plusów. Fundamentalni krytycy „Resortowych dzieci” wielokrotnie powtarzali, że książka powstała w oparciu o skandaliczne i absurdalne założenie, że dzieci odpowiadają za rodziców. Pomijam fakt, że zapewne wielu z nich książki w ogóle nie czytało, bo gdyby ją przeczytali, wiedzieliby, że takie rodzinne historie stanowią tylko część opisanych przypadków – zapewne około połowy. Do tego jeszcze wrócimy. Ale najpierw trzeba unieść brwi ze zdziwienia. Nikt tu przecież nigdy nie mówił o jakiejś pokoleniowej odpowiedzialności. Takie myślenie jest charakterystyczne dla totalitarnych reżimów, które za karę lubią wyrzynać dysydentom rodziny, od dziadków począwszy, na wnukach skończywszy.

Pytanie jest całkiem inne: czy istnieje przełożenie między sposobem patrzenia na świat, na Polskę, na własne obowiązki – a rodzinnym domem i wartościami, w jakich byliśmy wychowywani. Odpowiedź jest oczywista: tak, istnieje takie przełożenie i zaprzeczanie temu jest absurdalne. Z tym że nie oznacza to absolutnie, że dzieci zawsze muszą iść w ślady rodziców. Reakcje na przekazywane w domu wartości bywają różne. Czasem jest to właśnie akceptacja i kierowanie się podobnymi zasadami we własnym życiu, czasem jest to czasowe odrzucenie, a potem stopniowy powrót w kierunku, wyznaczonym przez rodzinny dom (znamienny przykład niektórych osób ze środowiska „Gazety Wyborczej”), czasem zaś jest to całkowite i trwałe odrzucenie.

Drugi mechanizm, którego istnieniu wydają się zaprzeczać krytycy książki, to reprodukcja elit. Zjawisko socjologicznie dobrze opracowane i opisane, sprawiające, że w określonych punktach społecznej struktury – np. właśnie w mediach, w klasie politycznej, w dużym biznesie itp. – wraz ze zmianą pokoleń albo po prostu dołączaniem nowych ludzi, nie następuje często oczekiwana zmiana mentalności, systemu wartości – jakiekolwiek odświeżenie. Elita niby się zmienia, bo pojawia się nowa krew, ale to są osoby, które albo już wcześniej wyznawały podobny system wartości jak dotychczasowi członkowie danej grupy, albo ewentualnie błyskawicznie go przyjmują. Kwestionowanie istnienia tego mechanizmu również nie ma sensu.

Wreszcie trzecia rzecz, która się autorom raczej udała, to warstwa czystych faktów. Nawet osoby dobrze poinformowane i interesujące się życiem publicznym mogły nie wiedzieć o niektórych opisanych zależnościach, powinowactwach, losach. Bardzo często powtarza się ten sam schemat: rodzice – przedwojenni kapepowcy żydowskiego pochodzenia, dzieci – błyskotliwa kariera w peerelowskich mediach, a nierzadko i później. Zbyt wiele jest takich historii, opisanych w „Resortowych dzieciach”, aby uznać, że to nie pewna reguła, ale dzieło przypadku.

Mamy zatem, podsumowując, trzy dziedziny, w których książka Kani, Targalskiego i Marosza przedstawia mogłaby przedstawiać sporą wartość: fakty, dotyczące licznych osób publicznych, mechanizm wynoszenia wartości z domu oraz mechanizm reprodukcji elit.

Problem w tym, że „Resortowym dzieciom” trudno coś zarzucić jedynie w tej pierwszej sferze, bo w większości przypadków autorzy opierają się po prostu na dokumentach i nie ma mowy o konfabulacji. Niestety, w pozostałych dwóch sferach jest znacznie gorzej.

Jedna z moich podstawowych uwag jest taka, że „Resortowe dzieci” miały pokazać wspomniane mechanizmy, ale zawiodły. Czytelnik musi się ich jedynie domyślać lub czynić po prostu własne założenia. Schemat wygląda zatem tak: informacja o życiorysie rodziców, informacja o życiorysie dzieci, nic w środku. Kania, Targalski i Marosz nie potrafią przekonująco – ba, nawet tego nie próbują – wskazać, jak przebiega przejmowanie poglądów od rodziców lub ewentualnie wyzwalanie się z nich. Podobnie zresztą jak nie potrafią ukazać mechanizmu reprodukcji elit, który znów trzeba sobie samemu dopowiadać. Wiemy zatem, że dana osoba pochodzi z rodziny o tradycjach kapepowskich, że rodzice pracowali w resorcie bezpieczeństwa lub byli ważnymi osobami w mediach PRL, że ona sama ma na koncie współpracę z peerelowskimi służbami, a mimo to zrobiła karierę w mediach III RP. Tyle że nie dowiemy się, jak to przebiegło i dlaczego do tego doszło.

Przykład – losy Grzegorza Miecugowa i jego ojca Brunona, postaci faktycznie paskudnej. Czytamy zatem: „Nie bez znaczenia w karierze Grzegorza Miecugowa był fakt, że jego ojciec, Brunon Miecugow, był znanym dziennikarzem, doskonale funkcjonującym w socjalistycznej prasie”. Zapewne jest to stwierdzenie słuszne i fakt ten naprawdę miał znaczenie. Tyle że w tekście nie znajdziemy ani słowa o tym, jak jedno przełożyło się na drugie.

Na upartego, gdyby „Resortowe dzieci” wziął do ręki ktoś, kto chciałby je odczytać bez kontekstu i powszechnie dostępnej wiedzy, mógłby dojść do wniosku, że opisane przypadki nie dowodzą istnienia żadnych reguł. Autorzy nie są bowiem w stanie pokazać zależności pomiędzy działalnością rodziców i ich miejscem w hierarchii PRL a losem ich dzieci.

Tu widać gigantyczne braki warsztatowe piszących, które zresztą ujawniają się również w innych kwestiach. Można się zgodzić, że w książce, która opisuje losy kilkudziesięciu osób, nie sposób w przypadku każdej z nich drobiazgowo rekonstruować wspomnianych zależności, pochylając się na przykład nad ewolucją jej światopoglądu pod wpływem rodzinnego domu. Ale przynajmniej kilka takich analiz powinno się w książce znaleźć – jako wzorzec. Nie ma ani jednej. Punkt wyjścia i punkt dojścia to trochę za mało, aby twierdzić, że się opisało jakikolwiek mechanizm. Wygląda jednak na to, że Kania, Targalski i Marosz zestawili po prostu cytaty z dokumentów, artykułów i innego rodzaju źródeł i uznali, że na tym mogą pracę zakończyć.

Przeczytanie „Resortowych dzieci” zajęło mi relatywnie dużo czasu, bo tę książkę czyta się przeraźliwie ciężko. Nic dziwnego – jest nieznośnie chaotyczna. Autorzy wybrali uporządkowanie zagadnień według kryterium poszczególnych środowisk, ale w ramach tychże nie byli już w stanie wprowadzić żadnego przejrzystego porządku. Mamy więc zebrane obok siebie najróżniejsze i nieprzystające do siebie kategorie. Są regularni i dobrze udokumentowani TW, są kontakty operacyjne – te z Departamentu I MSW i z pozostałych (co miało trochę inne znaczenie, ale wciąż było formą świadomej współpracy), a obok nich historie oparte na skojarzeniach, niepełnych danych czy zarzutach dotyczących całkiem współczesnej działalności.

Przykład – Piotr Pytlakowski, dziennikarz „Polityki”. Pierwszy zarzut: Pytlakowski obsługiwał proces morderców ks. Popiełuszki, co musiało oznaczać akceptację przez SB. Jednak żadnych dokumentów w tej kwestii autorzy nie przywołują. Stwierdzają po prostu: „Nie było na nim [procesie] osób bez akceptacji SB”. Możemy się domyślać, że tak istotnie było, ale w tego typu publikacji można by oczekiwać jednak czegoś więcej niż nieopatrzonego nawet przypisem autorytarnego stwierdzenia. Dalej dowiadujemy się, że Pytlakowski odszedł z „Życia” po publikacji „Wakacji z agentem”, a w 2001 r. w „Polityce” napisał tekst zawierający tezy identyczne co słynny film „Dramat w trzech aktach”, szkalujący braci Kaczyńskich. Pytlakowski był też współautorem filmu, pokazującego Barbarę Blidę jako ofiarę PiS.

Ojciec Pytlakowskiego w latach 50. pracował w wydawnictwie MON. Był też figurantem w toczącej się w latach 50. sprawie, dotyczącej rzekomej współpracy żołnierzy AK z Gestapo, ale o co chodziło – nie wiadomo, bo nie ma kompletu akt.

Tak w streszczeniu wygląda rozdział „Polityczne criminal tango”. Na jakiej zasadzie Piotr Pytlakowski łapie się do grupy resortowych dzieci – nie bardzo wiadomo. Pojęcia „resortowe dzieci” autorzy zresztą w ogóle nigdzie nie definiują. Głównym zarzutem, który można wyczytać z passusu, poświęconego Pytlakowskiemu, jest, że jako dziennikarz zaangażował się w akcje uderzające w PiS.

W innym miejscu pojawia się Jarosław Gugała, dziennikarz zdecydowanie prorządowy. Nie był TW, nie był KO, w tekście nie ma ani słowa o jego rodzicach czy krewnych. Za to teść Gugały był w latach 80. dyrektorem Centrali Handlu Zagranicznego Animex, której losy w latach 90. były dość interesujące. Tylko jakie to miało przełożenie na działania Gugały?!

Przykład kolejny: na s. 307 pojawia się Grzegorz Cydejko, obecnie szef warszawskiego oddziału SDP, skonfliktowany z przewodniczącym stowarzyszenia Krzysztofem Skowrońskim. Zarzuty wobec Cydejki są trzy. Pierwszy – pojawił się na antenie TVP. Drugi – w 1986 r. odbywał praktyki na Uniwersytecie Łomonosowa w Moskwie. Trzeci – w roku 2012 podpisał list, w którym wraz z kilkoma innymi osobami domagał się odejścia Skowrońskiego z funkcji szefa SDP. Umieszczenie go w „Resortowych dzieciach” jest po prostu niepoważne.

Podobnych przypadków jest więcej. Najbardziej znany to Marcin Meller, który w Peerelu był radykalnym NZS-owcem, a jego dziennikarska kariera nie ma nic wspólnego z rodzinnymi koligacjami. Ale – i to zapewne klucz do umieszczenia go w książce – jest „twarzą TVN”.

Są też passusy, gdzie dla dopełnienia i tak paskudnego obrazu niektórych medialnych koryfeuszy sięga się po całkowicie absurdalne argumenty. Na s. 94 czytamy: „Owo »krążenie na dworze władzy« weszło w krew co niektórym dziennikarzom »Polityki«. Po roku 1990 nie był niczym szczególnym widok wychodzącej z gabinetów władzy Janiny Paradowskiej, czołowej dziennikarki tygodnika. Można było ją spotkać, jak opuszcza pokój marszałka Sejmu Józefa Oleksego (wywiadowca AWO o ps. »Piotr«)”.

Autorzy całkiem serio chcą rozliczać dziennikarzy z tego, że rozmawiają z politykami, również w ich gabinetach? Obawiam się, że i mnie zdarzało się wychodzić z rozmaitych sejmowych czy ministerialnych gabinetów, a pewnie i autorom „Resortowych dzieci”.

Mamy zatem obok siebie osoby, które świadomie współpracowały, nie wiadomo, czy współpracowały (dokumenty są zbyt skąpe), nie współpracowały, ale miały rodziców z komunistycznym rodowodem, wreszcie ani jedno, ani drugie, za to w mediach III RP są po stronie przeciwnej niż autorzy książki. Wszystkie te przypadki są z sobą wymieszane, nie ma żadnej czytelnej hierarchii ważności. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w niektórych wypadkach czasem jedynym celem autorów było znalezienie jakiegokolwiek haka na nielubianego dziennikarza. To zdecydowanie osłabia wymowę książki.

Osłabia ją także fakt, że autorzy nie mogą się zdecydować, czy piszą książkę naukową lub przynajmniej pupularnonoaukową, czy też ognisty pamflet do „Gazety Polskiej”. Dlatego obok passusów, zawierających jedynie fakty i cytaty z dokumentów, napotykamy niespodziewanie takie kwiatki jak czysto publicystyczna relacja z programu Tomasza Lisa z udziałem Jarosława Kaczyńskiego (s. 340) czy następująca charakterystyka obecnego naczelnego „Newsweeka”: „[4 czerwca 1992 r.] Ubrany w białą koszulę i czerwony krawat młody mężczyzna przypominający działacza Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej nerwowo rozmawia z posłem KLD Andrzejem Zarębskim”.

Albo następujący fragment (s. 165): „Z »Nie« Urbana, obok Wiesława Górnickiego, współpracował też publicysta »Polityki« Ryszard Marek Groński. Obaj dopuszczali się szkalowania Żołnierzy Wyklętych, wykorzystując do tego celu brukowy, szydzący z wszelkich świętości tygodnik Urbana”.

Ktoś powinien chyba autorom wyjaśnić, że w zależności od typu publikacji obowiązuje określony styl. Jeżeli piszę się książkę z pretensjami naukowymi, odwołującą się do dokumentów i faktów, to unika się stylu publicystycznego. To po prostu zgrzyta i sprawia, że publikację łatwo zdyskredytować.

„Resortowe dzieci” to zatem książka słaba. Może nawet bardzo słaba, jeśli wziąć pod uwagę, jakie wzbudziła poruszenie i nadzieje. Gdy zabierałem się do lektury, oczekiwałem czegoś znacznie bardziej pogłębionego, przemyślanego i przede wszystkim bardziej profesjonalnego. Zawiodłem się dość poważnie. Zyskałem wiedzę o wielu ważnych faktach – i za to jestem wdzięczny.

Swój zawód odczuwam jednak tym boleśniej, że obawiam się, iż popełnione błędy zamkną temat na dłuższy czas. Obym się mylił. I oby kolejne części były lepsze. Znacznie lepsze. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka