Mariam Mariam
2398
BLOG

DLACZEGO POTRZEBUJEMY WOLNOŚCI SŁOWA W SIECI

Mariam Mariam Polityka Obserwuj notkę 39

 

“ Prawda jest mową nienawiści dla tych, co mają coś do ukrycia”

W swej krucjacie przeciwko “mowie nienawiści” regulatorzy pragną poddać wszystkich użytkowników Internetu systemowi rodzicielskiej kontroli
/Sandy Starr/

Pęd do znalezienia nowej legislacji, zabraniającej mowy nienawiści w Internecie, stał się ogólnoeuropejskim projektem. „Deklaracja Brukselska” wydana przez Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OSCE), która stworzona została z materiałów Konferencji ds. Tolerancji oraz Walki z Rasizmem, Ksenofobią i Dyskryminacją - w której uczestniczyłam w Brukseli we wrześniu 2004 - zobowiązuje państwa członkowskie OSCE do „zwalczania przestępstw nienawiści, które mogą być napędzane przez rasistowską, ksenofobiczną i antysemicką propagandę w mediach i w Internecie”.

Przewodniczący znaczącej Europejskiej Sieci Przeciwko Rasizmowi (ENAR), skupiającej organizacje pozarządowe, argumentował na tejże samej konferencji brukselskiej, że „każdy skuteczny instrument prawny służący do zwalczania rasizmu powinien uznawać za niezgodne z prawem „podburzanie do przemocy na tle rasowym i nienawiści”, „zniewagę publiczną na tle rasowym”, „akceptowanie zbrodni ludobójstwa, zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych”, „zaprzeczanie lub banalizowanie Holocaustu”, „publiczne rozpowszechnianie  rasistowskich lub ksenofobicznych materiałów” oraz „kierowanie, popieranie albo uczestnictwo w działalności rasistowskiej lub ksenofobicznej grupy”. Ponadto także „rasistowskie motywacje w zwykłych przestępstwach należy uznawać za okoliczność obciążającą” – jak to jest obecnie w prawie brytyjskim.

Ponieważ pogląd, iż mowa nienawiści stanowi narastający problemem, wymagający oficjalnej regulacji i cenzury, zyskał w Europie na znaczeniu, nie dziwi fakt, że Internet znalazł się w szczególnym centrum zainteresowania i troski. Internet bowiem rzuca wyzwanie starszym formom regulacji prawnych i czyni bezsensownymi granice między jurysdykcjami. Pojawiły się nawoływania pod adresem władz, aby pozamykać portale takie, jak Redwatch i Noncewatch – obydwa powiązane z faszystowskimi organizacjami Combat 18, które zamieszczają czarne listy podejrzanych marksistów i poszczególnych pedofili. Bardziej humorystyczne stronki jak HatHawick (obecnie zamknięta), która składała się głównie z dobitnych inwektyw pod adresem szkockiego miasta Hawick i jego kibiców rugby – również znalazły się pod obstrzałem za szerzenie nienawiści (co zakrawa na ironię, zważywszy, że jedną z rzeczy, za którą mieszkańcy Hawick byli obwiniani, był ich rzekomy rasizm).

Jednakże co ma oznaczać zamiar zakazania mowy nienawiści w Internecie? Ta dyskusja ma kłopotliwe implikacje, zarówno dla przyszłości Internetu, jak i szerszego, bardziej zasadniczego podejścia społecznego do kwestii wolności mowy.

Regulowanie mowy nienawiści w Internecie

Internet ustawicznie postrzegany jest, jako miejsce nieuregulowanej i nie do uregulowania anarchii. Ale to wrażenie staje się coraz mniej dokładne, w miarę jak rządy zmierzają do monitorowania i kontrolowania naszych aktywności w sieci.

Inicjatywy walki z mową nienawiści online grożą zneutralizowaniem i stłumieniem najbardziej postępowego atrybutu Internetu, jakim jest fakt, że wszędzie, każdy, kto posiada komputer i podłączenie do netu, może się w nim swobodnie wypowiadać. W Wielkiej Brytanii regulator internetowy – Internet Watch Foundation radzi: „Jeśli widzisz w necie zawartość rasistowską”, wówczas „IWF i policja nawiążą współpracę z usługodawcami serwera hostującego, aby usunąć zawartość tak szybko, jak to możliwe”.

Przesłanki te wyraźnie sprzyjają cenzurze - IWF dodaje: „Jeśli nie masz pewności co do tego, czy zawartość jest legalna, czy nie, bezpieczniej będzie ją jednak zgłosić”. Więc nie dość, że same władze coraz bardziej przeczesują i cenzorują zawartość internetową, której nie aprobują, to jeszcze namawiają do współpracy w tym procederze owe wrażliwe duszyczki, które bywają najłatwiej nią obrażane i które otrzymują prawo veta w sprawie tego, z czego reszta z nas może korzystać w sieci.

Protokół Dodatkowy Komisji Europejskiej do Konwencji o Cyberprzestępczości (Additional Protocol to the Convention on Cybercrime), który dąży do zakazania „materiału rasistowskiego i ksenofobicznego” w Internecie, definiuje taki materiał jako „jakikolwiek materiał pisemny, obrazki i inne reprezentacje idei i teorii, które doradzają, promują lub wzniecają nienawiść, dyskryminację lub gwałt, przeciwko jakiejkolwiek jednostce lub grupie jednostek, w oparciu o rasę, kolor, pochodzenie, narodowość , grupę etniczną, jak również religię, jeśli jest użyta, jako pretekst dla któregokolwiek z tych czynników”. Czy możemy oczekiwać, że internetowe wersje Biblii i Koranu będą pierwszą rzeczą, która zniknie pod takim reżimem? Z całą pewnością istnieje niezliczona ilość dzieł artystycznych i dokumentalnych, które mogą podpaść pod taką wszechogarniającą regulację.

Zgodnie z powszechnie deklarowanym celem regulacji mowy nienawiści, jakim jest uniknięcie faszyzmu, dodatkowy protokół usiłuje również zakazać „negowania, całkowitego pomniejszania, aprobaty lub usprawiedliwiania ludobójstwa bądź zbrodni przeciwko ludzkości”. Według Komisji Europejskiej, "projektodawcy tych sankcji uważali za konieczne, aby nie ograniczać ich zakresu jedynie do zbrodni popełnionych przez nazistów w czasie II wojny światowej i uznanych jako takie przez Trybunał Norymberski, ale włączyć również zbrodnie ludobójstwa i zbrodnie przeciw ludzkości, ustalone przez inne międzynarodowe sądy, powołane do życia po 1945 r. przez odnośne międzynarodowe instytucje prawne".

Jest to przykład, w którym orędownicy regulacji, w kwestii mowy nienawiści, chociaż ostentacyjnie wystrzegają się spektrum totalitaryzmu, to jednak sami jednocześnie działają w niepokojąco autorytarny sposób. Zaprzeczanie Holocaustowi jest jedną rzeczą - zaś debata o skali i przyczynach późniejszych zbrodni, takich jak te w Sudanie czy byłej Jugosławii, oraz czy właściwym jest opisywanie takich konfliktów w kategoriach ludobójstwa, jest zupełnie inną rzeczą i trwa na ten temat nieustanna i usprawiedliwiona debata. Jednakże władze europejskie zyskują nowe uprawnienia, które upoważnią je do narzucenia nam swoich definitywnych interpretacji historii współczesnej, którą będziemy zmuszani zaakceptować, pod groźbą postępowania sądowego.

Ograniczenia swobody wypowiedzi, zawarte w Dodatkowym Protokole, mogłyby być jeszcze bardziej dotkliwe, niż są. Oczywiście „komisja zajmująca się projektem konwencji, omawiała możliwość włączenia innych, powiązanych przestępstw”, jednakże „nie była w stanie osiągnąć zgody co do kryminalizacji tych zachowań". Ciągle jednak Protokół Dodatkowy w swej obecnej formie jest znacznym ograniczeniem wolności wypowiedzi i obciążeniem dla procesu przeciwstawiania się bigoteryjnym opiniom w otwartej debacie.

Jak zauważa jeden z bardziej ciętych krytyków Dodatkowego Protokołu: „Dowiedziono naukowo, że kryminalizacja niektórych form wypowiedzi nie wyklucza eliminacji sentymentu, który się pod nimi kryje. To naprawdę powszechnie dostępna wiedza
,widziałem to nawet wydrukowane na pudełku zapałek ”. Dowód prawdopodobnie na to, że nie można wierzyć we wszystko, co się czyta w barze. Idea, że cenzura naprowadza ludzi, aby mówili i działali w jedynie słuszny sposób, jest wysoce wątpliwym i dyskusyjnym pomysłem. Natomiast to, co jest oczywistą prawdą to fakt, że gdy raz wolność słowa zostanie ograniczona, to przestaje być wolnością.

Gdy juz raz wolność słowa zostanie ograniczona, przestaje być wolnością.

Ci, którzy argumentują na rzecz regulacji mowy nienawiści, często twierdzą, że popierają zasadę wolności słowa, ale że musi istnieć pewnego rodzaju rozróżnienie pomiędzy obroną wolnej mowy, tradycyjnie rozumianej, a przyzwoleniem na wyrażanie nienawistnych idei. Więc kiedy poprzedni sekretarz stanu David Blunkett zaproponował wprowadzenie przestępstwa wzniecania nienawiści religijnej do brytyjskiego prawa, upierał się, że „prawa ludzi do roztrząsania kwestii religijnych i prozelityzmu byłyby zabezpieczone, ale nie możemy pozwolić ludziom na wykorzystywanie różnic religijnych dla wzbudzania nienawiści”.

Dzielenie zasad wolności słowa w taki sposób, aby te szczególnie odrażające idee jakoś zdyskwalifikować i wyrugować przez zabezpieczenia, jest pokrętną i podejrzaną metodą. W końcu nie jest tak, że wolna mowa zawiera w sobie jakąś recepturę odnośnie tego, z czego się ma składać treść takowej mowy. Każda taka receptura byłoby sprzeczna z zasadniczym znaczeniem słowa „wolny”.

Protokół dodatkowy Komisji Europejskiej do Konwencji o Cyberprzestępczości odwołuje się do „potrzeby zapewnienia właściwej równowagi pomiędzy wolnością ekspresji, a skutecznym zwalczaniem poczynań o charakterze rasistowskim i ksenofobicznym”. Kiedy właśnie punktem spornym jest ta kwestia „równowagi”. 
Dopóki nie jesteśmy wolni, aby powiedzieć to, co myślimy, doświadczać i wyrażać jakiekolwiek emocje, jakie nam sie podoba (włączając nienawiść) i aby nienawidzić kogokolwiek chcemy, to jak można w ogóle być wolnym?!

Zgodnie z tradycją europejskich praw człowieka, prawa częstokroć muszą być równoważone jedne z drugimi oraz z wynikającymi z nich obowiązkami. Nawet najbardziej prominentni obrońcy praw człowieka zgadzają się co do tego, że może to być ćwiczenie najeżone trickami. Na spotkaniu odnośnie wolności słowa i Internetu, zorganizowanym przez UNESCO w paryskiej siedzibie w roku 2005, znalazłam się wśród przemawiających, razem z prawnikiem, sędzią i wziętym teoretykiem praw człowieka, Geoffrey’em Robertsonem. Zwróciłam się do niego z kwestią, że wyjątki odnośnie wolności ekspresji, które proponował w przypadkach podżegania do nienawiści rasowej lub ludobójstwa, sprowadzałyby się do nieuzasadnionych i niemożliwych do obrony ograniczeń co do wolności słowa. „Legislacja dotycząca praw człowieka jest chora” - odpowiedział ponuro.

Jednakże amerykański model konstytucyjny jest mniej niejasny, co do potrzeby bezkompromisowego podtrzymywania pewnych wolności, między innymi wolności mowy. Fakt, że poziom wolności słowa, którym się cieszymy w Internecie w ostatniej dekadzie, bardziej dostosowywał się - przynajmniej początkowo - do amerykańskich niż europejskich standardów, stał się dla niektórych powodem do rozpaczy. Na przykład komentator technologii Bill Thompson dyskredytuje “USA, gdzie każda sensowna dyskusja jest paraliżowana przez konstytucję i ciągłe korowody, by ustalać ilu Ojców Założycieli może się zmieścić w główce od szpilki” i gdzie „decydują oni o działaniu swej części netu według zasad, które zostały ustalone 250 lat wcześniej przez zgraję zbuntowanych kupców i zrewoltowanych właścicieli niewolników”.

W USA wolność słowa została poddana pewnym wyjątkom, zwłaszcza według doktryny „jasnego i obecnego niebezpieczeństwa”. Ten właśnie wyjątek został wykorzystany jako usprawiedliwienie dla regulacji mowy nienawiści, jednak w rzeczywistości jest on bardzo specyficznym oraz wąskim wyjątkiem i zgodnie pierwotnym zamysłem w ogóle nie stanowi wsparcia dla idei mowy nienawiści. Termin „jasne i obecne niebezpieczeństwo” (clear and  present danger) został stworzony przez sędziego Sądu Najwyższego Olivera Wendell Holmesa Jr., w odniesieniu do tych wyjątkowych okoliczności, o których można powiedzieć, że racjonalne jednostki są zmuszane do działania w określony sposób. Wg Holmesa Jr., klasyczną ilustracją tego jest przykład „człowieka krzyczącego niezgodnie z prawdą ‘Ogień!’, w przepełnionym teatrze, wywołując panikę” - wówczas rozsądni ludzie są zmuszeni do działania ze strachu o swoje bezpieczeństwo. 

Jednak w ogromnej większości przykładów - włączając podburzanie do popełniania nienawistnych czynów - żaden taki natychmiastowy strach nie istnieje. Przeciwnie, istnieje tam raczej możliwość każdej jednostki do oceny słów, które słyszą i zadecydowania, czy działać albo nie działać, stosownie do nich. Zatem chodzi o jednostkę, która sama ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, a nie jakaś trzecia osoba, która ją podburzyła do zachowania się w szczególny sposób. Chociaż budzi zrozumiały niepokój, dowodzenie na przykładzie Nicka Ryana - który pisze książki i robi programy, eksponujące skrajną prawicę - że spotyka się posty o nim, sugerujące, że „ktoś powinien użyć noża na tę kurwę”, jednakże takie słowa same w sobie nie są usprawiedliwionym pretekstem do cenzurowania treści Internetu.

Rzeczywista kwestia nie dotyczy prawa jakiejś garstki jednostek do propagowania nienawistnych treści. Kto tak naprawdę przejmuje się tym, czy mają one głos, czy też nie? Dotyczy jednakże tego, co zatroskanie o mowę nienawiści w sieci odsłania - demaskuje mianowicie poziom oficjalnej pogardy dla użytkowników Internetu. Pojawia się obawa, że ludzie czytający nienawistną treść na swych komputerach, zostaną niechcący zarażeni tymi ideami i w rezultacie pobudzi ich to do popełnienia aktów przemocy. Zakłada się zatem, że społeczeństwo potrzebuje zabezpieczenia przed nienawistnymi ideami online, w taki sam sposób, jak dzieci bywają zabezpieczane przed stronkami zawierającymi pornografię i gwałt. Ale przecież dojrzali użytkownicy Internetu nie są dziećmi, ani też nie są bezrozumnymi głupcami, żeby można było na nich tak łatwo wpłynąć

Wiemy, ze Internet hostuje wielość idei: niektóre dobre, niektóre złe oraz takie, które nie są po prostu warte naszej uwagi. Zakładanie, ze użytkownicy Internetu są niezdolni do przefiltrowania tych idei na swój użytek, wykazuje wysoki poziom lekceważenia i pogardy dla nas wszystkich, jak gdybyśmy wszyscy byli potencjalnymi gwałtownymi kryminalistami, którzy jedynie potrzebują zerknąć na stronkę, aby zacząć działać wedle swych najniższych instynktów. Aby przeciwdziałać takim założeniom, musimy przyjrzeć się z dystansu takim łatwym przesłankom, które przyświecają władzy, odnośnie cenzurowania mowy nienawiści, tudzież zrozumieć, dlaczego te przesłanki są błędne.

Odróżnianie mowy od działań i uprzedzeń od emocji.

Brytyjski wykładowca akademicki David Miller, orędownik legislacji ds.zbrodni nienawiści użala się, że „obrońcy wolności słowa mają tendencję zakładać, że mowa może być w sposób jasny odseparowana od działania”. Lecz poza ciemnym obszarem akademickiego postmodernizmu należałoby poddać pod dyskusję fakt, że istnieje jednak wyraźna różnica pomiędzy tym, co ludzie mówią i myślą z jednej strony, a tym co robią - z drugiej.  

Oczywiście, bez tego podstawowego rozróżnienia, staje się trudnym podtrzymywanie równego, bezstronnego systemu praw. Jeśli nasze działania nie różnią się od naszych słów i naszych myśli, wówczas przestaje istnieć punkt oparcia, na podstawie którego możemy być pociągani do odpowiedzialności za owe działania, niezależnie od tego, jak poważne mogłyby one być. Powszechnie znana jest wymówka typu: „Diabeł mnie do tego zmusił”.

To nie słowa same w sobie powodują, że rzeczy się zdarzają, ale wartość, jaką tym słowom nadajemy. Jeśli idee, z którymi się nie zgadzamy, są przez innych utrzymywane w wysokiej estymie, wówczas nie uleczymy sytuacji, próbując zapobiegać wyrażaniu owych idei. Raczej jedynym zasadnym sposobem, w jaki możemy zdobyć poparcie przeciw odrażającym ideom, są debaty polityczne, jako sposobność do publicznego przedstawienia naszego własnego punktu widzenia i perswazji. Kiedy władze zaczynają uciekać się do prawnych regulacji odnośnie mowy nienawiści po to, aby tłumić idee, z którymi się nie zgadzają, stanowi to wyraźną wskazówkę, że stan politycznej debaty daleki jest od stanu zdrowia.   

Podobnie jak przydatne jest rozróżnianie pomiędzy mową i działaniem, przy ocenie ważności mowy nienawiści jako kategorii regulacyjnej, tak samo jest użyteczną rzeczą dokonanie rozróżnienia, pomiędzy formami uprzedzeń, takimi jak rasizm i emocje generyczne. Podczas gdy rasizm jest uprzedzeniem, które zasługuje na wyzwanie, nienawiść sama w sobie nie jest czymś, do czego można wnosić obiekcje. Nienawiść jest jedynie emocją i czasami może być całkowicie uzasadnioną i właściwą emocją.

Kiedy Rada Europy szykuje sie do przeciwdziałania „nienawiści” ze swym Dodatkowym Protokołem do Konwencji o Cyberprzestępczości, posługuje się sformułowaniem, mającym oznaczać „intensywną niechęć lub wrogość". Ale czy rozsądnie myślący ludzie nie mają prawa czuć „intensywnej niechęci lub wrogości”? Nienawiść jest czymś, co większość z nas doświadcza od czasu do czasu i jest tak samo niezbędną i ważną emocją jak miłość. Nawet David Blunkett,  naczelny brytyjski architekt inicjatywy przeciwko nienawistnej mowie i zbrodni powodowanych nienawiścią , przyznał, że kiedy usłyszał iż notoryczny morderca Harold Shipman popełnił samobójstwo w więzieniu, jego pierwszą reakcją na to było: „Czy nie jest za wcześnie, by otworzyć butelkę”? Czy mógłby to samo powiedzieć w reżimie, w którym swoboda mowy byłaby zakazana prawem?

Regulacja prawna mowy nienawiści bywa często przedstawiana jako sposób, który ma zapobiec podporządkowaniu społeczeństw totalitarnym ideologiom, takim jak faszyzm. Jednak, jak na ironię, idea, że można regulować mowę i ścigać zbrodnie podług emocji, które im przypisujemy, jest jedną z najbardziej totalitarnych idei, jakie można sobie wyobrazić.

Większość krajów ma już prawa, które zabraniają zastraszania, napadów i uszkadzania własności. Poprzez tworzenie specjalnych kategorii „mowy nienawiści” i „ przestępstw wywołanych nienawiścią”, celem uzupełnienia tych wykroczeń, oraz przez dążenie do osądzania raczej ludzkich motywacji do działania, niż samych ich działań, zbliżamy się niepokojąco blisko do prawnego ustanowienia tego, co twórca George Orwell nazywał „zbrodnią myślenia” lub "myślozbrodnią".

W klasyku Orwella “Rok 1984” – “myślozbrodnia” jest przestępstwem zbrodniczego myślenia, “zasadniczą zbrodnią, która zawiera w sobie wszystkie inne”. Nienawiść tak długo jest dozwolona, wręcz obowiązkowa w orwellowskiej dystopii, jak długo jest ona kierowana pod adresem wrogów państwa. Natomiast jakakolwiek heretycka myśl, choćby w najbardziej błahych kwestiach, niesie ze sobą perspektywę poważnej kary. Orwell demonstruje sposób, w jaki poprzez upolitycznienie języka i zmuszanie ludzi do czujnego rozważania każdego aspektu ich zachowania, ortodoksja może być podtrzymywana, a herezja bezlitośnie tłumiona.

Ludzki instynkt do kwestionowania otrzymywanych opinii i opierania się restrykcjom nakładanym na myśli, jest ostatecznie i na szczęście – nie do stłumienia. Ale tak dalece, jak ten instynkt może być represjonowany, władze muszą najpierw wykształcić w społeczeństwie skłonność do ochoczej ignorancji, którą Orwell w „Roku 1984” nazywa „crimestop” - zbrodnioszlaban, jako podstawowy sposób zabezpieczania się od popełnienia „zbrodni myślenia”. Wg słów Orwella: „Pierwszy i podstawowy stopień wtajemniczenia, od którego można rozpocząć edukację najmłodszych dzieci, nazywa się w nowomowie zbrodnioszlaban. Oznacza to zdolność niemal odruchowego zatrzymania i zmiany toku myśli, gdy tylko przybierają potencjalnie niebezpieczny kierunek. Pod pojęciem tym zawarta jest także umiejętność niewyciągania wniosków i zamykania oczu na błędy logiczne oraz nierozumienia najprostszych argumentów wrogich wobec angsocu, a ponadto automatyczne uczucie nudy i wstrętu do rozważań, które mogłyby prowadzić do nieprawomyślnych wniosków.
Zbrodnioszlaban, innymi słowy, oznacza głupotę ochronną”

Nazywanie mowy z którą się nie zgadzamy mową nienawiści i dążenie do jej zakazania, zamiast podjęcia wyzwania do jej zanegowania w dyskusji, wskazuje na świat, w którym uciekamy się do “zabezpieczającej głupoty” , aby zapobiec szerzeniu się niepożądanych idei. To jest groźne nie tylko dla wolności, lecz jeszcze nadaje tym niepożądanym ideom wiarygodność, na którą one często nie zasługują, dopuszczając do przystrojenia ich w kwiatki zadufanej pozycji prawości, stanowiącej jakoby wyzwanie wobec autorytarnego status quo.

Jest to szczególnie wyraziste, kiedy zostaje zastosowane do Internetu – gdzie tyle rozmaitych idei fruwa wolno, a wiele z nich w ogóle nie zasługuje na wiarygodność. 

Umieszczając Internet w perspektywie

Internet pozwala na leniwe i histeryczne myślenie o problemach społecznych. Z uwagi na ogromną różnorodność dostępnego w nim materiału ludzie, mający jakiś szczególny problem, mogą się po prostu zalogować i odkrywać prawdy o społeczeństwie, jakiekolwiek tylko sobie życzą odkryć. W Internecie nasza perspektywa społeczna ulega zniekształceniu. Kiedy istnieje tak niewiele przeszkód dla utworzenia własnej strony internetowej lub zamieszczania informacji w publicznych dyskusjach, wszystkie głosy wydają się równe.

Internet jest zniekształconym odbiciem społeczeństwa, miejscem, gdzie mniejszościowe i skrajne opinie są nie do odróżnienia od obiegowego nurtu opinii. Jeśli z tego, co znajduje się w necie, można uzyskać jakikolwiek przydatny wgląd w społeczeństwo, to niezbędny jest metodologiczny rygor. Takiego właśnie rygoru czasem brak w dyskusjach netowych na temat 
mowy nienawiści.

Na przykład profesor Tara McPherson napisała o problemie stronek bigotów z głębokiego Południa, które nazwała „liczną forpocztą Dixie w cyberprzestrzeni”. W miarę, jak się czyta przykłady podawanych przez nią ekscentrycznych neokonfedereatów, można by odnieść wrażenie, że „Południe Ponownie Powstanie”(The South Will Rise Again), jak tylko na zderzakach zostaną umieszczone flagi i nalepki. Ale w takiej samej mierze, świat musi być również pod okropnym zagrożeniem pedofilów, satanistów i wszelkich innych wariatów, którym Internet zapewnia wolną platformę.

„Jak bylibyśmy w stanie relacjonować inne wersje historii Południa i miejsc, które nie są sprane do oślepiającej białości”? – zapytuje McPherson, jak gdyby cyfrowa Dixie była jakimś większym społecznym problemem. W swej obecnej formie, Internet niewątpliwie sprzyja wyrażaniu marginalnych poglądów, ułatwiając możność ich ekspresji. Ale sam fakt, że dana idea jest reprezentowana online – nie nadaje tejże idei jakiejś większej konsekwencji społecznej.

Oczywiście, Internet przy okazji ułatwił jednostkom o podobnym zakresie fal - komunikowanie i współpracę. Mark Porok, edytor Raportu Wywiadowczego SPLC (Southern Poverty Law Centre's Intelligence Report), który "monitoruje grupy nienawiści i aktywności ekstremistyczne"  - ma nieco racji, kiedy mówi: „ W latach 1970 i 80 przeciętny biały zwolennik supremacji rasowej, wygrażający pięścią niebu przed swoim mieszkaniem, był wyizolowany. Internet to zmienił”. Francuski minister spraw zagranicznych Michel Barnier podkreśla ten sam aspekt silniej, kiedy mówi: „Internet posiada uwodzący wpływ na sieci nietolerancji. Dał im do dyspozycji swą zauważalną potęgę wzmacniania, upowszechniania i komunikacji”.

Ale postrzeganie tej „potęgi wzmacniania, upowszechniania i komunikacji” jako brzemiennego w skutki problemu oznacza ignorowanie takich rezultatów jak okoliczność, że Internet umożliwia również reszcie z nas komunikowanie się i współpracę ku bardziej pozytywnym celom. Zasada wolnej mowy jest korzystna dla nas wszystkich, poczynając od powszechnie obowiązujących nurtów do marginesów i zaprasza nas do tworzenia bazy dla tego, co postrzegamy jako prawdę.Nowe technologie, które ułatwiają komunikację sprzyjają nam wszystkim jednakowo i powinniśmy się koncentrować raczej na ich wykorzystywaniu jako platformy dla naszych wierzeń, niż próbując ograniczać je jako platformę wierzeń innych ludzi.

Powinniśmy zawsze zachowywać spokój i przytomność umysłu gdy jesteśmy konfrontowani z rzekomymi dowodami na to, że problem mowy nienawiści w necie stanowi jakieś poważne zagrożenie. Przytaczane często badania, przeprowadzane przez firmę programistyczną, zajmującą się  filtrowaniem e-maili i Internetu – SurfControl, wykazują, że pomiędzy styczniem i majem 2004 nastąpiła 26% zwyżka "zawartości promujących nienawiść przeciwko Amerykanom, Muzułmanom, Żydom, homoseksualistom i Afroamerykanom, jak również "graficznie przedstawiony gwałt" -zwyżka "prawie przewyższająca przyrost za cały rok 2003". Ale daleko temu do jasności, w jaki sposób takie dokładnie wnioski ze statystyk ilościowych mogą być wyciągane na podstawie subiektywnych opisów zawartości stron internetowych i subiektywnej, emocjonalnej kategorii, jaką jest ”nienawiść”.

Badania SurfControl niechcący ilustrują, jak byle jaki fragment anegdotycznych dowodów, może zostać użyty dla wzniecania paniki co do treści Internetu. Stwierdzają: „Istniejące portale, które już były monitorowane przez SurfControl - rozszerzyły się w szokujący i ciekawy sposób. Niektóre z nich publikują fotografie zmarłych i okaleczonych istot ludzkich”. Gdyby Surf Control skontaktował się ze mną kilka lat temu, mogłabym z łatwością znaleźć dla nich trochę fotografii zmarłych i okaleczonych ludzi w Internecie. Może wówczas, próbowaliby wzniecać podobną panikę za okres kilku lat wstecz? Czy też wyjeżdżać z tymi samymi alarmistycznymi roszczeniami rokrocznie?

Oczywiście, możliwym jest zastosowanie całkowicie przeciwnego spinu do pomiaru zawartości nienawistnej mowy w Internecie. Dla przykładu, Karin Spaink, przewodnicząca organizacji ds. obrony cyfrowych praw obywatelskich Bits of Frieedom dochodzi do wniosku, że zaledwie 0.015 % wszystkich internetowych stronek zawiera nienawistną mowę lub coś podobnego - co jest dalece mniej przerażającą oceną.

Niedorzecznością byłaby sugestia, że treści internetowe, które opatrzono etykietką mowy nienawiści odejdą niekwestionowane. Kiedy wyszło na jaw, że antysemicka strona internetowa Jew Watch została najwyżej sklasyfikowana na Google w statystyce oglądalności przy wyszukiwaniu słowa kluczowego „Żyd” - wszczęto oficjalną kampanię, żądająca od Google usunięcia drażniącego serwisu „Jew Watch” z wyników wyszukiwania . Na szczęście dla zasad wolnej mowy, Google nie skapitulowało przed tym szczególnym żądaniem, chociaż w innych przypadkach, wyszukiwarka była winna usuwania swych rezultatów na rozkaz rządów i innych zatroskanych partii.

Google zmuszone do działania wg swej własnej inicjatywy - „Remove Jew Watch”, aby zbić Jew Watch z naczelnego miejsca, zastosowało skutecznie jedną z technik spamowania - „Google bomb”, tworząc i utrzymując linki sieciowe w celu oszukania algorytmów wyszukiwarki Google, kojarzących szczególnie poszukane terminy z konkretnymi odnośnikami. Takie techniczne kampanie „no platform” są przynajmniej lepsze niż dalsze kompromitowanie rankingowych kryteriów Google. Ale o ileż lepsza byłaby decyzja, traktująca stronę internetową - Jew Watch jako będącą poniżej pogardy i po prostu została zignorowana. Nie każdy wariat i ekstremista zasługuje na poważną uwagę, nawet jeśli okazyjnie uda mu się podbić rankingi browserów.

Według Protokołu Dodatkowego do Konwencji o Cyberprzestępczości (Additional Protocol to the Convention On Cybercrim) „ narodowe i międzynarodowe prawa potrzebują zapewnić adekwatne, legalne reakcje na propagandę natury rasistowskiej i ksenofobicznej, popełnianą przy użyciu systemów komputerowych”. Ale gwarantowane ustawowo reakcje są całkowicie nieadekwatne dla tego celu. Jeśli już, to takie przeciwdziałanie na nienawistne opinie nieodmiennie je wzmacniają, usuwając spod publicznej kontroli i debaty, oraz dając ich zwolennikom powody do pozowania na championów wolności słowa w necie.

Mowa nienawiści 
nie jest przydatnym sposobem kategoryzacji idei, którym się sprzeciwiamy. Jedynym tylko jej skutkiem jest to, że ta kategoria użytecznie przekazuje nastawienie polityków, regulatorów prawnych i różnych lobbystów, wobec ludzi, którzy używają Internetu. Nadaje nam się status małoletnich dzieci, niewykształconych, łatwo ulegających podnieceniu i łatwo sprowadzanych na manowce - dzieci, które potrzebują czegoś w rodzaju systemu rodzicielskiej kontroli w Internecie, aby zabezpieczał ich przed dostępem do niewłaściwej treści. Reakcją na kilku szaleńców publikujących swe dziwaczne myśli online - jest ograniczenie wolności wszystkim użytkownikom Internetu, odnośnie tego, co piszą i czytają. Poszukując restrykcji komunikowania się, regulatorzy ujawniają tym samym, kto faktycznie nienawidzi wolnej mowy.


Tłumaczenie: K.Kruk 

Materiał źródłowy: http://www.spiked-online.com/Articles/0000000CAB6E.htm       

 

 

Mariam
O mnie Mariam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka