materiały promocyjne serwisu muz. Tidal
materiały promocyjne serwisu muz. Tidal
Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
580
BLOG

Płyty na Polską Jesień - "Disraeli Gears" Cream

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

Szóstego października 2019, w niedzielny poranek, na szpitalnym łóżku pożegnał się z tym światem Ginger Baker - genialny perkusista, niesamowicie otwarty muzyk, ciekawy człowiek. Był jednym z założycieli zespołów Cream i Blind Faith, które odegrały niesamowicie ważną rolę w historii muzyki rockowej, w historii bluesa.

W latach 70tych wyjechał do NIgerii i w Lagos założył studio nagrań zaliczając niesamowicie ciekawy romans z afrobeatem. Współpracował m.in. z Felą Kutim na trzech albumach i prowadził kilka swoich projektów.

W latach 80tych osiadł we Włoszech, gdzie zajmował się... uprawą oliwek:) Odpoczął od muzyki na tyle, by wrócić z przytupem. Nagrywał z Garym Moorem w trio BBM, grał na słynnej płycie "Album" Public Image Ltd. Johna Lydona (ex Sex Pistols), podczas nagrywania której poznał Jah Wabble'a, Steve'a Vaia, czy Billa Laswella. Na początku lat 90tych założył kolejny niesamowity projekt - Ginger Baker Trio - z legendarnymi jazzmanami: jednym z najwybitniejszych kontrabasistów w historii jazzu Charliem Hadenem i jednym z najbardziej niepokornych gitarzystów, niepokornym aż po dziś, Billem Frisellem. 

Koncertował w najróżniejszych zespołach i projektach na całym świecie, aż nie zabronili mu tego lekarze w 2016 r., kiedy to zdiagnozowali u niego poważną chorobę serca. Zmarł w szpitalu mając koło siebie kochającą rodzinę. 

Może wydać się to dziwne, ale poznałem jego nazwisko przez afrobeat, ale że afrobeat nadaje się bardziej na zimę, to zachęcę dziś Was do sięgnięcia po płytę najbardziej jednak legendarną w jego dorobku, najlepszą płytę Cream - "Disraeli Gears". Płytę tę znałem wcześniej, niż o afrobeacie w ogóle słyszałem, ale nie zaprzątałem sobie głowy przez lata kto, poza Erikiem Claptonem na niej grał. A Cream, to było power trio - Ginger Baker, Eric Clapton i Jack Bruce  (klasycznie wykształcony, niesamowicie wrażliwy wiolonczelista, który pragnął zostać współczesnym kompozytorem muzyki kameralnej i symfonicznej, ale kiedy, przedłożywszy na zajęciach z kompozycji swój utwór, bardzo wpływowy i szacowny nauczyciel zaczął kreślić i zmieniać jego partyturę, Bruce poczuł się na tyle dotknięty systemem edukacji klasycznej, że rzucił studia, a chwycił basówkę i zaczął grać bluesrocka!:)

"Disaeli Gears" to była ich druga płyta i nagrali ją w maju 1967. A był to rok, w którym Beatelsi wydali "Sierżanta Peppera", Floydzi "Dudziarza u Wrót Świtu", Doorsi nagrali "The Doors", a w sercach młodzieży z gitarami królował Jimmi Hendrix. Zresztą, jak wiadomo, był to czas, w którym chyba trudno było nie wydać przełomowej płyty. I nawet na tle całej tej legendarnej muzyki, "Disraeli Gears" musi zająć zaszczytne miejsce. Clapton, Bruce i Baker chcieli grać bluesa, on był ich punktem wyjścia. I ja też, dzięki Bluesowi pokochałem tę płytę, i pokochałem ją jesienią. Tak, dzięki Bluesowi, a nie tylko dzięki bluesowi. Bo, jak wiadomo, "Jesienią zawsze zaczyna się szkoła / A w knajpach zaczyna się picie / Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner / I tak skończymy o świcie" - dla gdynian z mojej bajki, owo "jesienne picie" miało miejsce w pewnym momencie, nie w "knajpach", a w knajpie, jednej legendarnej knajpie - w "Bluesie" - Blues Club na Portowej założony przez ŚP pana Leszka Pomierskiego. No, a jak się "kończy o świcie", to można zakochać się w muzyce, która do tego świtu co noc prowadzi...

Cream leciał z głośników tego przybytku bardzo często i brzmiał niesamowicie. Był zaprzeczeniem tego wszystkiego, przed czym się w Bluesie chowaliśmy - nadmorskiej szarówy "naszego kochanego, pięknego i brudnego kraju" (© Michał Pruszkowski), bo grał muzykę niesamowicie kolorową, monochromatyzmu otaczającej nas rzeczywistości, bo brzmienie tego zespołu było, jak na płytę z tamtych lat, nieprawdopodobnie wręcz zsaturowane - nie wiem jak udało im się nagrać tak nasycone, mięsiste, wręcz grubaśne dźwięki gitar i basu w 1967r...  Cream, kiedy rozlegała się z głośników ich muzyka, dawał też nam ciepło - im lepiej znaliśmy tę płytę, tym wrażenie tego ciepła było bardziej dojmujące - otaczało nas i stanowiło straszny kontrast z tym, co za drzwiami Blues Clubu... kto choć raz był w listopadzie w Gdyni w okolicach Placu Kaszubskiego, ten zrozumie rozstrzał tego kontrastu: w Gdyni w listopadzie wszędzie wieje, a tam wieje tak strasznie, zawsze zimnem, że nie trudno było zostać do końca płyty, a potem do końca kolejnej... i kolejnej... i kolejnej... nawet jak już nie było kasy na kolejne piwo... I Cream był najczęściej naszą kołderką, otulał nas, ogrzewał. Kiedy słuchaliśmy tej muzyki, było nam milusio, jak przy kominku.

Z moją żoną, Ulą - miłością mojego życia, poznaliśmy się już w wieku dorosłym, ale jak się poznawaliśmy, okazywało się, że zakrawa to na absurd, że nie znaliśmy się całe życie, gdyż spędzaliśmy swoje, i nastoletnie, i dwudziestoletnie, popołudnia i wieczory dokładnie w tych samych miejscach - nasze "stałe miejsca" wieczorów na gdyńskiej plaży za Contrastem praktycznie ze sobą sąsiadowały, chodziliśmy samotnie na te same koncerty do Sax Clubu, na które nie chodził nikt z naszych znajomych, ubieraliśmy się ładnie do tych samych teatrów na te same przedstawienia, jesienią zaś przesiadywaliśmy ze swoimi (częściowo wspólnymi!) znajomymi w Bluesie oczywiście... Gdynia to małe miasto...  i w pierwszych latach małżeństwa wyszło, że najlepiej nam pod wspólną kołderką Creamu właśnie. Przez dobre dwa, trzy lata, to "Disraely Gears" stało się niemal domyślną płytą, kiedy nie wiadomo było, co włączyć. 

Przesłuchałem tę płytę dziś rano, po kilku latach nie wkładania jej w ogóle do odtwarzacza. Od sześciu lat pozostaję niepijącym alkoholikiem, więc, siłą rzeczy, muzyka, do której wypiło się morze wódki i browarów, częściej kurzy się na regale, niż kręci w cd-iku. Ale przesłuchałem ją i zabrzmiała cudownie. Powiem więcej - zabrzmiała dziś w moich wysłużonych Bowersach lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Trzeźwość rządzi! :)

"Strange Brew" otworzyło cieplutko jak zwykle - niby słychać, że te brzmienia są nieporównywalnie grubsze od całej reszty wówczas nagranych gitar, ale jednocześnie ten pierwszy utwór ma jakiś taki zwiewny, lekki, wydźwięk, jest pogodny. Prosty, genialny numer na bazie riffu Alberta Kinga, z podbitymi wszystkimi częstotliwościami. Jako drugi gra najwybitniejszy ich kawałek - "Sunshine Of Your Love". To w zasadzie metal. Poważnie:) To był metal lat sześćdziesiątych. Wspaniały, wspaniały wspaniały kawałek. Jeden z najlepszych numerów na przesterowaną gitarę elektryczną w historii muzyki. Tylko, że trzeba go słuchać głośno, na prawdziwym sprzęcie. Najlepiej, żeby dźwięki do kolumn docierały drogą analogową... To jest takie mięcho, że słucham go właśnie znów, teraz już trzeci raz pod rząd, bardzo głośno i mam wciąż ciary na plecach... a słyszałem go tysiące razy... 

"World of Pain" przynosi, nomen omen, trochę uspokojenia emocji. Jednocześnie pokazuje jasno, że zespół gra trochę inną muzykę, niż miał w planach. Jak słuchamy tego trzeciego utworu, to okazuje się, że w zasadzie słychać to od początku płyty, ale dopiero teraz sobie to uświadamiamy, potrafimy nazwać - to jest po prostu roots psychodela:) 

Do końca płyty po tym utworze mamy jednak przekładankę, jakby blues nie chciał odpuścić - bo blues tak ma, jak chwyci, to nie puszcza - owszem pozwala ci iść w innym kierunku, badać nowe ścieżki... ale cię nie puszcza, idzie z tobą i ilekroć oddalasz się za bardzo od jego szlaku, ściąga cię do niego. Dostajemy więc rasowe bluesrockowe numery, jak kopiący w szczękę "SWLABR", klasyczne "Outside Woman Blues", czy, uber alles, energetyczne "Take it Back", a pomiędzy nimi znak czasów - psychodeliczne, wielobarwne opowieści z granicy światów, jak "We're Going Wrong", czy kolejny utwór-gigant, równie słynny jak "Sunshine of Your Love" - "Tales of Brave Ulysses".

Jest to wybitna płyta w historii muzyki. Płyta genialna. Płyta, która ugruntowała pozycję Erica Claptona, jako boga gitary (tak, tak, Clapton został nim ZANIM założył Cream:) Jest to płyta, bez której nie wyobrażałem sobie jesieni. Płyta, do której cudownie było dziś wrócić. 

Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura