Jan Herman Jan Herman
321
BLOG

Analiza pobieżna polskiej ludowości i robotniczości. AD 2019, koniec lata, wczesna jesień.

Jan Herman Jan Herman Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Poniżej będę rozmawiał o sprawach, które przez „nowoczesny elektorat” zostały odesłane do archiwum wdzięcznej niepamięci i zastąpione luźnymi „wrzutkami” o charakterze doraźno-sezonowo-politycznym. Obie sprawy – ludowa i robotnicza – tkwią w nas głęboko co najmniej od czasów powstania styczniowego – i zaczyna nam wystarczać, że tkwią, na tym poprzestajemy, przechodząc do bieżączki, do walki wszystkich ze wszystkimi o wszystko. 

Tym samym popadamy w nieistnienie. Ani ludowości, ani robotniczości nie jest w stanie zastąpić żaden nowy fenomen kulturowo-cywilizacyjny, zwłaszcza żaden importowany z Zachodu – ten bowiem dawno już oderwał się od swych założeń helleńsko-chrześcijańskich.

Będę się ograniczał do opowieści o moim ojczystym kraju, choć niektóre uwagi będą bardziej uniwersalne.

Według Słownika Języka Polskiego „pogląd” – to wyobrażenie na jakiś temat, sąd o czymś, opinia. Na roboczo tak rozumiany pogląd podzielę na dwa rodzaje:

1. Pogląd „z parkietu” – autor, wyznawca poglądu sprawy poddawane jego opinii uważa za swoje żywotne, więc jego pogląd jest zarazem „głosem w sprawie”;

2. Pogląd „z grzędy” – autor, wyznawca poglądu nie wiąże tematu ze swoim losem-interesem, więc „opiera na nim oko” w roli obserwatora, czasem kibica co najwyżej;

W obu przypadkach – to już uwaga biorąca pod uwagę np. lekturę Rogera R. Hocka pracę akademicką pt. „Forty Studies That Changed Psychology: Explorations Into the History of Psychological Research” – poglądy indywidualne są kształtowane nie tyle samodzielnie, ile w kontekście „przynależności grupowej-środowiskowej” to oznacza, że nawet w sprawie „czy dziś jest ładna pogoda” wolimy rozejrzeć się po współobecnych, i dopiero wtedy się wypowiedzieć.

Dziś, pośrodku kaskady „wyborczej” 2015-2020, przeciętny mieszkaniec Polski obserwuje około 100 tematów różnej wagi znaczeniowej, w których ma swój aktywny pogląd lub jest o ten pogląd indagowany. Wśród tej „setki” jest rząd, poszczególne partie, wydarzenia „medialne”, największe mocarstwa globalne, najbliższe kraje sąsiedzkie, najpopularniejsi celebryci i politycy, najpopularniejsze audycje medialne, niekoniecznie prasowe, sprawy kościelne i wyznaniowe, najbardziej „chodliwe” medialnie zagadnienia społeczne (manifestacje, patologie, afery-skandale, kataklizmy, akcje filantropijne, kwestie zatrudnienia, niedostatku, nierówności). Zaledwie 10-15 z nich – to sprawy „życiowe”, w których dysponujemy poglądem „z parkietu”, pozostałe oceniamy „z grzędy”.

Możnaby oczekiwać, że skoro w jakiejś „parkietowej” sprawie dzieje się (nam) źle, dzieje się krzywda, kwitnie patologia – to zainteresowani zareagują czynnie. Otóż nic podobnego. Lemingizacja postaw nawet w żywotnych sprawach może być wyjaśniana upadkiem ducha obywatelskiego: we własnej sprawie nie reagujemy, no, no…

W sprawach „grzędowych” najczęściej mowa jest o hipokryzji: oddajemy się łatwym i tanim reakcjom, i to stadnym, natomiast interwencja jest praktycznie nieistniejąca. To można tłumaczyć brakiem wyobraźni, łże-wrażliwością… nie wiem.

Tak czy owak niepokoi dość powszechna postawa w stylu „no i co w związku z tym”.

* * *

Ludowość i robotniczość mają wiele cech wspólnych, są bowiem dwiema twarzami polskiej „oddolności”: twarz ludowa to twarz gospodarska i zarazem plebejska-chłopska, twarz robotnicza to twarz wytwórcy i zarazem związkowca. O różnicach między ludowcem i robotnikiem będzie kilka akapitów w dalszej części, teraz jednak zacząć wypada od przywrócenia do łask słowa PROLETARIUSZ.

Zwykło się rozumieć to słowo jako synonim biednego, uciskanego i wyciskanego cierpiętnika (na wsi parobka-wyrobnika, co jakiś czas zwracającego się przeciw gospodarzom, w mieście – niewykwalifikowanego fabrycznego pomocnika specjalistów, który od czasu do czasu „podskakuje” przedsiębiorcom.

Moje myślenie o proletariacie – nieustanne od lat roześmianych – przypieczętowane zostało lekturą encykliki „Laborem exercens”, opublikowanej we wrześniu 1981 roku, w szczycie festiwalu pierwszej Solidarności, już po zamachu na autora, Karola Wojtyłę, najwyższego z dostojników kościelnych, na kilka miesięcy przed mrokiem stanu wojennego. Byłem wtedy – po raz wtóry – studentem prestiżowej Szkoły Głównej, miałem pierwsze doświadczenia dorosłości (ogrodniczo-chłopskiej, robociarskiej, żołnierskiej) – i niezwykłe parcie na sprawy społeczne, z ambicjami „działaczowskimi”. Społeczna nauka Kościoła zawarta w encyklikach – w moim ówczesnym odczuciu przesadnie kaznodziejska – docierała do mnie w sedno, choć byłem „aktywistą postępu”, łapczywie czytającym wypełzające na światło dzienne „bezdebity”.

Właściwe, historycznie pierwotne, łacińskie znaczenie słowa „proletariat” odnosi się do prokreacyjnej funkcji plebsu: w ówczesnych wyobrażeniach elit stanowił on żywioł dostarczający światu wciąż nowe potomstwo, żywioł niezdolny do przedsiębiorczości, z przypisaną przez Los i Opatrzność rolą biernego, powolnego sługi „wybrańców, obdarzonych łaska przedsiębiorczości. Wspomniana encyklika (tłumaczę ją sobie jako „Ćwiczenia z trudu”) wdrukowała mi nowocześniejsze znaczenie tego słowa: masy pracujące, gotowe do pożytecznych działań zbiorowych.

Wtedy po raz pierwszy świadomie „podzieliłem” sobie na troje trzy warstwy społeczne (razem dziewięć kategorii społecznych):

1. Świat parafialno-prowincjonalny podzieliłem na parobków, gospodarzy i włodarzy oraz pasterzy – i ulokowałem ich wszystkich pośród pól, lasów, sadów i „obejść” (podwórek gumiennych) oraz w małych miasteczkach „bez rynku”, za to z poświęconym domem bożym;

2. Świat fabryczno-sieciowy podzieliłem na robociarzy, wolnych wytwórców oraz przedsiębiorców – i dałem im adres w dzielnicach przemysłowych (dalej od „city”) i w centrach-pasażach handlowych, oplatających przestrzenie mieszkalne;

3. Świat o pretensjach inteligenckich podzieliłem na uczniów, nauczycieli-biuralistów i akademików – a zainstalowałem ich w zauważalnej przecież dla każdego „miastowego” przestrzeni szkół, domów kultury, klubów artystycznych-czytelniczych i szkół wyższych;

parobcy gospodarze pasterze

robociarze wolni wytwórcy przedsiębiorcy

adepci przewodnicy inteligenci

Taki podział wdrukowałem sobie właściwie dożywotnio, a jednocześnie dokonałem samodzielnego, własnego, świadomego wyboru: stawiam na to, by interes gospodarski, interes wolnego wytwórcy, interes nauczyciela-przewodnika stał zawsze ponad interesami pozostałymi, ale bez ich deptania, a raczej w formule „obowiązku wzajemnego”. Na przykładzie wsi: jej esencjalna dźwignią są gospodarze, ale we wzajemniczym „triangule” z parobkami i wiejską elitą (w tym proboszcz) liczy się poczucie obowiązku każdego wobec każdego, na miarę pozycji, świadomości, możliwości. Bez miejsca na „uprawianie władzy”, a tym bardziej na przemoc, wyzysk, wykluczenia.

Oczywiście, wtedy nie używałem takiego języka, przecież wciąż się uczę i wciąż sam dobudowuję sobie składniki mojej „teorii społecznej”.

Tekst, który proponuję poniżej – jest elegią ku chwale warstw opisanych w dwóch pierwszych wierszach powyższej tabeli, szczególnie parobków i robociarzy, gospodarzy i wolnych wytwórców. Jest też pouczeniem dla warstw z kolumny ostatniej, z przyganą dla pasterzy, przedsiębiorców i inteligentów.

POLSKA „Ś” – TRASH SOCIETY

Polską „A” zwykło się nazywać te elementy naszej nadwiślańskiej, przybałtyckiej, wzdłuż-odrzańskiej, nord-karpackiej rzeczywistości, które choćby „z wierzchu” robią wrażenie cywilizowanych – przy czym słowo „cywilizacja” jest u nas niemal synonimem słowa „Zachód”: Hoch-Europa (Benelux, Francja, Niemcy, Brytania), Ameryka i najbardziej na „zachód” Japonia, Taiwan, Singapur, Australia.

Polską „B” zwykło się u nas nazywać to co swojskie i przaśne, zanurzone w tradycji – najczęściej ludowej i patriotycznej – zakotwiczone w obszarach mocno prowincjonalnych, z naciskiem na parafialność. Ta Polska jest rozmodlona, rozpostarta między Matki Boskie ulokowane w różnych miastach, obyta w łataniu swoich dziur budżetowych dobrami wykradzionymi z „ziemi niczyjej”, czyli niezbyt dobrze pilnowanej.

Jest jeszcze Polska nie dająca się sklasyfikować, rozpostarta między „moherowością” i „kombatanctwem drugowojennym”, zanurzona w krańcowo przykrych wykluczeniach, w tradycji roszczeniowej, apatyczna, aktywizująca się co najwyżej na rozmaite zawołania drukowane Dużymi Literami, ale niezdolna do czytania małych liter, którymi są upstrzone wszelkie instrukcje, umowy, programy.

Nietrudno zgadnąć, że używając literki „Ś” mam na myśli coś dramatycznie słabego, zapóźnionego, ubogiego, bezproduktywnego. Jak odpad. Słuszny domysł.

Ponarzekawszy niegdyś w rozmaity sposób na unoszące się szarą mgłą po Polsce zło – zwracam teraz baczniejszą uwagę na to, „jak to się robi”, czyli na mechanizmy i interesy wagi cięższej, które zawiadują naszą rzeczywistością.

Znalazłoby się tych mechanizmów i interesów niemało. Mnie interesują te, które budują nową jakość społeczną, w postaci trash-society. Te mechanizmy to lemingizacja postaw, areburyzacja obywatelstwa, autystyzacja zachowań.

1. Słowo „leming” zrobiło w Polsce ostatnio karierę jako symbol „bezwolnego entuzjazmu” dla poczynań Władzy, która traktuje lud jak „karmę” w taniej jadłodajni i zarazem jak kocie łby nadające się do brukowania drogi karier. Przywołując mit o suicydalnych postawach lemingów trafiamy w sedno: lemingi zastępują, niczym proteza, klasę średnią, czyli przedsiębiorczość biznesową, społecznikowską, artystyczną.

2. Obywatelstwo – to w powszechnym odczuciu zdolność do podmiotowego pełnienia roli suwerena politycznego poprzez mechanizmy samorządnościowe. W moim przekonaniu warunkiem takiego obywatelstwa jest rozeznanie (wystarczające) w sprawach publicznych i gotowość (bezwarunkowa) do czynienia ich lepszymi. Obywatel a’rebours – to obywatel rejestrowy, który zamienił powyższe na prostą, ale obezwładniającą formułę „informuj, płać, głosuj, pokornie słuchaj”.

3. Autyzm to taka choroba, która jest bliska pojęciu „emigracji wewnętrznej”: osobnik nią dotknięty krańcowo ogranicza swoje kontakty z otoczeniem, zamyka się w czymś, co być może jest jego własnym światem, a być może pustką rozpaczliwą. Przez to wyhamowuje swój rozwój intelektualny i duchowy. Jego biologiczność nie przekłada się na jego role społeczne, których właściwie nie pełni. Autystyk społeczny zdolny jest jedynie do spazmów i wybuchów, a nie do racjonalnych zachowań.

Człowiek i mikro-wspólnota, naznaczona lemingizacją, areburyzacją i autyzmem społecznym – to nic innego, jak żywioł totalnie wykluczony, zamieniony w masę nierozpoznawalnych, anonimowych „bylektosiów”, mogących funkcjonować wyłącznie jako „ławica” reagująca odruchowo na bodźce zewnętrzne, których nie pojmuje, obawia się, nie potrafi przewidzieć, nie kontroluje w żaden sposób.

Apologeci łaskawie nam panującego systemu-ustroju nie dość, że nie widzą rosnącej masowości tej patologii, to jeszcze szydzą, wykpiwają, obsobaczają każdego, kto podnosi ten temat. Literalnie każdego. Wykreował się specjalny typ „dysydenta”, który traktowany jest albo jako „podskakiewicz”, albo jak groźny wróg ustroju. Ale taki dysydent nie jest przywódcą „ławicy”, bo dla przywództwa trzeba legitymizacji, „ławica” zaś nie jest już zdolna do udzielenia komukolwiek mandatu.

Trash-society jest, uzyskiwanym celowo i świadomie, produktem przemian zwanych „demokratycznymi”. Tak zwani decydenci „wycenili”, że łatwiej i taniej jest zdołować tych, którzy z trudnością sobie radzą oraz malkontentów – niż zawracać sobie głowę różnorodnościami, pluralizmami, wiecznie brykającymi i wiecznie marudzącymi egzemplarzami nie dającymi się „przystosować”. Wczoraj zamieściłem notkę opisującą, jak to ukarano grzywną człowieka, któremu na zebraniu wspólnoty wrzucono do czapki drobniaki, aby poszedł do sklepu i kupił jakieś drobiazgi. Chcieli sporządzić banner, transparent czy coś podobnego, w proteście przeciw urzędnikom. Jakiś pod-urzędnik, skrycie tam będący, doniósł o „nielegalnej zbiórce publicznej”, co skończyło się wyrokiem. Kara była większa, niż suma zebranych drobniaków. Tak właśnie produkuje się trash-society, penalizując jakikolwiek odruch obywatelski.

Trash-society nie korzysta z dobrodziejstw cywilizacji, a jeśli już – to w sposób opaczny, niepożądany, często przykry dla otoczenia. Nie szuka dla siebie asocjacji lewicowych, prawicowych, konserwatywnych, żadnych innych. Nie szuka swojszczyzny jako punktu zaczepienia socjalnego. Najwyżej sobie pojazgocze w tramwaju, w przejściu, w parku, w kolejce, na bazarze, rzadziej w jadłodajni tradycyjnej czy w fast-foodzie. Budzi wtedy niechętne politowanie ze strachem pomieszane. Nie cieszy się życiem, a nawet nie cieszy się tym, że w ogóle żyje. Nie masz tu ani samorządności, ani Rzeczpospolitej.

Jeśli nie jesteśmy na ścieżce szybkiej kariery majątkowej, kulturowej, cywilizacyjnej, towarzyskiej – to nawet nie wiedząc o tym jesteśmy powolutku wciągani w obszar „przygraniczny” trash-society. Patrząc zatem w górę ku celom świetlistym – od czasu do czasu zerknijmy w dół, oceńmy twardość gruntu pod nogami.

Pisałem o tym wszystkim już wiele lat temu. Patrz: https://publications.webnode.com/news/polska-%e2%80%9e%c5%9b%e2%80%9d-trash-society/

LUDOWCY

Ludowy proletariat de-facto obejmuje zarówno wiejską biedotę niemajętną, wciąż proszącą się o jakieś zajęcie dla chleba, a nawet – porzuciwszy chłopską dumę – o strawę, ale też rosnącą rzeszę nieszczęśników wyprzedających kolejne dowody na swoją niegdysiejszą kondycję gospodarską. Jeszcze dom stoi, choć już nie odnawiany, ale w samym domu coraz mniej powodów, by chętnie i dumnie zaprosić sąsiadów, proboszcza, wójta. Ludowy proletariat in-spe najlepiej „wyczuł” Lepper i stąd powodzenie ruchu Samoobrony: wielu rzeczywistych gospodarzy, współdecydujących o wszystkim we wsi, firmujących wójta i wiejskich przedsiębiorców, trzymających na sobie społeczny ustrój wsi – nagle albo z cicha zostało przepoczwarzonych w dłużników: wiejski gmin ze zdumieniem zauważał, że do ich gospodarzy zaglądają komornicy i szemrani windykatorzy, lichwiarze, a bywa że i policjanci. To się kłóciło z „markową” pozycją kolejnych topniejących gospodarzy, którzy albo dziadzieć poczęli, albo wchodzić w „sprawki miejskie”.

Wymieńmy owe liczne atrybuty zdrowia wiejskiego, jakie – na przykład – zawarłem w liście do „mgławicowego” Prezesa PSL, z którym się przez lata przyjaźniłem. Wziąłeś na siebie – pisałem po jego wyborze – odpowiedzialność za takie pojęcia budujące ludową tożsamość, jak chłop, ziemianin, gospodarz, rola, plon, chrześcijanin, patriota, powstaniec, leśni, agraryzm, samorząd, wzajemnictwo, gromadnictwo, spółdzielczość, wieś, gmina, powiat, nowoczesne gospodarowanie, itd., itp. To pod Twoją pieczą są one teraz redagowane. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność za dolę kilkudziesięciu tzw. auxiliares, czyli organizacji pomocniczych: ochotnicze straże pożarne, koła gospodyń wiejskich, grupy producenckie, zespoły folklorystyczne, twórczość „cepeliadowa”, Zielony Sztandar i inne czasopisma, ZMW, FML, kluby i świetlice wiejskie (tradycja karczmy niestety umarła), muzea, wydawnictwa ludowe LZS, tradycja Samopomocy Chłopskiej i Gromady oraz bankowości spółdzielczej, itd., itp. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność za to, by GOSPODARZ – kluczowy „element socjologiczny” polskiej prowincji – znalazł sobie nowe, godne miejsce w rzeczywistości pokiereszowanej przez Transformację. O losie wiosek i społeczności po-PGR-owskiej nie mówię, bo „temat wymiera” samoistnie. Więcej: https://publications.webnode.com/news/januszowi-%e2%80%93-z-przyja%c5%bani/ .

W Polsce mamy do czynienia z osobliwym paradoksem: najpierw skutecznie oddzieliliśmy od siebie pojęcia „rolnik” i „chłop”, a potem doprowadziliśmy do „schłopienia” znakomitą większość z małych miasteczek i osiedli. Przysłowiowy parafianizm miejscowości nie-gumiennych, o zabudowie miasto podobnej, choć parterowej, niskopiennej – jest bardziej odczuwalny niż parafianizm typowych wsi. Dawno temu, jeszcze „za komuny”, pisałem o nieuczciwości statystyk, które wskazywały na przełom struktury socjalnej, że niby większość obywateli to mieszkańcy miast. Jakie to miasta – pytałem. Większość zatrudnionych pracuje w przetwórstwie spożywczym i w obsłudze wsi: mleczarnie, masarnie, roszarnie, gorzelnie, szkoły rolnicze, ośrodki doradztwa rolniczego, kółka rolnicze, weterynarze, wypożyczalnie maszyn rolniczych, centrale nasienne, paszarnie, wytwarzalnie nawozów i pestycydów, tartaki i stolarnie, piekarnie, rzeźnie, wędliniarnie.

Mieszkańcy – w większości odwróceni twarzami ku wsi, z której znaczna ich część przybyła tu do szkoły, za chlebem albo w ucieczce od niewygód. Twarzami ku swojemu doświadczeniu z młodości, ku zdrowemu jadłu z targowiska i pamiątkom babcinym.

Wtedy jeszcze nie było tak intensywnego schłopienia miasteczek, ale kiedy „fabryki” małomiasteczkowe upadły – dusze „nowomiastowe” pobiegły do parafii i tam straciły rozum, nie bez udziału ambony, choć same szukały ratunku i równowagi u ołtarza. Nie, to nie jest tekst bezbożny czy antyreligijny, to jest tekst o atawizmie kulturowym, o porzuceniu filozofii radzenia sobie własną pracą na rzecz oddania się w opiekę Opatrzności.

W takich warunkach wszystko, na co wskazywałem Januszowi Piechocińskiemu – wymierało. Że niby nieopłacalne, że trąci ciemnogrodem. Co najwyżej uprawiano „cepeliadę” w postaci festynów i jarmarków oraz biesiad-festiwali, czyli udawano, że wieś wciąż żyje folklorem, szydełkuje, wiruje w tanecznych podskokach, przygrywa od ucha, produkuje wypieki i jadło, popija „własne” wyroby „monopolowe”. Młodzież jednak już wyruszyła w niekończącą się podróż: do szkoły w powiecie, do byle jakiej dyplomodalni w nad-powiecie, do jakiejkolwiek kariery partyjnej-urzędniczej, do korpo-firmy, a ostatecznie za granicę. W końcu znalazła samą siebie zupełnie odmienioną, okastrowaną z tożsamości zarówno „klasowej”, jak też narodowej.

I tylko gromadka polityków odmładza wieś i jej ludową, ponad stuletnią tradycję podczas dorocznych „akademii ku czci”. Chłopska-ludowa tradycja niepodległościowa, spółdzielcza, dobrosąsiedzka, samopomocowa, rzemieślnicza – nie ma wzięcia, stoi naga, fastrygowana pod konkretne, dziergane na bieżąco potrzeby polityczne.

ROBOTNICY

Pracowniczy proletariat de-facto obejmuje nie tylko ludzi zatrudnionych jako „klasa pracująca”, ale też rosnące (paradoks „zachodniego postępu”) kęsy wykluczonych, gotowych do podjęcia pracy w zawodzie, potem pracy dowolnej, na koniec do wyjaławiającej służby, aż im ta gotowość ostatecznie wygasa, tak jak wygasają elementarne umiejętności zawodowe, jakakolwiek przydatność do uczestnictwa w życiu i pracy. Pracowniczy proletariat in-spe obejmuje ludzi sprawnych w obsłudze maszyn i urządzeń oraz pojazdów, ale też infrastruktury techniczno-mechanicznej (patrz: operatorzy, serwisanci, projektanci) i infrastruktury symboliczno-ustrojowej (patrz: księgowi, inżynierowie, dziennikarze). Ich sprawność-wprawność-zaangażowanie powoduje, że „na razie” nikt z decydentów nie myśli o ich wypluciu z organizacji gospodarczych, więc energia decydentów skupia się na poróżnieniu ich z proletariatem de-facto, bo on taki bez kwalifikacji, wulgarny, nieestetyczny i w ogóle ciemny.

Ilość słów, jakie się wciąż wymyśla na „lewicy” tylko po to, by nie użyć pojęć „klasa” albo „robotnik” – przerasta ludzkie wyobrażenie. Zaczęło się od niewinnego „pracownik” i wpisano w to pojęcie biuralistów, a nawet kadrę menedżerską i dyrektorów. Jak to ładnie brzmi: związek zawodowy wyższej kadry menedżerskiej. Potem odesłano na szczaw z mirabelkami całą filozofię powinności: związki zawodowe – do pary z tzw. klauzulą sumienia – obejmują lekarzy i osobno pielęgniarki, nauczycieli, policjantów, strażaków, urzędników administracji lokalnej, serwis infrastruktury krytycznej, Nie obejmują już chyba tylko samych duchownych… i polityków…! Ale to nic: jedni i drudzy służą politykom (decydenturze), wręcz ich obsługują!

Rzecz jednak w czymś dużo bardziej znaczącym, podkreślmy: negatywnie znaczącym. Otóż symbolem lewicowości przestaje być wzajemnicza, dobrosąsiedzka, samopomocowa, kooperatywna zaradność prowadząca ku samowystarczalności ekonomicznej i obywatelskich umiejętności społecznych – tylko „pochył” nad pretensjami do wyzwań prokreacyjnych (aborcja, in vitro, edukacja przedmałżeńska), epikurejskich (prawa kobiet, konsumentów, LGBTQ), a egalitaryzm rozumie się już chyba tylko jako troskliwość związaną z niepełnosprawnymi, imigrantami różnych kultur-ras czy upośledzonymi umysłowo i wiekowo. Lewica przeistacza się powoli w roszczeniowy klub miłośników opiekuńczości i genderyzmu oraz global-braterstwa. I sama, własnoręcznie reprodukuje dyskryminacje natury ekonomicznej (dochody, praca) i społeczno-obywatelskiej (samorządność, wybory, wykluczenia-przywileje, uczestnictwo).

Wszystko to są sprawy ważne, ale błądzimy przydając im nad-ważnosci. Mówiąc dosadniej: pokićkały się lewicy priorytety. Chyba że zna jakiś sekretny dotąd mechanizm, na mocy którego rozwój liczebny i postęp techniczny (z korektą ekologiczną) będą wprowadzać przede wszystkim panie (im równość płci nie wystarcza), osoby z niesprawnościami, poszukiwacze gendero-wariantowości, dzieci i trzeci wiek oraz imigranci.

Jedyne, co z tej nowoczesności lewicowej jestem w stanie przełknąc z zamkniętymi oczami – to odwieczny pacyfizm, antymilitaryzm. Tyle że lewica już nawet nie używa słowa „antyimperializm”, przynajmniej w sensie nie-wojny.

I tylko gromadka bystrych polityków odmładza robotniczą, ponad stuletnią tradycję podczas dorocznych „akademii ku czci” i fet wydawniczych. Tonie w rautach pozbawionych korzeni. Robotnicza spółdzielczość mieszkaniowa, samoedukacja, kooperatywizm, ubezpieczenia wzajemne, samopomoc, rzemiosło – to na pewno pojęcia nieznane lewicy. Kiedy słyszę (np. ankietując wyborców), że „wziął sobie groszorób do pomocy żyda i pedała” – to wiem, że mowa o dzisiejszej koalicji wyborczej, kradnącej przydomek „lewicowa”. Powtórka z Palikota tak oczywista, że aż obezwładnia.

A tytuły „lewicowca roku” zdobywają w Polsce na przemian budżetowi kaskaderzy socjalni na przemian z hochsztaplerami łże-demokratyczności.

Z czym zatem do wyborów…? Nie słyszę słów SPÓŁDZIELCZOŚĆ ani SAMORZĄDNOŚĆ (niestety, trzeba już dziś dodawać PRAWDZIWA). Czyżbyśmy już ich mieli – tej prawdziwej spółdzielczości i prawdziwej samorządności – do przesytu…? Pozostały tylko do załatwienia drobne sprawy estetyczno-kulturowo-obyczajowe?

ORGANIZACJE LUDOWE I LEWICOWE

Oba nurty ideowe – dumnie noszące wyjątkową w Polsce tradycję ponad-stuletniości – są traktowane przez rywali jak salami. Dość wspomnieć takie nazwiska jak Rosati, Balcerowicz, Arłukowicz, Nowacka, albo Wojciechowski, Pęk, Dobrosz, Kuźmiuk z drugiej strony: są to nazwiska wysoko notowanych przywódców współczesnej lewicy, którzy jawnie porzucili swoje matczyne ugrupowania wiodące w wyobraźni lewicowej i ludowej i przenieśli się do ugrupowań – ideowo i taktycznie wrogich: „rynkowo-liberalnego” czy narodowo-socjalnego.

Pęknięcie w ruchu ludowym nastąpiło za sprawą zawołania „Balcerowicz musi odejść”: dokonał tego człowiek ze wsi, niegdyś szukający szczęścia w subnomenklaturowej przestrzeni PRL, autor największej niespodzianki politycznej okresu Transformacji.

Schizma Leppera była pierwszym – i jak dotąd ostatnim – poszukiwaniem wyjścia z zapętlenia ruchu ludowego stojącego dotąd pod znakiem PSL (spadkobiercy ZSL, uzurpującego sobie sparkobieczość przedwojennego ruchu ludowego i całej historii PSL): ruch ten przestał być „klasowy”, a stał się „obrotowy” z naciskiem na uczestnictwo w rozdaniach politycznych.

Andrzej Lepper uruchomił najważniejsze ogniwo cyklu, którego tu nie będę mawiał, a jedynie nazwę: tymińszczada-lepperiada-kukizonada. Na wiecach ludowych wołano: trzeba Polskę zlepperować. Skończyło się dziwna śmiercią tego przywódcy i książkami, w których powtarzał mantrę o „socjal-liberalizmie”. A tymczasem w PSL było coraz dalej od „arbuzowości” (na powierzchni zielony, w środku czerwony), za to coraz więcej z zawołania o „zielonej stronie mocy”, czyli o nieustającym pragnieniu bycia u władzy. I kiedy Roman Bartoszcze chciał rzeczywistego powrotu do idei ludowych i właczenia na powrót spadkobierców różnobarwnego ruchu ludowego z dawnych lat – został po prostu wzięty pod ramiona i wyniesiony z gabinetu, w którym pełnił rolę przywódcy partii.

Schizma lewicowa dokonała się w stylu bolszewickim, ale w drugą stronę, przebiegunowania „od komunizmu po liberalizm” skrywany za socjaldemokratyzmem. Pożegnano się (sztandar wyprowadzić) z tradycyjną nazwą PZPR zawierającą słowa „robotnicza partia”, ale nie przeniesiono zaufania programowego na odrodzoną PPS, tym bardziej nie obdarzono nim ani Unii Pracy sięgającej do obu tradycji lewicowych (PRL-owska – solidarnościowa), na pewno nie zyskały aplauzu nowe inicjatywy (Nowa Lewica, Sierpień’80, próba zjednoczenia w postaci Unii Lewicy, pierwotnie pod tytularną wodzą Izabeli Jarugi-Nowackiej), ani iteracje w postaci SDPL czy LiD. Nie rozwinęły się inicjatywy kontynuatorskie (ideowo) wobec KOR: KPiORP i KOP.

Chwilowe, mgławicowe wzięcie mają Razem i Wiosna, wcześniej Ruch Palikota (Twój Ruch). Liczne związki zawodowe, w tym OPZZ i Konfederacja Pracy oraz Sierpień’80 (plus sama Solidarność spod znaku „socjalizm tak, wypaczenia nie”) – wciąż poszukują formuły nawiązującej do żywej robotniczości – i jej nie odnajdują, choć leży w zasięgu ręki-spojrzenia. Komunistyczna Partia Polski jest zbyt dosłowna w przesłaniu: Polska się dziś wstydzi „komunizmu”, tak jak wstydzi się swojej ludowej przaśności-czerstwości. Ktoś nad tym pracował… Słowo „komunizm” przeinaczono, obrzydzono i zrównano ze stalinowskim Total-bolszewizmem czy z narodowym socjalizmem Hitlera

Najbardziej zauważalne jest kroczące od pokoleń przeorientowanie wiodących sił „ludowych i robotniczych” z „oddolności” w „odgórność”. To oznacza samo-dławienie odruchów „bazy społecznej” ku – wciąż to powtarzam – rzeczywistej samorządności i rzeczywistej spółdzielczości.

Oba te fenomeny, założycielskie dla obu omawianych ruchów, stanowią ich esencję w takim znaczeniu, że „masy” ludowe i robotnicze (proletariat), które są zarazem fundamentem polskiego chrześcijaństwa (stawiającego na opiekę i przewodnictwo wobec „maluczkich”) – wciąż bardzo chcą wierzyć, że organizacje polityczne przywołujące stuletnia tradycje ruchu ludowego czy robotniczego – wciąż tę tradycję podtrzymują.

A to jest oczywista nieprawda. One (patrz choćby wciąż liderujące SLD i PSL) stały się elitarnymi korpusami zainteresowanymi „zasiadaniem w Decydenturze” i frankensteinowskimi operacjami na elektoracie polegającymi na wychowywaniu własnej pod-nomenklatury wrogiej wobec rodzimej „bazy społecznej”, nędzniejącej, wykluczanej, uciskanej, poddanej nieludzkim eksperymentom ekonomicznym i socjalnym, eksperymentom deklasującym, dehumanizującym, areburyzującym obywatelskość.

Acha, i jeszcze ci zieloni… I te wszystkie…

KUSZENIE ETATYSTYCZNE

Jest oczywiste, że gospodarczo-cywilizacyjny rozwój prowadzi do zmniejszenia proporcji społecznych kosztem dominacji rolno-chłopów i rzemiosło-robotników ku benefisowi środowisk budżetowo-inteligenckich: twórcy artystyczni i naukowi, eksperci i nauczyciele oraz urzędnicy i ludzie nauki, dziennikarze i „etatowi wolontariusze” (przedłużenie aktywności w organizacjach zwanych kiedyś społecznymi).

Jednak tempo tego „przekuwania” struktury społecznej dalece wyprzedza rzeczywiste przemiany polegające na „umaszynowieniu” pracy czy na wdrożeniach nowoczesnych form wytwarzania dóbr albo na ubogacaniu usług (bankowych, ubezpieczeniowych, projektowych, logistycznych, eksperckich, zdigitalizowanych, teleinformatycznych). Mamy zatem do czynienia z oczywistym wyzyskiem mas ludowych i robotniczych, którym odbiera się „śmietankę”, najlepszy owoc ich pracy, i przenosi się je na „nowe miejsca pracy”, pozornie w nowoczesnych usługach, a w rzeczywistości w biurokracji i polityce, oraz – powiedziawszy jeszcze dosadniej – w Nomenklaturze. Statystyki mówią o kilkukrotnym wzroście zatrudnienia w kierowniczych warstwach administracji i biznesu, ale gołym okiem widać, jak pęcznieją korpusy wiceministrów i wiceprezesów, dyrektorów departamentów rządowych i korporacyjnych, kierowników i plenipotentów, naczelników i specjalnych poruczników.

Zasilanie tych korpusów to najbardziej perfidny, wyrafinowany prozelityzm: odsysa się najbardziej sprawne i najbardziej świadome kadry ludowe i robotnicze – po czym „wrabia” się je w grzech pierworodny bezpośredniego ucisku dotychczasowych współ-braci, których oni, ci nuworysze, muszą „własnoręcznie” odsyłać na bezrobocie, de-profesjonalizować w pracach poniżej kwalifikacji, przekierunkowywać na umowy „śmieciowe”, oskubywać z cywilizacyjnych zdobyczy np. w postaci kodeksu pracy czy karty branżowej.

Oznacza to nie tylko liczebne zawężanie środowisk ludowych i robotniczych (giną profesje robotnicze i rolnicze), ale też obniżanie ich środowiskowo-branżowej roli, a gwoździem krzyzującym te środowiska jest porażająco, wybuchowo, lawinowo rosnący „przemysł” ochroniarski, windykacyjny i przestępczy (statystyki Transformacji nie kłamią). W konsekwencji – wzmocniła się (tak pracowicie wcześniej obniżana) rola rozmaitych służb kontrolnych, policyjnych i „strażniczych”. Tam też nastąpił – finalnie – znaczący wzrost kadrowy.

Ostatecznie Polska stała się polem, na którym nastąpił niekłamany rozwój atrybutów dostatku (nowe gamy towarów i usług, przede wszystkim bezpośrednio-doraźnie konsumpcyjnych – ale jednocześnie zmalały i zdziadziały (wygasające dochody i etosy) środowiska ludowe i robotnicze. Tę lukę wypełnił import „wszystkiego co się da” oraz rozkwit etatowej biurokracji.

Niejako „przy okazji” wyrosła dochodowo-konsumpcyjna „szyba” między masami pracującymi miast i wsi mającymi uzbrojonymi w dochody minimalne lub wprost pozbawionymi dochodu z własnej pracy, zdolnymi kupować towary i usługi „z drugiej ręki”, w drastycznie obniżonej jakości albo będące gadgetowymi „pożeraczami” czasu i uwagi, abonamentowo odsysającymi resztki dochodów – a po drugiej stronie „wystawy” znajdują się „ci lepsi”, mający bezproblemowy dostęp dochodowy do większości „lepszych” towarów i usług. Nie owa lepszość staje się udziałem i normą dla środowisk proletariackich, ale ów „pod-standard”.

Zastanawia porażająca moc „ściemy i propagandy”: ludzie będący w dramatycznie niekorzystnym położeniu socjalnym i ekonomicznym – w większości deklarują się jako zwolennicy prawicy! Rozmawiam dziennie z dziesiątkami przypadkowo wytypowanych respondentów – więc potwierdzam ten paradoks własnym doświadczeniem. Wykorzystuje swoje („śmieciowe”) zajęcie zarobkowe nie tylko do zadawania pytań „tak-nie”, ale chętnie słucham, jeśli ankietowany się „rozgada”. I słucham najczęściej wyrzekań na swój podły los, ale kwitowanych deklaracją głosowania na „prawicę”, czyli na opiekuńczy projekt tłamszący „plusami” wszelką obywatelskość. Albo – pogłębiony paradoks – deklarację poparcia „byle nie na tych pierwszych”, co oznacza poparcie dla transformacyjnych sprawców opisywanej tu słabizny „byłego, już przemijającego” ruchu ludowego i robotniczego.

A CZEGO MI ŻAL

Ano, tego co już podobno nie wróci, bo czasy inne. Jakość dysproporcje dochodowe i społeczne wróciły, dyskryminacje wróciły, wykluczenia wróciły i mają się dobrze – ale remedium na nie podobno nie wrócą. Nie wolno im, czy jak? Może lewica daje na to przyzwolenie i w tym sęk?

Ktoś pamięta robotniczą albo wiejską samopomoc od wypadków i represji, ubezpieczenia wzajemne, straże pożarne, spółdzielczość mieszkaniową, rolniczą, rzemieślniczą, inwalidzką, składki dobrosąsiedzkie, ogródki jordanowskie i harcerstwo, świetlice z folklorem, kolportaż i czytelnictwo, uniwersytety ludowe i wydawnicze, kooperatywy spożywcze, rękodzielnicze, uczynne usługi-przysługi samo-edukacyjne, takież remontowe, zaopatrzeniowe, kasy chorych i zapomogowo-pożyczkowe, pożyczkowość sąsiedzką i spółdzielczą, ogrody działkowe, koła gospodyń i podobne kluby towarzyskie kobiet wiejskich lub tych „z osiedla”, osiedlowe i gminne konkursy, a nawet ligi sportowe, rekreacyjne, krajoznawcze, wycieczkowe, pielgrzymkowe, ochronki i kolonie oraz przedszkola i żłobki „składkowe”, dobrosądziedzkie inicjatywy drobno-remontowe i budowlane albo melioracyjne, składkowe ośrodki maszyn i wypożyczalnie narzędzi, spółdzielcze mleczarnie i inne przetwórnie płodów roślinnych i hodowlanych, takież pastwiska, wspólne (międzysąsiedzkie) żniwa czy wykopki a choćby darcie pierza ze śpiewami, jarmarki swojszczyzny i rzemiosła, wydawnictwa ulotne i mniej ulotne, w tym prasowe i książkowe, ogródki zwane potem jordanowskimi, na koniec wiece wiejskie czy osiedlowe, składki na różne autonomiczne przedsięwzięcia lokalne i zbiórki na cele narodowe?

Ktoś pamięta zbrojny czyn powstańczy przeciw carom i Kaiserom, i ten antyfaszystowski. Dziś masowo „zapadają na zrujnowacenie” pomniki chwały robotniczej i chłopskiej. W ich miejsce powstają pomniki jakże inne, i wydawnictwa jakże innych „instytutów”… Niech powstają, jeśli taka wola, ale dlaczego „na trupach” tych poprzednich? Kosztem dobrego imienia wielu przyzwoitych i ofiarnych ludzi i całych środowisk…

Czyżby wszystko to objęła demutualizacja…?

A może to się stało po prosu „demodé”, drażni „obywatelskie” powonienie lewo-demokratów? Może uznano, że to już jest niemożliwe, zbyt egzaltowane, za mało komercyjne…?

ELITY

Wyraźnie rozróżniam między pasterstwem a wydrwi-łupiestwem, między przedsiębiorczością a rwactwem dojutrkowym, między inteligentem a pozycjonerem. Łupieżczość, rwactwo i pozycjonerstwo zdobywają sobie „mir” we współczesnej Polsce, obsiadają wszystkie polskie grzędy i każą się nazywać przywódcami, przedsiębiorcami, autorytetami. Aby wmusić w nas ten fałsz – uzbrajają się w arsenał upoważnień (kompetencji-uprawnień), wiązki praw właścicielskich (majątek, patenty, marki, firmy), tytulatury (uniwersyteckie albo korporacyjne). Szastają doktoratami-docenturami-profesurami, wymachują aktami notarialnymi i wykładniami, wzajemnie się „wybierają” na przewodniczących, ekspertów, ministrów – a pośród tego wszystkiego zanika ich jakikolwiek obowiązek (nawet taki, który sami zamieszczają w swoich „misjach”), za to ponad przyzwoita miarę dopominają się „należnych” tantiem, przywilejów, pierwszeństw.

Powtórzę więc, zwłaszcza w imieniu Proletariatude-facto i in-spe: wszyscyśmy w jednakim położeniu, i tylko Kobyła Historii dzieli nas – wedle użyteczności – na nędzowników i pretendentów. Pretendenci też zostaną wdeptani w nicość wykluczeń, kiedy tylko uda się (w ramach oczywistego postępu) ich kwalifikacje i umiejętności oraz zapał zastąpić „systemami-algorytmami-procedurami”.

* * *

Analiza jest pobieżna i taką pozostanie. Wyrażę jedynie zdumienie, że tak zwana opozycja (totalna?) jednocząc się (i dzieląc) przeciwko ugrupowaniu parafialno-socjalno-patriotycznemu nie sięga po tradycję ludowo-robotniczą, tylko szuka na siłę europeizmu i demokratyzmu. Nie znajdzie. Ale jednocześnie pogrzebie ostatecznie ową ludowo-robotniczą tradycję, odzierając ją z jakichkolwiek szans politycznych. Rozgrywając paskudnie i zarazem bezpłodnie.

Ja to zresztą rozumiem – ale staram się nie rozumieć. Bo musiałbym ICH WSZYSTKICH znielubić…


Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo