565
BLOG
O demoralizujących cechach ustroju gospodarczego PRL - Cz II
BLOG
Wartość księgowa majątku zarządzanego przez przedsiębiorstwo przestała mieć cokolwiek wspólnego z wartością tego przedsiębiorstwa jako podmiotu gospodarczego.
Dotyczyło to zarówno majątku trwałego, nieruchomości jak i aktywów finansowych.
Wszystko pochodziło z przydziału, a rozliczane było systemem budżetowym, zgodnie z „planem”. Szczególnie dotyczyło to inwestycji przedsiębiorstwa. Finansowanie inwestycji, na ogół, a więc PRAWIE NIGDY nie było finansowane ze środków własnych przedsiębiorstwa, było przedmiotem inwestycji centralnej, finansowanej ze środków ujętych w Planie Społeczno-Gospodarczym, zupełnie niezależnie od „zdolności kredytowej” przedsiębiorstwa, które było formalnym beneficjentem tej inwestycji. Obrazowo mówiąc, jeśli dyrektor przedsiębiorstwa miał silną pozycję w hierarchii administracji gospodarczej, to przedsiębiorstwo było beneficjentem tej inwestycji. W gazetach pisano „przedsiębiorstwo XYZ na naszym terenie rozwija się, buduje nowy wielki zakład produkcji lornetek”.
Ta sama inwestycja mogła być zrealizowana zupełnie gdzie indziej, albo jej beneficjentem mogło być dowolne inne przedsiębiorstwo z tego samego terenu, albo też do tej inwestycji mogło być utworzone całkiem nowe. Bez znaczenia!
Środki inwestycyjne pochodziły z przydziału, a przydzielano je we władanie dyrektorowi w zależności od jego „inicjatywy” i osobistego prestiżu w administracji politycznej i gospodarczej, decyzją administracyjną albo polityczną.Efektywność kapitałowa, produktywność, rentowność nawet tylko tej części majątku, który był bezpośrednio zaangażowany w działalność gospodarczą czy wytwórczą przedsiębiorstwa była niemożliwa do ustalenia, nie wynikała bezpośrednio z księgowości tego przedsiębiorstwa i to tylko z powodu budżetowo-wskaźnikowego systemu rachunkowości PP.Narodowy Plan Społeczno-Gospodarczy sformułowany był w języku wskaźników, tak formułowane były oczekiwania centralnego planisty w stosunku do przedsiębiorstwa, a rachunkowość i rozliczenie z realizacji tego planu, musiało być robione zgodnie z oczekiwaniem klienta, jedynego klienta, jakim była państwowa administracja gospodarcza. Stąd brał się dezinformujący efekt prowadzenia rachunkowości przedsiębiorstwa. Pokażę to teraz dokładnie. Kluczem do zrozumienia jest pojęcie narzutu, jako elementarnej techniki planistycznej, w tamtej gospodarce!Przy pomocy narzutów mistyfikowane było pojęcie rachunku kosztów i efektywności gospodarczej. Zajmując się ekonomią praktyczną w tym czasie i wtedy, nie byłem w stanie wytłumaczyć żadnemu księgowemu, że to, co on robi, jest fałszowaniem parametrów ekonomicznych firmy i uniemożliwia otrzymanie sensownych informacji o kosztach, czy opłacalności lub wartości produkcji czegokolwiek w tej firmie.
Świadczy to tylko o tym, jak bardzo ta mistyfikacja była skuteczna i zracjonalizowana wśród całych pokoleń polskich ekonomistów akademickich i praktykujących w przedsiębiorstwach.
„-Tak jest dobrze, tak ma być, nie można sobie nawet wyobrazić, że można inaczej”.
Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę, że przyczyną tego stanu rzeczy była filozofia psa ogrodnika, uprawiana w totalnej skali przez całą administrację gospodarczą. Cały wysiłek rachunkowości socjalistycznej skierowany był na jeden cel, chodziło o to, aby nie dopuścić, by cokolwiek, co jest już własnością państwa, przedostało się w ręce prywatne poza państwowym rozdzielnikiem. Pod jakimkolwiek pozorem!
Niech się zmarnuje, zgnije, niech przepadnie, niech będzie wykorzystane najmniej efektywnie jak się da!
Niech szlag trafi, byle nie trafiło w ręce prywatne!
Nacjonalizacja? – Tak!
Reprywatyzacja? – Nigdy!Pokażę, jak to było realizowane.
Do wyprodukowania dowolnej rzeczy w wydziale jakieś fabryki, potrzebna była ściśle określona ilość materiału i robocizny. Wszystkie materiały były wydawane, przy bardzo dokładnej kontroli, na podstawie dokumentów (RW), do produkcji. W każdym dokumencie wydania (RW) napisane było, co, ile, komu, jaka była cena jednostkowa w złotówkach każdej śrubki i jaka była cena efektywnie wydanego materiału.
I ta operacja była księgowana.
Do zaksięgowanego wydania materiału dodawano robociznę, albo w cenie pracy, podobnej do tej, którą realnie trzeba było zużyć do produkcji tego wyrobu, albo w formie normy akordowej, albo najchętniej i najczęściej, w postaci narzutu na robociznę.
Zastosowanie narzutu na robociznę wyglądało tak:
- Wcześniej, przy układaniu PLANU przedsiębiorstwa DYREKCJA ustalała, że w tym wydziale narzut na robociznę wynosi 15%.
- Dlaczego?
- Bo tak! W roku ubiegłym było 14%, a w tym roku jest 15%. Typowa decyzja administracyjna. Jedynie przedsiębiorczości i prestiżowi kierownika wydziału można zawdzięczać powiększenie tego narzutu. W ten sposób zaksięgowany był już koszt materiału i pracy. Zauważmy, ścisłej ewidencji i rozliczeniu podlegało tylko to, co można było konkretnie z zakładu pracy wynieść, czyli materiał. Nakładu pracy już w tym sensie ukraść nie można, mógł być wydatkowany uznaniowo, w postaci „narzutu” lub wskaźnika pracochłonności. Do tak wyliczonych kosztów materiału i robocizny dodawano narzut na tzw. koszty wydziałowe, czyli administracyjnie ustalony procent np. 73% narzutu na te koszty. Czyli poprzednio wyliczony koszt razy 1,73. I tą wartość księgowano jako koszt wydziałowy wytworzenia tego produktu.
Uwaga!
Narzut był stały, niezmienny i dotyczył wszystkich produktów tego wydziału produkcyjnego i zupełnie nie zależał od żadnych właściwości produktu. Prosty albo skomplikowany, czasochłonny, energochłonny, albo nie.
Obojętnie!
Narzut jest taki sam! Teoria była taka:
Narzut był stosowany, by pokryć koszty pracy pracowników administracji wydziału, utrzymania innych pracowników pośrednio produkcyjnych, zużycia prądu, gazu powietrza i wody, eksploatacji maszyn, narzędzi i Bóg jeszcze wie czego, potrzebnego do zrobienia tej księgowanej rzeczy.Zwracam uwagę, czyniono to przy pomocy wskaźnika ustalonego administracyjnie, bez względu na rzeczywisty koszt wytworzenia tej rzeczy. Można więc było pobrać z magazynu śrubkę i wytrzeć ją szmatą, albo ją pobrać, szlifować, hartować, ulepszać i napawać elektronowo, a potem jeszcze wygrzewać w piecu próżniowym, a narzut ten sam. Proszę się domyślić, co się bardziej „opłacało” kierownikowi wydziału i wszystkim jego pracownikom. To nie była jakaś „opłacalność” wynikająca z kalkulacji ekonomicznej, to był ustalony tym systemem kierunek, motywujący do myślenia w kategoriach „czy się stoi, czy się leży 173% się należy”.
Do tak zaksięgowanej pozycji „wydziałowy koszt wytworzenia tej rzeczy”, dodawano kolejny narzut na tzw. „koszt ogólnozakładowy” zwykle przekraczający 100% często 120% lub nawet 160%. Ten wskaźnik również był ustalany administracyjnie, tyle, że zatwierdzany był przez „jednostkę nadrzędną” najczęściej jako powielenie lub lekkie skorygowanie wskaźnika ubiegłorocznego. Narzut na koszt ogólnozakładowy miał podobne racjonalizujące wytłumaczenie. Ten ogólnozakładowy koszt musiał wystarczyć na utrzymanie olbrzymiego nieprodukcyjnego majątku przedsiębiorstwa, rozdmuchanej administracji, domów wczasowych, całego expensu i suspensu związanego z pozaekonomiczną misją przedsiębiorstwa i całej administracji gospodarczej państwa. Cała sztuka zarządzania polegała na tym, by po zastosowaniu narzutu na te koszty ogólnozakładowe, otrzymany fabryczny koszt wytworzenia powiększony o ewentualną marżę na koszt sprzedaży (i inne cele, pod koniec panowania komuny otwarcie nazywane zyskiem, z którego można było finansować fundusz socjalny załogi i nawet płacić podatki), był niższy, niż ustalona cena w centralnym cenniku państwowym.
Pamiętam, że gdy Reformy Wilczka-Rakowskiego wprowadziły tzw. wolność gospodarczą, tzn, gdy PP uzyskały prawo do bezpośredniej sprzedaży swoich wyrobów innym PP, to prawo ustanowiło ewenement zwany uzasadnioną cenę zbytu.
Nabywca miał prawo przed podpisaniem umowy zakupu, zażądać od sprzedawcy kalkulacyjnego uzasadnienia ceny zbytu. <br>Kalkulacja taka jak wyżej: <br>(cena materiałów razy wskaźnik narzutu na robociznę, razy wskaźnik narzutu na koszty wydziałowe, razy wskaźnik narzutu na koszty ogólnozakładowe + marża sprzedawcy) <br>musiała być wystarczającym uzasadnieniem ceny zbytu, bo te narzuty musiały być uzasadnionymi kosztami wytworzenia, zatwierdzonymi odpowiednimi decyzjami administracyjnymi. To nosiło nazwę kalkulacji kosztowej i było jedyną jej formą znaną w gospodarce PRL. Skutek był taki. Zarządy przedsiębiorstw nie miały zielonego pojęcia, jaki był rzeczywisty koszt wytworzenia dowolnego wyrobu, a więc jaka jest opłacalność jego produkcji. Było tak, ponieważ wskaźnikowy sposób kalkulacji kosztów, metodą stosowania narzutów, rozdzielał administracyjnie koszty równomiernie na wszystkie produkty, zupełnie nie uwzględniając rzeczywistych kosztów, poniesionych na ich wyprodukowanie. Przez lata działania gospodarki nakazowo-rozdzielczej ustabilizował się rodzaj praktycznej równowagi pomiędzy centralnie stanowionymi cenami, a systemem rozdzielników, wskaźników i narzutów regulowanych tak, aby zadania planowe mogły być zrealizowane, aby przydzielonych środków materiałowych, towarowych oraz pieniężnych wystarczyło na zrealizowanie tych zadań, aby możliwe było utrzymanie maszyn w ruchu i lepszej, albo gorszej eksploatacji całego majątku znajdującego się w administracji przedsiębiorstwa.Koszty eksploatacyjne były zresztą najchętniej wykorzystywaną rezerwą, stąd wygląd i stan trwałych i nietrwałych składników majątkowych PP wskazywał często na gospodarkę rabunkową, przejadano amortyzację, nie remontowano budynków, nie wymieniano zużytych technicznie i dawno zamortyzowanych maszyn.Wszystko zależało od trafności dobrania tych wskaźników, nic nie zależało od realistycznego rachunku ekonomicznego.Wniosek końcowy jest prosty:
kalkulacja kosztów w złotówkach nie zawierała informacji o rzeczywistych kosztach wyprodukowania konkretnej rzeczy w konkretnym przedsiębiorstwie.
Wiadomo było tylko tyle:
Koszt jest wprost proporcjonalny do ceny zużytych materiałów i ewentualnie ceny robocizny kalkulacyjnej. Dla jasności: <br>Wyrób, do którego wyprodukowania potrzebne było mało taniego materiału i niewiele robocizny bezpośredniej, ale bardzo dużo zaawansowanej i drogiej, pochłaniającej wielkie koszty technologii, musiał być w efekcie tej kalkulacji znaczne tańszy, niż prymitywny produkt, ze słabo i tanio przetworzonego z drogiego materiału w sporej ilości. W tym systemie najbardziej opłacalne byłoby produkowanie tylko dużych gwoździ ze złota albo platyny.Nie działo się tak tylko dlatego, że zawodowa przyzwoitość inżynierów i ich godność zawodowa, nawet sprzeczna z ich interesem ekonomicznym, nie pozwalała im na czynienie takich głupot. W ten sposób nawet kalkulacyjna cena produktu, dobrze uzasadniona tym, co uważano za rachunek ekonomiczny, księgowany do bilansu firmy, nie zawierała żadnej informacji o tym, jaki jest rzeczywisty koszt wytworzenia tej rzeczy, a w szczególności, czy ten koszt jest niższy czy wyższy od ceny zbytu, czyli czy produkcja konkretnego towaru jest opłacalna czy nie. Taka konstrukcja rachunku ekonomicznego powodowała iluzję, że wszystko było opłacalne. Bez względu na realnie poniesione koszty. Przyjdzie walec i wyrówna. Tym walcem był wskaźnikowy system narzutów, który uśredniał wszystkie koszty i pozwalał na schowanie w nich kosztów, nie mających związku ze „źródłem przychodu”. Tak wyliczone koszty produkcji finansowały absurdy ekonomiczne i techniczne, finansowały koszty utrzymania nieracjonalnie wielkiego majątku administrowanego przez PP, przerosty zatrudnienia, szczególnie w administracji gospodarczej, nie uzasadnione sensownymi potrzebami produkcji, choć były zgodne z polityczną doktryną powszechnego zatrudnienia, finansowały wszelkie inne marnotrawstwo. Bilans i sprawozdanie z wykonania planu przedsiębiorstwa, były wzorem do skopiowania na projekt planu na następny rok, przesyłanego do zatwierdzenia jednostce nadrzędnej.Jednostka nadrzędna sumowała ten projekt z planami innych „podległych jednostek organizacyjnych” i oczywiście powiększała o „odpowiednie” narzuty i wskaźniki „zagregowane”.
I posyłała dalej, w górę hierarchii.
Tak to szło przez wszystkie szczeble administracji gospodarczej, aż do Planu Centralnego.
Tam po zsumowaniu i „zagregowaniu”, plan wracał tą samą drogą do PP, w już formie zadań oraz przydzielonych do ich wykonania środkach oraz skorygowanych wskaźnikach. Problem powstawał wtedy, gdy korekta wskaźników uniemożliwiała wykonanie planu. Np. poprzez zmniejszenie wskaźnika „udziału materiałów i komponentów z importu dewizowego”, w sytuacji, gdy do produkcji i wykonania planu niezbędne były właśnie takie komponenty. Wtedy okazywało się, że prestiż polityczny, pozycja w hierarchii administracji gospodarczej dyrektora PP, pozwalała na „korektę” planu, albo rozdzielnika tych komponentów. Cała przedsiębiorczość administracji gospodarczej ujawniała się wtedy, gdy trzeba było wykorzystać sprytną wymianą towar za towar, za drobne łapóweczki, przemyślnie naginając, albo łamiąc prawo, po uważaniu, przez sitwy, koneksje polityczne, by doprowadzić do „urealnienia” warunków realizacji planu. Konglomerat administracji gospodarczo-politycznej i policyjnej, władający absurdalną (albo utopijną) ekonomią, przeradzał się całkiem naturalnie w mafijną oligarchię, do cna zdemoralizowaną, która była i jest źródłem kompletnej demoralizacji i zapleczem kadrowym i etycznym aktualnych, często do dziś zupełnie nienaruszonych układów, tak jak w „Złym” Tyrmanda.„Rozsądni” ludzie układu doskonale wiedzieli „o co chodzi”, ale nie przechodzili do opozycji politycznej, tylko do pasożytnictwa gospodarczego, wykorzystując swobodnie do osobistych celów całą siłę aparatu policyjnego, politycznego i administracyjnego Państwa i Jego Wszechmocnych Służb. Media nie były wtedy „IV Władzą”, były jedną ze Służb.Niejasna struktura Władzy i nieprzenikniona sieć jej zależności wewnętrznych była pierwowzorem Salonu, o którym pisał Waldemar Łysiak. Było więcej przesłanek w REALNYM SOCJALIŹMIE, oligarchizujących ten ustrój, uzależniających prestiż i władzę funkcjonariuszy administracji i polityki od ich statusu oraz siły ich „układu” & „towarzystwa”, podejmujących ważne decyzje, najchętniej w czasie polowań. Oligarchia konglomeratu administracyjno-politycznego ewoluowała, przekształcając się w mafię. Państwo przekształcało się w mafię. <br>Państwo było mafią.Dlatego, naprawdę wszelkie bilanse, statystyki i sprawozdania zawierające szczegółowe i globalne wyniki produkcji, podsumowania majątku nie były miarą niczego. Kłamstwo, a więc i mistyfikacja ekonomii zaczynała się już na poziomie przedsiębiorstwa państwowego. Już na tym poziomie system rachunkowości wymuszał sytuację, w której nie było wiadomo, co ile jest warte, pomimo tego, że do każdego przedmiotu przydzielona była JAKAŚ CENA. <br>Dokładnie jak w „Folwarku Zwierzęcym” Orwella. <br>Początek jest w ideologicznej, lewicowej utopii ekonomicznej, która później degeneruje się i demoralizuje w naturalny sposób. Filozofia psa ogrodnika jest charakterystyczna dla zachowań mafijnych.W przedsiębiorstwach państwowych ścisłe ewidencjonowanie i księgowanie „zdarzeń ekonomicznych” skupione było na dopilnowaniu, by nic nie dostało się do rąk prywatnych, tak, aby nawet ścinki i odpady nie mogły trafić legalnie do rąk prywatnych pracownika, albo, co gorsza, do rzemieślnika. <br>Potrzebne były alpejskie kombinacje, aby ROBOTNIK, zasłużony bohater pracy socjalistycznej, zgodnie z obowiązującymi procedurami i prawem, mógł stać się posiadaczem bezużytecznego ścinka blachy z fabrycznej kupy złomu, potrzebnego do uszczelnienia kurnika na „działce przyzagrodowej”. <br>Łatwiej było ukraść. <br>Po czterdziestoleciu komunistycznej gospodarki przestało to być naganne moralnie, choć wciąż było surowo karane i zarazem tolerowane. W końcu, wszyscy „wiedzieli o co chodzi” i przymykali oko, bo było to bardziej racjonalne. <br>Za flaszkę, za drobną wziątkę, za uśmiech, <br>Za byle co.Tak demoralizowała się klasa robotnicza, która widziała gołym okiem absurdy gospodarcze, nonsensy techniczne i koszmarne marnotrawstwo wszelkiego dobra.
Takie było usprawiedliwienie totalnej korupcji i złodziejstwa. <br>Usprawiedliwienie było tym silniejsze, im bardziej było jasne, że polityka psa ogrodnika, warczącego na sięgających po państwowy kawałek złomu, realizowana była przez oligarchów, którzy mogli „zabrać do domu” cały „zakład pracy”, całkiem legalnie i zgodnie z prawem. Oderwanie księgowej wartości majątku państwowego ulokowanego w PP od jakiejkolwiek jego wartości ekonomicznej ułatwiało rozumowanie prowadzące do wniosku, że „państwowe, czyli niczyje, jest bez wartości”.Oligarchowie powoli uczyli się, że wynik finansowy, czy rzeczowe wykonanie planu jest bez znaczenia, nie jest żadną miarą, liczy się tylko ich osobisty status w układzie oligarchicznym, a ten poprzez wpływ polityczny umożliwia wywiązanie się z obowiązku wykonania planu, daje szansę na wzrost ich prestiżu, ułatwia manipulowanie wskaźnikami, towarami i produktami na wymianę, awans w nomenklaturze partyjnej. Wszystko na niby, kommedia dell’arte, perskie oczko – i wszystko na sprzedaż. Pogarda, arogancja i cynizm…Tak demoralizowali się funkcjonariusze administracji gospodarczej, politycznej i policyjnej. Uwłaszczenie się nomenklatury w początku lat dziewięćdziesiątych było prostą konsekwencją tej demoralizacji. Po reformie gospodarczej polityka psa ogrodnika rozwinęła się w całej krasie. Bogacić mogli się tylko swoi, nomenklatura i osoby, które miały odpowiednie przyzwolenie i były chronione parasolem służb. Obcym wara!Tak zbiegają się patologie ekonomiczne PRL, z mechanizmami opisanymi przez Waldemara Łysiaka i Rafała A. Ziemkiewicza w książkach, o których niżej w dygresji.
Władza nad umysłami oraz władza polityczna potrzebne były jako narzędzia do utrzymania władzy ekonomicznej. Po czwarte: konkurencyjność
To było jedno z najsprytniejszych komunistycznych oszustw, które zdemoralizowało całe pokolenia ekonomistów wychowanych w czasach PRL, utrudniło zrozumienie sensu przejścia do gospodarki rynkowej, utrwaliło lewicowy, aż do nonsensu, sposób myślenia o gospodarce, o celu gospodarowania.…Wmontowało pokłady idiotyzmu ekonomicznego w mózgi całych pokoleń pracobiorców, ludzi uważających się za pracodawców, ale także w mózgi sędziów Sądów Powszechnych, prokuratorów, prawników, ludzi stanowiących i stosujących prawo, urzędników administracji publicznej, nauczycieli, ministrów i ich doradców. Stanowiło świetny fundament do zbrodniczego uwłaszczenia nomenklatury po 1989 roku. <br>Teraz pokażę jak to działało i co gorsza jak działa nadal. <br>Oszustwo jest tak doskonałe i tak efektywne, że mam poważne wątpliwości, że... <br>Oni chcieli dobrze, a wyszło jak wyszło. Przeciwnie, jestem prawie pewien, że draństwo było i jest czynione rozmyślnie, świadomie i w złej wierze i zamierzam tego dowieść. Odwrócenie systemu motywacyjnego, odekonomizowanie celów działalności gospodarczej było jednak bardzo poważnym powodem demoralizacji w skali społecznej. W tym miejscu potrzebna jest dygresja:
Waldemar Łysiak napisał ważną książkę: <br>„Rzeczpospolita Kłamców – Salon”, w której relacjonuje i dokumentuje odkrycie demontażu polskich elit politycznych oraz spisku międzynarodówki socjalistycznej, wymierzonym przeciwko polskiej racji stanu oraz podstawowym interesom narodowym. Pisze o strategicznej manipulacji politycznej, zrealizowanej w końcu XX wieku. <br>Taka jest prawda. <br>Taka jest część prawdy.W przybliżeniu jedna trzecia prawdy o polskiej transformacji ustrojowej po 1989 roku i dziejach III Rzeczpospolitej.
Rafał A. Ziemkiewicz napisał ważną książkę: <br>„Michnikowszczyzna – Zapis choroby”, w której ujawnia swoją wiedzę o realnym istnieniu w Polsce terroru intelektualnego, wymierzonego przeciwko polskiej tradycji narodowej, przeciwko samodzielnemu myśleniu polskich elit intelektualnych, degradującego wartości fundamentalne oraz poziom jakości życia publicznego w Polsce, eo ipso terroru przeciwko polskiej racji stanu. <br>Taka jest prawda. <br>Taka jest część prawdy.
W przybliżeniu jedna trzecia prawdy o polskiej transformacji ustrojowej po 1989 roku i dziejach III Rzeczpospolitej.To są w przybliżeniu dwie części większej całości. Brakuje trzeciej. Potrzebne jest także połączenie tych trzech części w hipotetyczną na razie całość.
Niewątpliwą, brakującą częścią jest „Historia Gospodarcza III Rzeczpospolitej”, poświęcona ujawnieniu prawdy o ustrojowych manipulacjach zrealizowanych po 1989 roku, opisująca mechanizmy pasożytowania na polskiej gospodarce, wsparte agresją na racjonalne myślenie polskich elit ekonomicznych, atakiem na myślenie ekonomiczne Polaków, zbiorową trepanacją czaszek, w skali społecznej. Populizm, defetyzm ekonomiczny, postawy roszczeniowe, lęk przed prywatyzacją, komercjalizacją, lustracją, globalizacją, energetyką jądrową, psucie prawa, demontaż etosu i sukcesu oraz wszelkich innych kategorii ekonomicznych, ideologizacja, etatyzacja i upolitycznienie gospodarki są w tym wrednym dziele tylko objawami i zarazem precyzyjnie sponsorowanymi narzędziami, zasłoną dymną.
Są paliwem i smarem w mechanizmie działania pasożytniczego układu, zainteresowanego destrukcją polskiej racji stanu.