Where there is desire
There is gonna be a flame
Where there is a flame
Someone’s bound to get burned
But just because it burns
Doesn’t mean you’re gonna die
You gotta get up and try and try and try
Gotta get up and try and try and try
You gotta get up and try and try and try
Pink „Try”, refren
Gdzie jest pragnienie,
tam będzie płomień
Gdzie się pali,
tam ktoś się oparzy
Ale to, że pali,
nie znaczy, że umrzesz
Musisz wstać i próbować, próbować dalej
tłumaczenie własne
Poznałam tę piosenkę w szczególnym momencie życia. Piosenkę puściła mi siostra, która dobrze umiała wyczuć, co może mi pomóc. Później ten tekst towarzyszył mi, gdy dużo wydarzeń mnie poparzyło, a ja starałam się wstać i próbować znów. Próbowałam też zarazić tym podejściem ludzi wokół. Była to dla mnie ważna sprawa, a ten tekst był dla mnie wsparciem w codzienności: towarzyszył przy wchodzeniu w dorosłość, układaniu życia, zmaganiu z wyzwaniami samodzielności, kształtowaniu pierwszych osobistych, głębszych relacji.
Życie prowadzi nas tak dziwnymi ścieżkami, że czasami trudno zrozumieć, czemu sprawy poukładały się tak, a nie inaczej. Jak dziś patrzę na wydarzenia z dystansu minionych sześciu lat, a może i siedmiu, to mam wrażenie, że dotyczyły innej osoby w jakiejś innej rzeczywistości. Moje realia i priorytety (zewnętrzne; bo jeśli chodzi o wewnętrzne, to moje zasady i podejście do życia było wtedy już mocno ugruntowane i pozostały niezmienione do dziś) wtedy były tak zupełnie inne, że mam wrażenie, iż nie znam już tamtej mnie. I nie rozumiem, czemu to mnie wtedy spotkało. Na pewno mnie to jakoś zmieniło, ukształtowało i doprowadziło do miejsca, w którym jestem dziś… Ale wydaje się to „od czapy”, było, minęło i nie ma związku ze mną dziś. Jakby.
Ale piosenka w mojej pamięci została i wciąż jest bardzo mocna. Głęboko mnie porusza, choć dziś ma zupełnie inny wydźwięk.
Wtedy byłam dwudziestolatką z marzeniami i chęcią zmieniania świata na lepsze, a przynajmniej tej jego części, która zawierała mnie i najbliższych mi ludzi.
Dziś jestem matką dwójki małych dzieci, a moja codzienność to opieka nad nimi, dom i pilnowanie bieżących spraw do załatwienia.
Ujęte w słowa wygląda to blado. Takie nic. Taka rzeczywistość, od której współczesna kobieta sukcesu ucieka. Bo w tym się nie da realizować siebie i swoich pomysłów, robić kariery, zarabiać pieniędzy. To codzienne oddawanie swojego czasu i siebie „na nic” – na siedzenie na kocyku, układanie klocków, gotowanie obiadu (a nieraz dwóch obiadów, bo co to dziecko raczy dziś zjeść?), przewijanie i mycie brudnych pupek, układanie stert prania, prasowanie po nocach, spacerki wokół domu, bo na wszelkie dalsze trochę brak sił, siłowanie się z wózkiem bliźniakiem albo pojedynczym, kiedy drugie dziecko ma się przywiązane do siebie chustą lub nosidłem, noszenie na rękach godzinami, kiedy boli brzuszek, o dowolnej porze dnia i nocy… I tyle innych czynności, że nawet nie będę o nich wspominać, bo przecież wy, matki, dobrze to znacie, a wy, którzy w tym nigdy nie uczestniczyliście, i tak nie umiecie sobie tego dobrze wyobrazić.
Mówię to świadomie. Zanim zostałam matką, przez lata byłam opiekunką do dzieci. Dzieci w każdym wieku i w różnych sytuacjach. Dużo mnie to nauczyło. A jednak wielu rzeczy o byciu w domu z dziećmi nie wiedziałam. O zajmowaniu się dzieckiem, będąc jego rodzicem – to jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć, żeby wiedzieć, o czym mowa. Miłość rodzica zupełnie zmienia odbiór wszystkiego, co dziecka dotyczy, czasem o 180 stopni, a czasem po prostu pogłębia to, co się wcześniej lekko przeczuwało.
Wbrew temu, co się może wydawać, ja nie narzekam. Ja tego zawsze chciałam! Nie miałam zaplanowanej żadnej życiowej kariery. Nie marzyłam o realizacji zadań w jakiejś wielkiej firmie ani o prowadzeniu własnego biznesu. Nie chciałam robić kariery w szołbiznesie. Zawsze chciałam mieć dzieci i móc się im poświęcić. Uważałam, że to najlepsze, co mnie jako kobietę i mnie – Bogusię może spotkać.
A jednak życie mnie zaskoczyło.
Bo dostałam w darze dziecko z niepełnosprawnością.
Kiedy nikt nie spodziewał się, bo… urodziła się i miała te 10 punktów. Bo na początku pediatra stwierdzał, że rozwija się dobrze, a ja nie miałam żadnych powodów przypuszczać, że coś w niej odbiega od normy. A potem przyszła pandemia. Izolacja. Ograniczenie w maleńkiej przestrzeni. Brak kontaktów z innymi dziećmi. Nasze błędy wynikające z braku wiedzy – jak dużo się nie wie przy pierwszym dziecku… Oraz to, co odkrywamy teraz – że Mała D. ma w sobie jakiś hamulec, coś, co jej przeszkadza przeć do przodu i osiągać kolejne etapy rozwojowe. I nie wiemy, co to jest. Przeszła szereg badań, oglądało ją wielu lekarzy, od roku jest rehabilitowana. Fakt, ostatnio miała przerwę związaną z przełomem życiowym – narodzinami siostrzyczki – no, ale wracamy, będą dalsze rehabilitacje. Będą kolejni lekarze. Bo od rozpoczęcia badań minęło 9 miesięcy i nie wiemy nic. Z punktu widzenia lekarzy to normalne, zdrowe dziecko. Które w wieku 2 lat ma umiejętności dziecka rocznego…
I chociaż to pali, to nie znaczy, że umrzesz.
Musisz powstać i próbować, próbować, próbować.
To jest to, na co nie byłam przygotowana.
Czy da się przygotować do czegoś takiego?
Kiedy Mała D. się rodziła, ulicami Warszawy szły czarne marsze głęboko zranionych kobiet. A ja myślałam: nieważne, jakim dzieckiem będziesz, zdrowym czy chorym, chcemy cię przyjąć. Już cię kochamy i będziemy kochać bez względu na wszystko.
Urodziła się zdrowiutka i taka piękna.
Dziś też jest piękna i prawie nie choruje. I tylko nikt nie wie, co sprawia, że nie rozwija się tak, jak powinna według wszystkich mądrych tabelek i norm.
Widzimy, że się rozwija i to daje nadzieję. Widzimy jej postępy w jej tempie, zupełnie inne niż by wypadało z „prawidłowej kolejności”. I widzimy wszystkie te chwile, gdy próbuje i jej nie wychodzi. Gdy zaczyna – i odpuszcza. I nie wiemy, czemu. I nie wiemy, jak jej pomóc.
…
Druga córeczka jest tak bardzo inna od starszej siostry.
Bardzo duża, silna, energiczna, ruchliwa.
Taka piękna i wydaje się, że bez problemów zdrowotnych i rozwojowych.
Od porównywania nie ucieknę, ale tak bardzo staram się nie oceniać, nie szukać jakiś win, czy to w nas, czy w córci. Codziennie od nowa próbuję, próbuję, próbuję.
Nie narzekam. Może trochę się skarżę. To jest po prostu, po ludzku trudne.
Słyszeć ciągle dobre rady, bo przecież jesteśmy młodymi nieogarniętymi rodzicami i na pewno nie rozważyliśmy wszystkich opcji, nie pomyśleliśmy, że to jest to czy tamto, nie byliśmy u dziesięciu specjalistów tylko u trzech, nie poświęcamy każdej wolnej chwili (ej, to istnieje coś takiego jak wolna chwila między pracą (męża), robieniem obiadu, zakupami, a ciągle niedokończonym sprzątaniem?) nie poświęcamy na ćwiczenia z nią.
Nie móc wyjść samodzielnie z domu, gdy ma się dwoje niechodzących dzieci.
Jedyny czas dla siebie mieć w drodze do Biedry w pobliżu albo nocą, gdy akurat któraś nie płacze, kosztem własnego snu i odpoczynku (który młody rodzic tego nie zna…).
Nie wiedzieć, do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc, bo to nie byłaby taka zwykła pomoc, tylko wyzwanie z mnóstwem niewiadomych.
Nie wiedzieć, gdzie się dalej kierować, kogo pytać, żeby znaleźć przyczynę, żeby zwalczyć problem, żeby znaleźć jakąś normalność.
I nieustannie zadawać sobie pytanie, co się zrobiło źle, co zaniedbało, czym mimowolnie skrzywdziło.
Każdy rodzic zna te pytania. Ale dziś patrzę na to z perspektywy niepełnosprawności. I jakoś boli mnie to jeszcze bardziej.
I chociaż to pali, to nie znaczy, że umrzesz.
Musisz powstać i próbować, próbować, próbować.
Przechodząc obok ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia. Uczniowie Jego zadali Mu pytanie: «Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomym - on czy jego rodzice?» Jezus odpowiedział: «Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale [stało się tak], aby się na nim objawiły sprawy Boże.»
J 9, 1-3
Komentarze