Te ostatnie dni są już bardzo męczące. Dotychczas przeżywałam dni "parzyste i nieparzyste", teraz mam wrażenie, że dostały mi się już tylko te nieparzyste. W domu tyle do zrobienia, a ja nie mam na nic sił. Męczy mnie nawet siedzenie. Męczy mnie czytanie. Męczy mnie spanie (bo mam tak nerwowe sny...). Właściwie nie mam na co narzekać: opuchlizna ze stóp mi zeszła. Jak akurat nie zaczną mi nogi drętwieć (a ostatnio także dłonie), to właściwie nie mam żadnych kłopotliwych ciążowych objawów. Dzidzia się cały czas dziarsko rusza, chociaż ostatnio mam wrażenie, że postanowiła wyskoczyć mi przez gardło. Zsunęła się w dół, uznała, że jej tam mało wygodnie i wróciła na górę... Tak to przynajmniej odczuwam, bo nie mam prawie w ogóle powierzchni płuc do dyspozycji. Żołądek też ma niewiele miejsca i chodzę ciągle głodna. A jak wreszcie mogę się najeść, to potem ciężko to odpokutowuję - miejsce dotąd przynależne jelitom też zostało zajęte. I już ;).
Z drugiej strony nie przybyło mi zbyt dużo i to jest pocieszające (od początku ciąży i ja, i doktor i bliscy - przyznajcie, że tak było - baliśmy się, że zamienię się w małego wieloryba). Tymczasem wszystko rozwija się harmonijnie i przepisowo, a ja nie przybyłam więcej niż 10 kg. Na całą ciążę. Przy tym mam wrażenie, że dzidzia jest z tych dużych i naprawdę co urosło, to jej sprawka ;).
Do terminu wyliczonego według lekarskich magicznych metod został tydzień.
Dom może nie jest do końca przygotowany i uporządkowany, ale przynajmniej wszystko co trzeba zostało załatwione. Kołyska stoi, złożona i gotowa, wraz ze specjalnym dzidziusiowym kocykiem, który sama wydziergałam (i jest to mój osobisty powód do dumy. Pierwsza szydełkowa robótka w życiu!). Regał na rzeczy córeczki złożony, powoli uzupełniany zestawem niezbędnych artefaktów. Pieluchy są, chusteczki mokre są, kremiki są. Wanienka kupiona. Zestaw specyfików do pielęgnacji i dzidzi, i mnie, także przygotowany. Torby szpitalne spakowane (choć bez przerwy mam wrażenie, że o czymś ważnym zapomniałam...). Umowa z położną podpisana. Szkoła rodzenia odbyta w całości. Wózek wstępnie przygotowany, bo przecież nie będzie potrzebny od razu, fotelik samochodowy kupiony.
Ubranka w szufladzie uprane, uprasowane, posegregowane na rozmiary, ułożone.
Z ubrankami to w ogóle jest numer nie z tej ziemi: kupiliśmy z mężem jedno opakowanie bodziaków (5 sztuk) i jeden zestaw body+sukieneczka+spodenki. A moja córka ma już teraz więcej ubrań niż ja :D. Dostałam tyle rzeczy od siostry, przyjaciółki, szwagierek, znajomych - i z Warszawy i z Gdańska - że teraz to już chyba naprawdę mam wszystko... To znaczy, córeczka ma wszystko, czego będzie potrzebować. I dużo więcej ;). Z resztą nie tylko ubranek. Samych kocyków ma cztery. Najmniej mamy zabawek - i bardzo dobrze. Nasze minimalne mieszkanko naprawdę więcej póki co nie pomieści. I tylko nie wiem, co sugerować jako prezent dla Malutkiej wszystkim ciotkom, babciom i kuzynkom, bo naprawdę... ;)
* * *
O porodzie starałam się nie myśleć.
Ale zbliża się wielkimi krokami, nie da się tego zmienić, dzidzia w środku przestanie się mieścić i będzie chciała wyjrzeć na zewnątrz, trzeba jej w tym pomóc. Dużo było o tym mowy podczas Szkoły Rodzenia i na spotkaniu z położną. Trudno jest się nie bać. Poszłam za udzieloną mi radą i napisałam list do córeczki, w którym wypisałam obawy... oraz wszelkie nadzieje związane z jej przyjściem na ten świat. Trochę pomogło. Ale najważniejsze okazały się dla mnie dwa krótkie zdania, które Irena Chołuj zamieściła w swojej książce "Urodzić razem i naturalnie" - już w samym wstępie:
"Wciąż marzę o tym, by kobiety mogły rodzić zgodnie z fizjologią rodzenia i by wszystkie położne dostosowywały się do tej fizjologii i do rzeczywistych potrzeb swoich rodzących. Moim marzeniem jest też, by kobiety uwierzyły, że mogą rodzić samodzielnie, że naprawdę potrafią".
Pierwszego się nie bałam, bo starannie przemyśleliśmy z mężem wybór szpitala i przyjrzeliśmy się tam wszystkiemu, czemu się da. Ale w to drugie zdanie w ogóle nie wierzyłam. To w końcu moja pierwsza ciąża. Niby skąd mam wiedzieć jak rodzić? Dotąd tego nie robiłam. A pani Irena przekonuje, że ja to wiem. Że to jest wpisane w organizm, który sobie poradzi, jeśli tylko dać mu szansę i nie utrudniać zbędnymi zabiegami i stresem. To jedno krótkie zdanie pomogło mi odzyskać równowagę. I teraz z dzidzią spokojnie czekamy na moment, który ona wybierze, a ja zaobserwuję. Oczywiście na tyle spokojnie, na ile pozwala zmęczenie i nieco rozchwiany nastrój. Nie wiem, co bym w tym wszystkim zrobiła bez mojego Męża, który jest moją podporą, równowagą, rozsądkiem, pamięcią, no i w ogóle najukochańszym człowiekiem na ziemi. Lepszego dostać nie mogłam :). Nie wyobrażam sobie przeżywania tego czasu samotnie. To byłby prawdziwy koszmar. Teraz i tak jest trudno, ale widzę, jak bardzo Mąż mi pomaga i ile robi, przy nas i dla nas. A potem, wiadomo, będzie tylko trudniej, będziemy się wszystkiego musieli nauczyć i odnaleźć w życiu z Malutką. Ale tego się nie boimy, na to bardzo czekamy :).
* * *
Tyle już napisałam, a wciąż nie dotarłam do wątków, które mnie zainspirowały do napisania tej notki. Chciałam tak naprawdę opisać, czego mnie ciąża nauczyła: co było dla mnie nowe i zmusiło do zaakceptowania, że jest jak jest, i już.
Po pierwsze, bycie w ciąży nauczyło mnie dbać o siebie. W końcu dotarło do mnie, że muszę spać, nawet w ciągu dnia (czego wcześniej bardzo nie lubiłam i prędzej chodziłam z "oczami na zapałki", niż się położyłam. Kiepsko się czułam po takim podzieleniu dnia przez sen w jego środku. W ciąży okazało się to konieczne). I już.
Nauczyłam się, że jak organizm mówi, że mam się położyć, to się kładę, że mam siedzieć - to siadam i nie dyskutuję. Bo inaczej sam mnie położy lub posadzi, nie patrząc na to, czy akurat mam pod ręką krzesło (zdarzyło mi się raz w przepełnionym tramwaju siedzieć na schodkach przed drzwiami).
Te stany fizyczne bardzo uczą pokory. Jak to ktoś ujął, w czasach, które wpychają nam do głowy, że wszystko od ciebie zależy, a ze swoim ciałem zrobisz co zechcesz - potrzeba tylko samozaparcia, konsekwencji, ćwiczeń, diety - w ciąży kobieta zaczyna rozumieć, że to guzik prawda. To raczej ciało przestaje do niej należeć i robi z nią, co chce. I trzeba to przyjąć. Trzeba wyjąć z tylnej części ciała ten motorek, który wciąż popędza do robienia kolejnych rzeczy i nauczyć się odpoczywać. Wydaje mi się ta nauka bardzo cenną.
Ale dbanie o siebie dotyczy też strojów i wyglądu. Otóż, będąc w ciąży poczułam się po raz pierwszy od lat, przez cały czas, a nie chwilowo, dobrze sama ze sobą. Brzuch mi rósł, ale tym razem był w tym sens, a nie tylko poczucie porażki. No i okazało się, że rósł tylko na tyle, ile dzidzia potrzebowała, bez zbędnych dodatkowych kilogramów. Przez te ostatnie 9 miesięcy czułam się dobrze i według wielu wyglądałam dobrze. Oczywiście swoje przypadłości ciążowe mam, ale mąż mnie akceptuje razem z nimi i jakoś się z tym pogodziłam. Za to kupiłam kilka ładnych ciuchów, bo były ważne rodzinne okazje, a moje kiecki okazały się, co oczywiste, za małe :). Podobnie z butami. Nigdy nie umiałam za bardzo wydawać pieniędzy na siebie, no i teraz, gdy dzidzia się szykuje do wielkiego skoku, też na liście priorytetów miałam jej potrzeby. Aż dotarło do mnie, że muszę zadbać też o mnie w tej dynamicznej sytuacji. I już.
Nauczyłam się obserwować swój organizm i podążać za jego potrzebami. Unikać tego, co mu przeszkadza, dostarczać to, co potrzebne. Także w kategorii artykułów spożywczych. A to nie było łatwe, ponieważ dużo się w moim podejściu do jedzenia zmieniło. Przestałam móc jeść to, co zawsze lubiłam. Zaczęłam sięgać po to, co wcześniej mnie nie zachęcało. Nauczyłam się mieć zawsze przy sobie batonik czy cukierka i kilka razy uratowało mnie to w sytuacji, kiedy czułam, że zaraz się przewrócę. Wodę nosiłam przy sobie już wcześniej, teraz tylko bardzo mi to przyzwyczajenie ułatwiło życie. W domu postawiłam przy łóżku szklankę z plastrem cytryny - co za genialny sposób, można wziąć łyka za każdym razem, gdy się w nocy wstaje. Bez względu ile potem biegania do toalety, pić trzeba. I już.
To też jest wątek, który uczy pokory w ciąży. Ciągłe wycieczki do łazienki. I już. W nocy trzeba wstawać 3-4 razy. I czasem pójdzie łatwo, sprawnie, a czasem trzeba się namęczyć. Tak po prostu jest...
Ostatnia rzecz, o której chciałam wspomnieć, przynajmniej teraz - bo przykłady tych ciążowych przeżyć można by mnożyć w nieskończoność - to konieczność biegania na badania raz w miesiącu, ciągłe pobieranie krwi (którego bardzo nie lubię), odbywanie wizyt lekarskich, a potem branie wszystkich potrzebnych w danym momencie leków i suplementów, witamin i mikroelementów. W pewnym momencie doszłam do niesamowitej liczby 12 pastylek i dwóch maści i jeszcze dawki suplementu w płynie na dobę. Ufff. I jeszcze trzeba rozplanować, co brać z czym, a czego nie łączyć, bo się wzajemnie wypłukuje z organizmu. Istne szaleństwo. Ale chyba ma sens, bo przy mojej chorobie autoimmunologicznej udało się utrzymywać dobre wyniki, a dzidzia wydaje się w sam raz odżywiona - nie przejedzona ani niedokarmiona. Wszystko dobrze.
No i teraz byle ten stan się utrzymał. A potem oby wszystko dobrze szło. Snów o szalonym porodzie miałam już kilka. Został tydzień... Chyba że Malutka okaże się spóźnialską, wtedy wpisałaby się w rodzinne tradycje ;).
* * *
Ciąża jest naprawdę odmiennym stanem. Zmienia się wszystko i z dnia na dzień coraz mniej siebie poznajesz. Ale wraz z mijającym czasem myśl o tym małym Życiu wewnątrz, które jest tak bardzo oddzielne i tak bardzo niezwykłe, jakoś się do świadomości dobija. Mój Mąż lubi podkreślać, że jestem dzielna, nosząc w sobie Malutką i że bardzo jest mi za to wdzięczny. Ja czasem mam wrażenie, że po prostu nie mam innego wyjścia. A czasem trochę dociera do mnie wspaniałość tej wielkiej tajemnicy i wielki zaszczyt udziału w dziele tworzenia Nowego Życia.
To ostatnie dni. Czekamy, Córeczko. A potem, kiedy będziemy już oddzielone, nadal pozostanie żywa nasza więź. Za to będziesz mogła nie tylko słyszeć, ale i zobaczyć i mnie i tatę. Będzie fajnie :D. Przybywaj...
Komentarze