miraż miraż
981
BLOG

Kilka gorzkich uwag o USA

miraż miraż Polityka Obserwuj notkę 72

Przy okazji relacji polsko-amerykańskich porusza się często wątek naszego idealizmu i sentymentów wobec USA. Ton komentarzy jest ostatnio taki, żeby przestać się wygłupiać i smęcić o historii i wielkich ideałach a zabrać się za osiąganie wymiernych korzyści. Słusznie – tak trzeba, jednak sporo ciekawego da się o USA powiedzieć właśnie z pozycji idealisty, wierzącego w uniwersalność praw człowieka. Co można znaleźć w historii i teraźniejszości USA używając tego klucza, jeśli nie poprzestaje się na bezkrytycznym przyjmowaniu amerykańskiego mniemania o sobie za rzeczywistość? W obrazie jaki się wyłania wiele jest mroku.

Stany Zjednoczone, dzisiejszy Prometeusz wartości republikańskich wzniesiony został na fundamencie co najmniej dwóch zbrodni przeciwko ludzkości: na zagładzie kultury Indian i na niewolnictwie.

Zagłada Indian zasługuje w moim najgłębszym przekonaniu na miano mordu założycielskiego Stanów Zjednoczonych. Bez przekreślenia indiańskiego sposobu życia, zniszczenia jego materialnych podstaw i wyrwania do cna rzeczy dla Indian świętych i ważnych – słowem, bez kulturobójstwa - nie byłoby Stanów Zjednoczonych w takim kształcie, jaki dziś znamy. Nie byłoby ich rozległych terytoriów i mitu dzikiego zachodu, inny byłby skład etniczny społeczeństwa, język, ale przede wszystkim – system wartości.

W umysłach białych osadników i XIX-wiecznych elit USA nie znalazło się miejsce na to, by w indiańskim sposobie życia dostrzec zasługującą na szacunek alternatywną drogę dla człowieka. Czytającym Pismo Święte ‘porządnym ludziom’ nie przyszło na myśl a przynajmniej nie znalazło odzwierciedlenia w praktyce, że jakże odmienna cywilizacja Indian, mniej przemocowa, nieprzywiązana tak do pojęć własności i posiadania, kultywująca wartości równowagi i szacunku do przyrody, pełna oryginalnej duchowości, mogłaby uzupełnić i wzbogacić ich społeczeństwo i ich państwo.

Decyzją jaką podjęła biała, protestancka Ameryka było zmiażdżenie słabszego, by na jego zgliszczach zbudować wszystko po swojemu, bez prób poważnych pertraktacji, bez prób asymilacji, rozumianej jako wzajemne nie zaś jednostronne przystosowanie. Cywilizacja amerykańska okazała się sztywna i nieprzemakalna wobec Indian.

Nieprzemakalna. To słowo zostało użyte w polskim tłumaczeniu Zderzenia Cywilizacji S. Huntingtona. Lecz tam, Drodzy Czytelnicy, owego określenia użyto wobec cywilizacji islamskiej. Tak właśnie wpływowy politolog w końcu lat 90-tych, jeszcze przed tragiczną datą 11.09.2001, określał jednego z dzisiejszych głównych adwersarzy Ameryki w globalnym sporze o kształt świata. Powoływał się Huntington na liczbę międzykulturowych konfliktów granicznych, z których wynikało, że to właśnie mahometanie mają największe trudności w pokojowej koegzystencji z sąsiadami.

Tymczasem, nawet jeśli przyjąć nieprawdziwą w mojej opinii tezę, że islam jest jakiegoś rodzaju teokratycznym totalitaryzmem, nie tolerującym wewnątrz siebie ciał obcych, to i Amerykanie nie mają się tu czym pochwalić. Przez dziesiątki lat kultura amerykańska asymilowała poszczególne jednostki; ludzie o różnych cywilizacyjnych korzeniach przyjeżdzali do USA i byli włączani do wspólnoty pod warunkiem zaakceptowania amerykańskiego systemu wartości. Mechanizm ten działał sprawnie jeśli nie w pokoleniu emigrantów to już z reguły w pokoleniu ich dzieci, kto urodził się w USA przeważnie w pełni się z nimi identyfikował. Był to jednak model inkorporowania ludzi, a nie kultur. Gdy tymczasem biała Ameryka u samego zarania swej historii stanęła wobec problemu Indian, okazała się niezdolna do koegzystencji ani tolerancji. W kwestii asymilacji kultur i wartości - nie zaś pojedynczych ludzi - nie widać fundamentalnego rozziewu między islamem i Ameryką. Pamiętając o tym, nie należy w ciemno kupować opowieści o dobrych Amerykanach i złych muzułmanach.

Wracając do zniszczenia Indian, naturalnie jest pytać dlaczego? Jaka wartość była dla ówczesnych Amerykanów tak ważna, że zdecydowali się na zbrodnię zamordowania kultury? Pierwsza odpowiedź jak się tu nasuwa, to ziemia. Osadnicy chcieli ziemi, chcieli przestrzeni życiowej. Nieswojo mi się robi, gdy w centrum amerykańskiego mitu znajduję frazę hitlerowskiej propagandy. Rzecz jasna, Amerykanie nigdy nazistami nie byli i nie mogą być odpowiedzialni za to, co mówiono i czyniono sto lat później na innym kontynencie. Ponadto, ten tekst - jak każdy tekst publicystyczny - jest pewnym uproszczeniem. Tym niemniej, gdy myślę o tej paraleli, w moim sumieniu rozbrzmiewa dzwonek ostrzegawczy.

A przecież jest jeszcze inny trop prowadzący od kultury amerykańskich białych protestantów do nazizmu – eugenika. Owa niemająca nic wspólnego z chrześcijaństwem sprymitywizowana idea darwinowskiego doboru naturalnego, padła na podatny grunt, który niestety był już chrześcijański na wskroś. I została wymieszana z szowinizmem ‘porządnych i wykształconych ludzi’, puszących się domniemaną wyższością nad czarnoskórymi i białą biedotą, z powodów tak drugorzędnych jak obyczaje seksualne, higieniczne, ekspresja emocji, a przede wszystkim bogactwo. Społeczeństwo amerykańskie u początku XX wieku okazało się wystarczająco przytomne aby tę zbrodniczą doktrynę odrzucić. Ale i tak pozostawiła ona głębokie blizny w postaci chociażby eugenicznej ideologii aborcyjnej. Nie trzeba wchodzić tu w głębokie rozważania, by widzieć różnicę pomiędzy dopuszczaniem aborcji ze względu na trudną sytuację życiową kobiety, czyli ze współczucia (zostawmy na boku czy w końcowym rachunku dla samej zainteresowanej pożytecznego), a popieraniem aborcji w celu ograniczania dzietności kobiety, którą uważa się za zbyt głupią by miała prawo do rozmnażania się.

Tymczasem w ówczesnych Niemczech naziści z otwartymi ramionami powitali eugenikę i włączyli w swój pseudonaukowy rasistowski bełkot. Idea rozwijana na amerykańskiej ziemi i tamże przekazywana nazistowskim wysłannikom w ramach szkoleń organizowanych przez towarzystwa eugeniczne, była jednym z czynników wprowadzających hitlerowskie Niemcy na ścieżkę wiodącą ku Zagładzie Żydów i osób chorych psychicznie a planowaniu tego samego losu Słowianom i Romom.

Dziś rozważa się przyczyny Holokaustu i próbuje łączyć je z chrześcijańskim antysemityzmem, co chętnie czynią zwłaszcza ludzie niezwiązani emocjonalnie z chrześcijaństwem, a na Salonie24 przedstawicielem takiego podejścia jest chyba nasz drogi Eli Barbur, opromieniony zasłużoną sławą dyskutanta taktownego i szanujacego odmienne poglądy. Jeśli więc wiąże się Holocaust z chrześcijaństwem, należałoby pamiętać o istotnym amerykańskim wkładzie; to bowiem spaczone idee eugeniczne przeniosły stary chrześcijańsko-żydowski konflikt kulturowy na zupełnie nową płaszczyznę biologicznego wyniszczenia. Dlatego też chrześcijańscy konserwatyści słusznie czynią, protestując energicznie, gdy próbuje się zaliczać nazizm do grona ideologii prawicowych. Nazizm nie był, nie jest i nigdy nie będzie prawicowy, ponieważ wyznaje biologiczną koncepcję narodu. W narodzie nazistowskim można znaleźć się tylko z urodzenia. Natomiast naród w prawicowym rozumieniu jest wspólnotą losu i tożsamości i można przyłączyć się do niej na mocy indywidualnej decyzji. Ta redukcja kultury do biologii, odzierająca człowieka z możliwości wyboru, i skazująca na niewolę własnych genów jest właśnie echem eugeniki.

By podsumować tę część tekstu zaryzykuję takie oto uogólnienie, że ci, którzy mordowali obce kultury w czasach nowożytnych, to germańscy protestanci - brytyjscy kolonizatorzy w Afryce i zwłaszcza Australii, brytyjsko-niemiecka mieszanka w Ameryce Północnej, wreszcie Niemcy hitlerowskie, wprawdzie już neopogańskie lecz wyrosłe na podglebiu protestanckim. Co by o katolikach nie mówić, a ich zbrodnie są rozliczne, nie posunęli się oni do kulturobójstwa. Wystarczy porównać Indian północnoamerykańskich, których potomkowie dogorywają w rezerwatach, z Indianami południowoamerykańskimi, których los, również krwawy, doprowadził jednak ostatecznie do biologicznego wymieszania populacji tubylców i kolonizatorów oraz do przeniknięcia się ich kultur – co widoczne jest w latynoamerykańskiej religii, obyczaju, a częściowo i języku. Bez wątpienia występowało tu tysiąc i jeden czynników, ale centralnie sterowana polityka watykańska, ukierunkowana na nawracanie i edukowanie (w katolickim rozumieniu edukacji) działała łagodząco.

Sądzę, że do dziś Amerykanie borykają się ze straszliwymi konsekwencjami mordu na kulturze Indian. Nie mogą sobie wybaczyć, że to zrobili, i że im się udało. Człowiek wierzy w to, czego doświadcza. Amerykańska lekcja, której udzielili sobie u progu dorosłości brzmi: silniejszy może wszystko. W obrębie cywilizacji zachodniej istnieją tylko dwa narody, które tę lekcję odebrały. Amerykanie jako oprawcy i europejscy Żydzi jako ofiary. Co ta trauma uczyniła Żydom, można dowiedzieć się obserwując koleje państwa Izrael. Co do Amerykanów widzę dwa główne następstwa: odrzucenie łagodnej strony chrześcijaństwa i strach przed karą.

Jaki był Jezus z kart Pisma Świętego, którym tak zaczytywali i wciąż zaczytują się Amerykanie? Jaki był jego stosunek do przyrody? Jezus wjeżdżający na osiołku do Jerozolimy; nie na koniu lecz na osiołku. Jezus śpiący w odkrytej łodzi na jeziorze, uśmierzający burzę. Czyniący to dopiero wtedy, gdy zagrażała jego uczniom i tylko w takim stopniu, w jakim było potrzebne. Jezus odwiedzający apostołów w wieczerniku, proszący o posiłek parę dni po zmartwychwstaniu, największym dziele w historii. Jezus chodzący po jeziorze; nie latający, nie patrzący z góry, oderwany od człowieczego losu związanego wszak z ziemią. Czyż to nie piękny symbol równowagi, stąpać po powierzchni wody między Niebem a Otchłanią? Ten Jezus jest zależny, jest podatny na zranienie, jest delikatny a jednocześnie silny. Lecz nie używa swojej mocy jako pancerza. Nie chroni się za nią. Przenika go wiatr, deszcz, głód. I gwóźdź. Potęga, którą rozporządza jest nie tylko władzą nad materią, lecz i głębokim zrozumieniem miejsca każdej z rzeczy, włączając siły przyrody.

Kiedy widzę takiego Jezusa nieodparcie nasuwa mi się myśl, że styl życia, wartości, filozofia Indian północnoamerykańskich bliższe były temu obrazowi niż to, co robili osadnicy niosący niejednokrotnie jego imię na ustach. W jakim stanie ducha trzeba być, by przeoczyć taką zbieżność pomiędzy treścią deklarowanej wiary, a tym co się ma na wyciągnięcie ręki. Ile te dwie kultury mogły sobie nawzajem dać, co mogłoby powstać zamiast żelbetonowych molochów amerykańskich miast i rezerwatów, w których niedobitki Indian gniją trawione beznadzieją i alkoholizmem. Tego się już nigdy nie dowiemy.

Czyż popkultura amerykańska z jej obsesjami, epatująca widza superprodukcjami w rodzaju Wojny Światów, Dnia Niepodległości, Inwazji, nie jest odbiciem tego ogromnego kompleksu winy jaki toczy USA? Owi nienawistni, nieprzejednanie wrodzy obcy, mordujący niewinnych Amerykanów, bez próby nawiązania kontaktu, czy nie traktują ich tak, jak 200 lat wcześniej ich przodkowie traktowali Indian? Oglądam Avatara i słyszę szloch za bezpowrotnie utraconym rajem. Ameryka zbawia świat. I w swej ignorancji nie widzi, że chce zbawić go od samej siebie.

Kult brutalnej siły w relacjach z obcymi widoczny jest i dziś w modus operandi USA. Ich potęga opiera się na trzech filarach: sile militarnej, dolarze jako walucie międzynarodowej, oraz przewadze technologicznej. Dwa pierwsze mają charakter stricte imperialny: przymus bezpośredni i zastraszanie idą w parze z monopolizacją pieniądza i czerpaniem gigantycznych pasożytniczych dochodów chociażby z drukowania pustych dolarów. USA z populacją rzędu 5% światowej wydają na zbrojenia 50% globalnych wydatków. Zarazem bajeczne technologie rozwijają się często w ścisłym powiązaniu z sektorem wojskowym. Wyłania się obraz kompleksu finansowo-militarnego pasożytującego na reszcie świata, i w coraz większym stopniu na własnym społeczeństwie, ogłupianym propagandą strachu i oblężonej twierdzy.

Groza 11 września 2001 przejawia się nie tyle w tragicznej śmierci tysięcy ludzi lecz w logice strachu i oblężonej twierdzy którą wyzwoliła. Ograniczenie praw obywatelskich, torturowanie jeńców, niekończąca się wojna z odczłowieczonym przeciwnikiem bez twarzy – al Kaidą - który jest zły, bo nasz rząd tak mówi. I urządza publiczne polowanie na Osamę bin Ladena, które można niemal oglądać w telewizji. Czy to są jeszcze standardy demokratyczne, czy już jesteśmy żywcem w jednym z tych futurystycznych koszmarów, w którym medialnie manipulowane społeczeństwo zamieniło się w żądną krwi dzicz? Jakie właściwie dowody przedstawił rząd USA na związek Osamy bin Ladena z zamachami na WTC? Że nie wspomnę o ‘dowodach’ na Saddama Husseina, które okazały się zwykłym łgarstwem.

Odwołując się raz jeszcze do nośnych obrazów popkultury, widzę tu kres Starej Republiki i jej transformację w Imperium, pod wodzą kanclerza Palpatine’a obwołującego się imperatorem, z twarzą spaczoną ciemną stroną Mocy lecz wciąż wielkimi wartościami na ustach.

miraż
O mnie miraż

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka