wiesława wiesława
3716
BLOG

Trzej bracia z oddziału majora „Łupaszki”

wiesława wiesława Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 14

Jedynie prawda jest ciekawa.

(Józef Mackiewicz)

We wrześniu, po raz drugi w 2021 roku, TVP rozpoczęła emisję serialu opowiadającego o dzielnej załodze czołgu „Rudy” i mądrym psie Szariku, którzy wspólnie pokonali połączone siły Wehrmachtu i oddziałów SS. Nakręcony w latach 1966 – 1970 serial "Czterej pancerni i pies” przez pół wieku kształtował poglądy na przebieg drugiej wojny światowej w głowach polskich dzieci. Niestety, większość widzów tego serialu później nie miała szansy poznania prawdy historycznej. Scenariusz serialu „Czterej pancerni i pies”, na podstawie opublikowanej w 1964 r. powieści Janusza Przymanowskiego pod tym samym tytułem, napisali Janusz Przymanowski i Maria Hulewiczowa.

W czasach PRL-u „Pancernych” pokochały narody miłujące pokój. Powieść Przymanowskiego, a potem serial, cieszyły się wielkim powodzeniem w Związku Sowieckim („Czetyryje tankisty i sobaka”) oraz w NRD („Vier Panzernsoldaten und ein Hund”). Ówcześni recenzenci pisali, że obraz ten "zaspokaja u młodych nienasycony głód przygody, tęsknotę za własnym wzorcem bohatera, a przy tym godzi harmonijnie odwieczny kontrast między romantyzmem a codziennością, nadając zwyczajności żołnierskiego trudu polor niezwykłości". TVP prowadziła dla młodzieży program „Klub Pancernych”, zachęcano młodych ludzi do akcji zwanej „Niewidzialna ręka” (uczestnicy tej akcji mieli robić dobre uczynki, pozostawiając kartkę z wizerunkiem dłoni).

Po 1989 r., czyli po tzw. transformacji ustrojowej, serial zachował dobrą opinię u telewidzów - w sporządzonej w 2000 roku liście najpopularniejszych polskich seriali telewizyjnych znalazł się na pierwszym miejscu. W ramach realizacji swojej "misji" TVP poddała nawet ten załgany serial liftingowi w wersji HD, aby go - jak napisano - "zachować dla kultury narodowej". A może lepiej wydawać pieniądze na prawdę? Ogromna popularność jaką cieszy się serial "Czterej pancerni i pies" nie zmienia bowiem faktu, że jest to produkt komunistycznej propagandy, skłamany od początku do końca. W generaliach i detalach. Jednak kierownictwo TVP nie zamierza przestać prezentowania tego serialu, natomiast ze względu na protesty osób wrażliwych na dezinformację, TVP Historia przygotowała serię krótkich filmów, emitowanych po każdym odcinku serialu, w których redaktor Kłopotowski w rozmowie z historykami wyjaśniają widzom na czym polegają odstępstwa od prawdy historycznej. Takie postępowanie redakcji TVP Historia (dołączenie komentarza historyka) jest godne pochwały, jednak nie do końca załatwia problem.  

Moim zdaniem, można poszerzyć wiedzę o historyczną widzów, oglądających ten załgany serial, pokazując filmy o wojennych i powojennych doświadczeniach, które były udziałem niektórych twórców tego serialu. Np. Mikołaja Sprudina, autora zdjęć pięciu ostatnich odcinków.

Mikołaj Sprudin pochodził z Wileńszczyzny; jego rodzice, Mikołaj i Maria Sprudinowie byli właścicielami majątku ziemskiego Stracza nieopodal Michaliszek, w powiecie Święciany na Wileńszczyźnie. Ojciec Mikołaj Sprudin był wyznania prawosławnego, a jego rodzina pochodziła z Odessy. Matka Maria z domu Korwin-Kurkowska, pochodziła z polskiej rodziny kresowej, zasłużonej w walkach o odzyskanie niepodległości Rzeczypospolitej. Mikołaj urodził się w 1923 r. i był najmłodszym z rodzeństwa - siostra Żenia urodziła się w 1910 r., Sergiusz rok później, a Dymitr w 1915 r. Wszyscy trzej bracia Sprudinowie mieli te same pasje i zainteresowania - fotografowali, filmowali, polowali i żeglowali. A w czasie wojny wszyscy trzej byli żołnierzami w oddziale mjr Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Zainteresowania fotografią przejęli od ojca, który z aparatem fotograficznym wędrował po drogach i bezdrożach Wileńszczyzny, fotografując mieszkańców, przyrodę, zabytki, a następnie długie godziny spędzał w ciemni fotograficznej. Nawyk noszenia ze sobą aparatu fotograficznego Mikołaj odziedziczył po ojcu: „Aparat fotograficzny zawsze miałem przy sobie, gdy tylko było coś ciekawego, zaraz go wyciągałem” – wspomina Mikołaj Sprudin. To jemu i jego bratu Sergiuszowi zawdzięczamy m.in. zdjęcia 5. Brygady Wileńskiej „Łupaszki” z Wileńszczyzny.

Najstarszy z braci Sprudinów, Sergiusz, ukończył Wyższą Szkołę Handlową we Lwowie w 1937 r., następnie pracował jako referent w hucie "Pokój" w Katowicach. W latach 1940-41 i 1944-45 był operatorem kroniki filmowej w Studiu Filmów Dokumentalnych w Kownie. W tym samym Studium w 1941 r. rozpoczął pracę Mikołaj, jako asystent kroniki filmowej Litewskiej SRR. 

W czasie wojny rodzinny dom Sprudinów w Straczy odgrywał ważną rolę w działaniach polskiej partyzantki na Wileńszczyźnie. Ze wspomnień Mikołaja Sprudina (ps. „Szerszeń”):

[…] Jak wspomniałem wiosną 1943 r. Stracza stała się ośrodkiem kontaktowym między Komendą Okręgu a siatką terenową. Odwiedzali nas partyzanci brygady „Kmicica” i łącznicy z Wilna i Warszawy. Częstym naszym gościem był por. „Ostróg” (Józef Wiśniewski) dowódca zwiadu konnego Brygady „Kmicica”. To on zaprzysiężył mnie i Dymitra słowami przysięgi, której tekst końcowy dla upamiętnienia przytaczam poniżej: „Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana będzie śmiercią.”

[…]W sierpniu 1943 r. dowódca bazy partyzantów sowieckich Markow zaprosił wszystkich oficerów polskich na odprawę (do tej pory oba oddziały współpracowały ze sobą). Kilku z nich z por. „Kmicicem” kazał swoim oprawcom bestialsko zamordować, resztę aresztował. Pozostających w polskiej bazie żołnierzy, Sowieci otoczyli i rozbroili. Wobec kilkakrotnie przeważającej liczby przeciwników nasi nie mieli szans, mimo to kilku z nich udało się wymknąć i zaalarmować siatkę terenową i patrole przebywające w terenie. Według relacji naocznych świadków, Sowieci po przesłuchaniach wyselekcjonowali grupę partyzantów, których wyprowadzali za górkę do pobliskiego lasu i tam rozstrzelali. Tak niedawni „sojusznicy” zamordowali około siedemdziesięciu naszych żołnierzy. Pozostałym dali zdezelowane karabiny i podporządkowali wyznaczonemu przez nich nowemu dowódcy Wincentemu Mroczkowskiemu, pseud. „Zapora”, przedwojennemu sierżantowi 19 Pal, podobno karnie zwolnionemu z wojska polskiego, którego Markow awansował do stopnia kapitana. U schyłku 1943 r. został on zastrzelony przy próbie dezercji do Markowa przez por. Bihuna („Zapora”), […] był obserwowany przez nasz kontrwywiad, a jego rzekoma lojalność względem nowego dowódcy była, jak się okazała tylko przykrywką do działań dywersyjnych na rzecz Sowietów.

    Tragiczne dla naszych partyzantów wydarzenia zbiegły się z wyznaczeniem przez komendanta Okręgu płk. Krzyżanowskiego nowego dowódcy polskiego Oddziału rtm. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, który w towarzystwie por. Longina Wojciechowskiego – „Ronina”, Edwarda Swolkienia – „Szaszki” (naszego dalekiego kuzyna) i Zbyszka Trzebskiego – „Nieczui”, eskortowany przez patrol żołnierzy „Kmicica” został w porę ostrzeżony i po potyczce z partyzantami Markowa wycofał się do wsi kontrolowanej przez naszą Organizację. W nowej sytuacji otrzymaliśmy z Okręgu polecenie zaopiekowania się Komendantem i udzielenie mu pomocy przy organizowaniu z ocalałych żołnierzy „Kmicica”, oddziału – Piątej Wileńskiej Brygady AK, nazywanej po bitwie z Sowietami pod Radziuszami „Brygadą Śmierci”. Sergiusz przyprowadził nocą naszych gości, których umieściliśmy w oddalonym od zabudowań dworskich, schowanym w głębi parku nad rzeką domku letniskowym, w którym przez najbliższe kilkanaście dni mieścił się sztab Brygady. „Szaszka” i „Nieczuja” ruszyli w teren i przy pomocy ocalałych z pogromu partyzantów kierowali rozproszonych żołnierzy do zaprzyjaźnionych, współpracujących z nami sąsiadów w położonej za rzeką Niedroszli, gdzie kontrolę nad nimi przejmowało nowe dowództwo. Spotkania odbywały się przeważnie nad rzeką Straczanką stanowiącą granicę z Niedroszlą lub w obrębie zabudowań dworskich, najczęściej w naszej obecności. „Łupaszka” i „Ronin” przebywali w tym okresie w Straczy.

   Komendant nie pozwalał partyzantom kwaterować na terenie straczańskiego dworu. Myślę, że nie miał po tym co się stało na Bazie, pełnego zaufania do nowych podwładnych. Nam ufał i to my stanowiliśmy przez parę tygodni jego ochronę. Razem pełniliśmy wartę i kontrolowaliśmy teren wokół zabudowań. Już nie kryjąc się, uzbrojeni, braliśmy udział w spotkaniach z przybywającymi partyzantami i członkami siatki AK. […]

Działające od 1941 r. na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie partyzanckie oddziały sowieckie stanowiły swego rodzaju straż przednią Armii Czerwonej. Składały się w ogromnej większości z elementu zamiejscowego (żołnierzy Armii Czerwonej, którzy pozostali na tych terenach po przejściu frontu w 1941 r.) i były pozbawione poparcia miejscowej ludności. Podporządkowane były Centralnemu Sztabowi Ruchu Partyzanckiego, którego szefem był Pantelejmon Ponomarienko. Pod koniec 1943 r. w województwach wileńskim, nowogródzkim, poleskim i bialostockim Sowieci dysponowali blisko 26 tys. ludzi. Były to właściwie oddziały dywersyjne wykonujące zadania polityczne ustalane w Moskwie, stosujące często bezwzględne, bandyckie metody działania.

[…] Życie w Straczy jak na warunki wojenne płynęło spokojnie, prawie sielankowo. W przerwach między służbowymi zajęciami grywaliśmy w brydża, „Ronin” grał na gitarze i śpiewał, w zacisznym miejscu nad rzeką zrobiliśmy boisko i graliśmy w siatkówkę. Aż pewnego dnia przygalopował na koniu Wacek Kurkul, sąsiad ze wsi Werebje, z alarmującą wieścią, że w Niedroszli Sowieci rabują naszą dobrą znajomą Anię Niedroszlańską. Tego już było za wiele. Po tym co się stało nad Naroczą nie mogliśmy dopuścić, żeby pod naszym bokiem bandyci grabili najbliższych sąsiadów. Przeprawiliśmy się przez rzekę, w której w pośpiechu „Ronin” utopił pistolet, i biegiem dotarliśmy do zabudowań folwarku p. Ani, z którego wyjeżdżały właśnie wyładowane zrabowanym dobytkiem wozy. Rabusie zobaczywszy nas otworzyli ogień. „Ronin” celną serią z RKM-u zastrzelił woźnicę pierwszego wozu, a reszta w popłochu uciekła nie podejmując walki. Odzyskaliśmy zrabowane rzeczy: kołdry, ubrania, patefon i inne, a także znaczną ilość żywności. W nagrodę dostaliśmy dzban śmietany i potężny, gruby na cztery palce połeć słoniny.

Ten epizod kazał nam wzmóc czujność. Sowieccy partyzanci na pewno wiedzieli o obecności sztabu „Łupaszki” w Straczy, a jednak lekceważąc tę okoliczność pozwolili sobie na rabunek w najbliższej okolicy. Jak dowiedzieliśmy się następnego dnia w wyniku strzelaniny jeden bandzior został zabity, a inny ranny. To wojsko złożone z uciekinierów z obozów jenieckich, ocalałych z holokaustu Żydów i przestępców szukających łatwego zarobku było postrachem miejscowej ludności. […]

15 października 1943 r. komisarz sowieckiej brygady Woroszyłowa płk Fiodor Markow meldował tow. Ponomarience:

„[…] Podejmujemy wszystkie środki do pełnej likwidacji zbrojnych polskich grup bandyckich, dlatego:

Do każdej polskiej grupy wysyłamy agentów w celu jej rozbicia.

Do każdego rejonu, gdzie działają Polacy, masowo wysyłamy agentów (80 ludzi) w celu prowadzenia rozpoznania ruchów, baz i działań Polaków oraz informowania sztabu.

Na bieżąco rozrzucamy ulotki, informujące o sytuacji na frontach i bandyckiej działalności Polaków.

Nakazujemy wszystkim partyzantom, by przy ich spotkaniu z Polakami rozbrajać ich, a członków organizacji POW [chodzi o AK], dowódców – likwidować.

Oczyścimy wszystkie nasze rejony z tego paskudnego śmiecia.”

Pod koniec 1943 r., w związku ze zbliżającym się frontem, wzrosła aktywność sowieckich oddziałów na Kresach. W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. Armia Czerwona przekroczyła granice II Rzeczpospolitej w okolicach Rokitna na Wołyniu. Zajęcie polskich ziem wschodnich Sowieci traktowali jako przywrócenie tam prawnego status quo sprzed 22 czerwca 1941 r., czyli agresji III Rzeszy na Związek Sowiecki. Stalin traktował tereny położone na wschód od tzw. linii Curzona i zagarnięte zgodnie z paktem Ribbentrop – Mołotow, jako integralną część Związku Sowieckiego. Deklaracja z 5 stycznia 1944 r., w której polski rząd podtrzymał ofertę wojskowego porozumienia i wyraził nadzieję, że Związek Sowiecki „uszanuje prawa i interesy Rzeczypospolitej i jej obywateli”, została odrzucona z uzasadnieniem, że jesienią 1939 r. ludność tych ziem "wypowiedziała się" za ich przyłączeniem do Związku Sowieckiego. Od tej pory Sowieci będą traktowali żołnierzy wileńskiej AK jako "bandytów", którzy "grasują na terenie Związku Radzieckiego". Młodzi Polacy byli zagarniani do armii sowieckiej jako "obywatele Związku Radzieckiego".

31 stycznia 1944 r., 5. Wileńska Brygada AK rozbiła silny oddział Wehrmachtu w Worzianach, a 2 lutego 1944 r. stoczyła pod Radziuszami zwycięski bój z partyzantami sowieckimi, którzy usiłowali ją zaskoczyć i rozbić.

Ze wspomnień Mikołaja Sprudina:

W bitwie pod Worzianami zginęło kilkudziesięciu polskich żołnierzy. Chociaż Niemcy zostali rozgromieni, a ich straty były prawie trzykrotnie większe i zdobyliśmy dużo tak cennej dla nas broni, w Brygadzie panowała żałoba, Komendant nakazał odwrót do bardziej oddalonych od niemieckich baz wojskowych rejonów Wileńszczyzny. W drodze spotkał się z konnym zwiadem ruskich partyzantów. Sowieci interesowali się stoczoną walką, ilością zdobytej broni i celem przemarszu Brygady. Gdy ranni zostali umieszczeni w Straczy, a Brygada przeprawiła się przez rzekę i zatrzymała na odpoczynek w Niedroszli, do dowództwa zaczęły napływać niepokojące meldunki o koncentracji w sąsiednich wsiach wielkich sil sowieckich. Komendant nie wierząc w trwałość niedawnych układów ogłosił alarm bojowy i zarządził przeprawę z powrotem przez rzekę Straczankę.

Tymczasem pod Dymitrem, który w cywilnym ubraniu i bez broni wyjechał na rekonesans Sowieci zastrzelili konia, a jego zamknęli w piwnicy domu w którym kwaterował sztab. Miał dużo szczęścia, bo udało mu się ukryć w jednej ze stojących tam beczek z zacierem, gdzie przesiedział kilka godzin, a gdy prześladowcy opuścili dom wymknął się i szczęśliwie wrócił do domu.

Rosyjscy partyzanci zaatakowali przed zmierzchem nie wiedząc, że nasi zdołali już przeprawić się przez rzekę. Zostali tylko żołnierze z ubezpieczenia pod dowództwem Kitka, doskonale uzbrojeni, między innymi w zdobyczny ciężki karabin maszynowy „maksim”. Szli na wieś swoim zwyczajem z wyciem i krzykiem „hurra”, gęsto strzelając. Nasi otworzyli ogień, gdy napastnicy zbliżyli się na kilkadziesiąt metrów, siejąc w ich szeregach ogromne spustoszenie i szybko, korzystając z zamieszania wycofali się za rzekę. Niestety podczas przeprawy utopili zdobyczny karabin maszynowy. Po zakończeniu przeprawy wystrzelono czerwoną rakietę. Przypadek chciał, że był to również umówiony dla sowieckich partyzantów sygnał do ataku. W tym czasie do wsi Radziusze zbliżała się nieco spóźniona ruska brygada, a widząc rakietę w przekonaniu , że we wsi są polscy partyzanci, ruszyli do natarcia strzelając do nierozpoznanych w ciemnościach swoich towarzyszy. Gdy nasi byli już kilka kilometrów od Radziusz, jeszcze było słychać strzelaninę. Przeciwnik w tej pechowej dla siebie akcji stracił wg. różnych ocen około setki zabitych i rannych. Nasze straty: jeden żołnierz zabity i jeden utonął.

    Wyżej opisany incydent udowadniał jeszcze raz, że nie można wierzyć dowództwu sowieckich partyzantów i nie należy wchodzić z nimi w żadne układy. Zarówno atak skoncentrowanych oddziałów sowieckich pod Radziuszami jak i późniejsze bandyckie napady na nasze oddziały i placówki miały je-den cel: zniszczyć polski ruch oporu na Kresach. Przy okazji chciałbym sprostować kłamliwe wiadomości o rzekomym mordowaniu Żydów przez partyzantów AK na Wileńszczyźnie, kolportowane przez anty akowskie publikacje, głównie w „Gazecie Wyborczej”. W sowieckich oddziałach, a zwłaszcza w ich kierownictwie politycznym i służbach bezpieczeństwa, było wielu partyzantów narodowości żydowskiej i to głównie oni kierowali nagonką na „polskich legionistów”, jak nas nazywali, i choć nie pchali się w potyczkach „przed szereg”, byli śmiertelni i w walkach ginęli podobnie jak inni żołnierze.

   Nadszedł wreszcie i na mnie czas. Parę dni po wydarzeniach w Worzianach i pod Radziuszami włożyłem ciepłe ubranie, solidne buty, pas z pustą jeszcze kaburą i zameldowałem się w konspiracyjnym lokalu na Antokolu u „Łupaszki”, który z „Szaszką” i kilkoma chłopakami z patrolu przebywał tego dnia w Wilnie u swojej teściowej p. Wandy Swolkieniowej. Dostałem od Komendanta piękny pistolet FN, kal. 9 mm. i pod osłoną nocy wymknęliśmy miasta. W drodze do miejsca postoju Brygady, przy jakiejś stacyjce kolejowej ostrzelali nas Austriacy pilnujący kolei. Po wymianie strzałów, bez strat dołączyliśmy nad ranem do naszych. Zostałem przydzielony do zwiadowczej drużyny dowodzonej przez „Szaszkę” wchodzącej w skład pierwszego plutonu. Jednak w działaniach praktycznie podlegaliśmy bezpośrednio Komendantowi […]

Po przebytych emocjach i forsownym marszu Brygada została rozlokowana w Balingródku nad Wilią, a sztab i mnie z „Szaszką” rodzeństwo Janina i Jerzy Stabrowscy, właściciele majątku Punżany zaprosili do siebie na kolację. Byłem tak zmęczony, że zasnąłem przy stole. Majątki: Punżany, Balimpol, Janopol i Korejwiszki stanowiły bezpieczną bazę, gdzie byliśmy zawsze życzliwie przyjmowani, a nasi ranni koledzy znajdywali tu opiekę i pomoc medyczną. Ruscy nie zapuszczali się za Wilię, a Niemcy i Litwini woleli nie przekraczać granic „partyzanckiej republiki”. Po paru dniach względnego spokoju, gdy wywiad meldował o wycofaniu się Sowietów, wróciliśmy w okolice Niedroszli, Straczy i Supronięt. Tym razem towarzyszyła nam silna, doskonale wyszkolona szósta Brygada dowodzona przez mjr. „Konara” ( Franciszka Koprowskiego). Nie mogliśmy pozwolić na bezkarne panoszenie się obcych oddziałów na naszym terenie. Pod kryptonimem „demonstracja siły” obie brygady otrzymały zadanie pogonienia Sowietów na obszarze dotychczas przez nich kontrolowanym w pobliżu baz, koło Wiszniewa i Naroczy.

W międzyczasie dołączył do nas Dymitr. Niespodziewanie odwiedził mnie w czasie jednego z postojów i oświadczył, że zostaje. Co prawda nie planował tego, ale dowiedziawszy się, że idziemy na czubaryków podjął natychmiast męską decyzję i uzbrojony w zapasowy karabin i pistolet za zgodą Komendanta został wcielony do naszej drużyny. Cieszyłem się z obecności starszego brata. Był dobrym strzelcem, a najbliższa przyszłość wykazała, że stał się dzielnym żołnierzem (2x Krzyż Walecznych). Nasza drużyna miała za zadanie wstępnego rozpoznania i lokalizacji nieprzyjacielskich oddziałów.

[…] Na wniosek por. „Ronina” zostałem awansowany do stopnia starszego strzelca, a zaszczytna funkcja erkaemisty zwalniała mnie z obowiązku pełnienia warty.Po przeżytych emocjach życie wracało do normalnego trybu. Dowódcy pododdziałów dostali nowe zadania i rozproszyli się po terenie, a nasza drużyna wróciła do rutynowych działań zwiadowczych.[…]

Litewska policja bezpieczeństwa, Sauguma, podporządkowana bezpośrednio Gestapo, starając się usunąć z Wilna i Wileńszczyzny ludność polską aresztowała masowo ludzi całkowicie niewinnych. Od 1944 roku ochotnicze oddziały gen. Plechawicziusa podporządkowane niemieckiemu sztabowi Zwal-czania Partyzantów na Litwie, czynnie wspomagały Niemców w akcjach przeciwko polskiej partyzantce AK. Wspomina Mikołaj Sprudin:

 Wiosna 1944 r. była okresem zmasowanych działań naszej Brygady przeciwko Niemcom i współpracującej z nimi litewskiej policji i korpusowi Plechawicziusa. W akcji na stacjonujących w tartaku pod Podbrodziem Niemców z organizacji Todta, dowodzonej przez por. Rakoczego zdobyliśmy ciężki karabin maszynowy. Napędziliśmy też strachu policji litewskiej w Giedrojciach. Nie udało się zdobyć ufortyfikowanej, otoczonej bunkrami szkoły, ale na długo zniechęciliśmy ich do penetrowania terenu i prześladowania polskiej ludności. […] 

Ponieważ partyzanci sowieccy w miarę zbliżania się frontu poczynali sobie coraz śmielej na terenach objętych do tej pory naszymi wpływami, Komendant postanowił dać im nauczkę organizując letnią demonstrację siły. Dla lepszego efektu umieściliśmy na wozie makietę działa, przykryliśmy ją brezentem i całą Brygadą ruszyliśmy w kierunku baz sowieckich. Szliśmy głęboko ubezpieczeni natrafiając po drodze na niewielki opór zaskoczonych naszym zuchwalstwem nieprzyjaciół, którzy kwaterując małymi oddziałami po wsiach nawet nie wystawiali wart, a zaskoczeni przez nas po krótkiej „pierestriełce” nie podejmując walki, wycofywali się. Ludność witała nas z radością i wzruszeniem. Nękani rozbojami mieszkali w chatach ogołoconych z wartościowszych przedmiotów użytku codziennego i żywności. Czego nie zrabowały bandy pochowali w przemyślnych schowkach. Żeby nas ugościć wykopywali ukryte w ziemi solone mięso, słoninę i ziemniaki.

W czasie tego „zagonu” starliśmy się z prawdziwymi partyzantami. Byli to chyba spadochroniarze. Otoczeni przez nas nie chcieli się poddać i nie mając szans bohatersko walczyli do końca. Ostatni rozerwali się granatami. Wśród znalezionych przy nich dokumentów był rozkaz Ponomarenki (późniejszy ambasador ZSRR w PRL-u) nakazujący sowieckim jednostkom partyzanckim bezwzględne niszczenie („istrieblenie”) oddziałów polskich „legionistów” i wspomagających nas komórek ruchu oporu. Wycofując się po kilku dniach byliśmy żegnani przez mieszkańców tej ziemi ze smutkiem i łzami. Pozostał mi w pamięci obraz klęczącego przed chatą starca, który płacząc błogosławił nas znakiem krzyża. […]

Była Wielkanoc. W nie najlepszym nastroju obchodziliśmy to święto wspólnie z czwartą brygadą Narocz. Jej komendant „Ronin” wręczył mi aparat fotograficzny i prosił o zrobienie pamiątkowych zdjęć z koncentracji obu oddziałów. Eksponowane negatywy ktoś ze sztabu zabrał do obróbki w Wilnie i tyle je widziałem. Po wielu latach niektóre z tych fotografii ukazały się w różnych publikacjach i znalazły w posiadaniu nielicznych już żołnierzy „Łupaszki” i „Ronina”, oraz przypadkowych ludzi nie związanych z ruchem oporu. Szkoda, że obca im jest wiedza o prawie autorskim.[…]

Na początku lipca 1944 r. Armia Krajowa przeprowadziła operację "Ostra Brama" - próbę usunięcia Niemców z Wilna przed nadejściem armii sowieckiej. Operacja była częściowo udana, ostatecznie miasto zostało uwolnione wspólnymi siłami, AK i Armii Czerwonej. 13 lipca na Górze Zamkowej na baszcie Gedymina zawisła polska flaga, a na ulicach Wilna pojawili się żołnierze z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu.  

Żołnierze 5. Brygady nie uczestniczyli w akcji „Ostra Brama”, ponieważ Zygmunt Szendzielarz nie wierzył w powodzenie tej akcji i nie chciał, jak się wyraził, „widzieć swoich żołnierzy wieszanych przez Sowietów na wileńskich bramach”. Dowódca 5. Brygady uzgodnił z Komendantem Wileńskiego Okręgu AK płk Aleksandrem Krzyżanowskim wycofanie brygady na zachód.

Szybko okazało się, że mjr Szendzielarz miał rację. W Wilnie polskie flagi zostały szybko zdjęte przez „sojuszników naszych sojuszników”. Już 14 lipca Stawka Najwyższego Naczelnego Dowództwa (Ст-авка Верховного Главнокомандования) skierowała do wojsk frontów bialoruskiego i ukraińskiego dyrektywę nakazującą rozbrajanie oddziałów Armii Krajowej na terytorium Litwy, Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy (czyli ziem anektowanych w 1939 r.). W celu sprawnego przeprowadzenia likwidacji polskich oddziałów przybył z Moskwy gen. Iwan Sierow z 12 tys. żołnierzy NKWD.

Do realizacji planu Sowieci przystąpili 17 lipca. Wykorzystując jako pretekst chęć odznaczenia polskich oficerów za wspólną walkę o wyzwolenie Wilna, podczas odprawy w miejscowości Bogusze aresztowali część dowódców oddziałów. Jednocześnie w Wilnie, podczas rzekomych negocjacji z gen. Czerniachowskim, zatrzymano płk Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”, wraz z innymi oficerami obu okręgów – Wileńskiego i Nowogródzkiego, a następnie osadzono w więzieniu przy ul. Ofiarnej. W tym czasie dobiegała końca zarządzona przez płk Krzyżanowskiego koncentracja oddziałów AK w rejonie Puszczy Rudnickiej. Zostały one otoczone przez jednostki NKWD. Po naradzie dowódcy oddziałów postanowili dać żołnierzom wolna rękę – mogli spróbować przedostać się do domów i ponownie zejść do konspiracji albo wybrać dalszą walkę zbrojną. Z dowódcami pozostali więc tylko ochotnicy, z których uformowano dwa zgrupowania - wileńskie i nowogrodzkie. Niektórzy żołnierze podjęli próbę przedostania się na terytoria okupowane jeszcze przez Niemców, aby tam kontynuować walkę.

Większość żołnierzy AK, którzy podjęli decyzję o powrocie do domów, została aresztowana przez otaczających ich Sowietów. Blisko 6 tys. znalazło się w specjalnie utworzonym obozie jenieckim w Miednikach, natomiast oficerowie trafili do więzień w Wilnie. Zatrzymanych żołnierzy władze sowieckie starały się nakłonić do wstąpienia do armii Berlinga, co spotkało się z jednomyślnym sprzeciwem. W rezultacie żołnierze AK zostali wysłani w rejon Kaługi, gdzie zostali wcieleni do zapasowych pułków Armii Czerwonej. Oficerowie natomiast zostali wywiezieni do obozów jenieckich, m.in. w Riazaniu, które opuścili w różnym okresie, zwykle nie wcześniej niż w 1947 r. Niektórzy zostali skazani na odbycie kary w obozach pracy; część z nich już nigdy nie wróciła, pozostali zostali zwolnieni dopiero po 1956 r.

Mikołaj Sprudin wspomina:

[…] Otrzymałem rozkaz towarzyszenia por. „Pancernemu”, do Komendy Okręgu. „Łupaszka” chcąc być w porządku wobec Generała i w zgodzie z własnym sumieniem musiał mieć oficjalne potwierdzenie poprzednich uzgodnień dot. wycofania Brygady na zachód, w kierunku puszczy Kampinoskiej. […] Napotykani po drodze radzieccy żołnierze nie przejawiali wrogości wobec nas, raczej zaciekawienie i nawet podwieźli nas do rogatek miasta. I tu „zaczęły się schody”. Wojskowi pełniący służbę wartowniczą przy jednostce stacjonującej na Porubanku (dzielnica Wilna, gdzie było lotnisko) po krótkiej rozmowie telefonicznej kazali nam udać się do sztabu. Tu rozmowa z oficerami nie dawała złudzeń do intencji wczorajszych sojuszników i ich stosunku względem żołnierzy Armii Krajowej. Oświadczono że będziemy pod eskortą doprowadzeni do sztabu armii gdzie spotkamy się z naszym delegatem. Nie zabrano nam broni, ale kazano wyjąć z pistoletów maszynowych magazynki i oddać je eskortującemu nas czerwonoarmiście.

[…] Mnie załadowano do samochodu i przewieziono do okratowanej piwnicy w szkole na Antokolu, gdzie tłoczyło się kilkudziesięciu „własowców” (renegatów rosyjskich wcielonych przez Niemców do formacji policyjnych). Po paru godzinach zaczęto nas wyprowadzać pod bardzo silną eskortą i ładować do samochodów. W pewnym momencie jeden ze stojących przed bramą oficerów zwrócił się do mnie, pytając kim jestem. Wyraźnie odcinałem się w polskim mundurze z biało czerwoną opaską na ramieniu i to na moje szczęście zwróciło jego uwagę. Gdy wyjaśniłem, że jestem żołnierzem polskiej armii, kazał mi wyjść z szeregu, jednocześnie w ostrych słowach zwrócił uwagę dowódcy konwoju żeby Polaków nie umieszczać razem z własowcami. Gdy znalazłem się następnego dnia w obozie Miedniki, w którym znajdowało się już parę tysięcy internowanych akowców, uświadomiłem sobie, że wróciłem chyba z dalekiej drogi, bo moi wczorajsi własowscy towarzysze niedoli byli prawdopodobnie wywożeni za miasto i tam rozstrzeliwani. Sowieci z właściwym sobie talentem w budowie łagrów adoptowali starą twierdzę z poniemieckimi barakami, otoczoną wysokim murem, na którym umieścili gniazda karabinów maszynowych i tu spędzali rozbrojonych zdradziecko wczorajszych sojuszników w szturmie na Wilno.

Znaleźli się tu chłopcy z pierwszej sekcji, z którymi Dymitr wyruszył w czasie mojej nieobecności w okolice Straczy i Niedoszli, gdzie w pospolitym ruszeniu zebrał kolegów z konspiracji, tworząc oddział w składzie osobowym pełnego plutonu. Dołączył z nim do brygady „Narocz” dowodzonej przez kpt. „Ronina” i brał udział w największej bitwie stoczonej z Niemcami w ramach akcji Ostra Brama pod Nowosiółkami, w której zgrupowanie mjr „Węgielnego” obok regularnych oddziałów Wehrmachtu broniących przeprawy przez Wilię miało za groźnego przeciwnika 16 pułk strzelców spadochronowych z grupy Tolsdorfa. „Ronin” zdając sobie sprawę z przewagi przeciwnika wycofał oddział do lasu i bronił się zajmując pozycje w starych okopach. Tu mimo gwałtownych ataków spadochroniarzy przetrwał, zadając nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Dymitr walczył do końca u jego boku. Za bohaterską postawę otrzymał Krzyż Walecznych. W bitwie straty niemieckie wyniosły około 1000 żołnierzy, w tym 300 wziętych do niewoli i przekazanych Rosjanom. Nasze straty mimo zwycięstwa nad elitarnym pułkiem nieprzyjaciela były duże: 80 poległych, 40 rannych i 10 zaginionych. Według sprawdzonych źródeł Niemcy na polu walki dobijali polskich partyzantów.

Major „Węgielny” i żołnierze Zgrupowania zostali wyróżnieni za dzielną walkę z wrogiem przez sowieckiego generała Biełkina - Gładyszewa, a w parę dni po tym zdradziecko rozbrojeni, uwięzieni w Miednikach i zesłani do Kaługi. Dymitr nie zagrzał miejsca w obozie. Chory na anginę został przewieziony do więziennej izby chorych w Wilnie i stamtąd udało mu się uciec. W 1945 r. walczył w Białostockim w szwadronie ppor. „Zygmunta” (Zygmunta Błażejewicza) gdzie w bitwie z Sowietami stracił rękę (2-gi Krzyż Walecznych).

 Wracam do Miednik. Oprócz Dymitra, moich chłopaków i znajomych z konspiracji znaleźli się tu koledzy z brygady Szczerbca: ppor. Antoni Czechowicz - nasz kuzyn, Włodek Jurasow – „Wiarus”, Kazik Chmielowski – „Rekin”, Józek Surowiak i inni. Mimo raczej spartańskich warunków bytowania optymizm nas nie opuszczał, wierzyliśmy naiwni, że zachodni sojusznicy upomną się o nas. Rodziny dowiedziały się o miejscu naszego internowania i masowo, sobie tylko znanymi sposobami przemycały dla nas paczki żywnościowe. Dochodziły zalecenia żeby nie uciekać i nie godzić się na wcielenie do armii gen. Berlinga. Wszystko to było robieniem wody z mózgu, bo jak niebawem okazało się, działania Sowietów nie pozostawiały złudzeń co do naszego dalszego losu.

Pewnego dnia odwiedził obóz przedstawiciel nowej władzy płk Soroko (tak się przedstawił) w towarzystwie Jerzego Putramenta, i w łamanym polskim języku usiłował zwerbować nas do ludowego wojska polskiego, nie szczędząc przy tym inwektyw pod adresem Armii Krajowej, a gdy zaczęliśmy w odpowiedzi skandować „Wilka! Wilka!”, obaj zaczęli nas straszyć łagrem. My ze swej strony odrzucaliśmy ich pecynami błota zmieszanego z gównem. Niestety jak się wkrótce okazało ponure przepowiednie towarzyszy oficerów zaczęły się sprawdzać. Żołnierzy, którzy zgłosili się do armii Berlinga, cofnięto z powrotem do obozu.

Nadszedł czas transportu. Zaroiło się od „zielonych” pograniczników, chyba najgorszych z najgorszych enkawudzistów, młodych i bardzo bezwzględnych janczarów komunizmu. Zaczęto nas wyprowadzać grupami za mury i poddawać dokładnej rewizji, rozbierano do naga i badano szczegółowo ubranie, bieliznę i rzeczy osobiste, następnie uformowano w kolumny i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Szliśmy czwórkami w mundurach z opaskami drogą obstawioną po obu stronach przez „zielonych”, za którymi co kilkadziesiąt kroków stały ciężkie karabiny maszynowe i czołgi i jakby tego było mało nad głowami krążyły samoloty. Bali się nas, nawet bezbronnych. Między eskortującymi nas żołnierzami kłębiły się tysiące żegnających krewnych, przyjaciół, znajomych. Każdy chciał podejść, podać paczkę, pożegnać się... Niektórym to się udawało. Nieoceniona Ciocia Ania i Danusia przedarły się przez kordon i podały mi kanapki i zegarek. Gdy zaczęliśmy śpiewać: „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie...” buchnął wielki płacz. Zupełnie filmowa scena: Idące w szyku marszowym wojsko, śpiewające patriotyczną pieśń, otaczający nas szlochający tłum bliskich i zdezorientowani, mocno zdenerwowani konwojenci strzelający w powietrze i bezskutecznie nawołujący do zaprzestania śpiewu („priekratit’ pieśniu!”).

Na stacji załadowano nas do towarowych wagonów z zabezpieczonymi drutem kolczastym oknami, bez zabudowy i urządzeń sanitarnych. Było tak ciasno, że nie wszyscy mogli usiąść na podłodze, nie mówiąc już o leżeniu. Do tego kilkudziesięciostopniowy upał i brak wody sprawiały, że mniej odporni zaczęli gwałtownie opadać z sił, nierzadkie były wypadki omdlenia, a nawet zgonów. […]

Po kilku dniach tej makabrycznej podróży nasz pociąg zatrzymał się na nieznanej stacji. Dobiegały nas dźwięki polskiej muzyki ludowej. Gdy rozsunięto drzwi zobaczyliśmy stojącą na peronie grupę oficerów i sierżantów. Zachowywali się poprawnie, niektórzy salutowali. Nieopodal grała orkiestra wojskowa. To była Kaługa, miasto stanowiące pierwszy etap naszej krajoznawczej podróży po Związku Radzieckim. […]

Zesłani do Kaługi Żołnierze AK mieli zostać wcieleni do Armii Czerwonej, do 361 zapasowego pułku piechoty. Odmówili złożenia przysięgi na wierność Związkowi Sowieckiemu, zaczynającej się od słów „My boicy Krasnoj Armii…”. Odpowiedzieli najpierw śpiewem Roty, a potem partyzanckiej modlitwy „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń…”. Zostali zatrudnieni przy wyrębie lasów, w strasznych warunkach.

Razem z Mikolajem Sprudinem wśród internowanych w Kałudze znalazło się wielu późniejszych znanych artystów – Henryk Czyż, który na wolności zostanie dyrygentem, Stanisław Lenartowicz, po wojnie znany reżyser filmowy, a także przyszły aktor Stanisław Jasiukiewicz. Jako pomocnik kucharza pracował Bernard Ładysz, później słynny śpiewak operowy.

Dopiero na początku 1946 roku pozwolono więźniom z obozu w Kałudze wrócić do Polski, oczywiście na terytorium za linią Curzona. Mikołaj Sprudin zaczął pracować jako asystent operatora Polskiej Kroniki Filmowej, a później jako samodzielny operator.

Wcześnie, bo w połowie 1945 r., na Pomorze dotarli Żołnierze V Wileńskiej Brygady AK pod dowództwem majora Zygmunta Szendzielarza. Na terenie Trójmiasta zaczęły działalność oddziały dywersyjne. Pierwszym z nich dowodził Feliks Selmanowicz "Zagończyk". Dowódcą drugiego był Józef Bandzo "Jastrząb", a trzeciego - Zdzisław Badocha "Żelazny". Lokale konspiracyjne znajdowały się w Sopocie. Przy ul. Mickiewicza 45 mieściła się „drukarnia”, w której na powielaczu produkowano m.in. ulotki i odezwy. Działała również komórka legalizacyjna, która wytwarzała fałszywe dokumenty. Zdjęcia do tych dokumentów wykonywał Mikołaj Sprudin w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza 27.

Edward Zajicek, jeden z twórców powojennej polskiej kinematografii, wykładowca w łódzkiej Szkole Filmowej, w swojej arcyciekawej książce „Poza ekranem. Polska kinematografia w 1896-2005” wspomina braci Sprudinów: 

„Ci, którzy byli w kraju lub na Zachodzie, na ogół chętnie dzielili się wspomnieniami. Powracający ze Wschodu wyróżniali się małomównością. Stąd na przykład oświęcimskie przeżycia Tadeusza Kańskiego były lepiej znane niż perypetie „krasnoarmiejca” Adolfa Forberta lub żołnierzy wileńskiej AK – trzech braci Sprudinów: Dymitra, Mikołaja i Sergiusza. Przybysze ze Wschodu czynili to z ostrożności, rzadko żartowali. […] Wielkie przedsiębiorstwo [Film Polski], utworzone w pośpiechu, żyło własnym życiem. Czasem z niego ktoś ubywał, znikał. Pewnego dnia nie pojawili się na zdjęciach bracia Dymitr i Mikołaj (Kola) Sprudinowie. Wieczorem pożegnali się z kolegami, rano pokój był pusty. […] Aresztowani i następnie skazani na karę śmierci lub dożywocie, także – po wyjściu na wolność w 1955 roku – nie rozumieli, na czym polegała ich wina.”

W 1948 roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego przeprowadziło ogólnopolską „Akcję X”, której celem było zniszczenie struktur Wileńskiego Okręgu AK. Chodziło o aresztowanie tych żołnierzy, którzy po zakończeniu operacji „Ostra Brama” przedostali się na teren Polski i pozostali w strukturach konspiracji. Była to kolejna, po akcjach NKWD z lat 1944 – 1945 oraz UB z lat 1946-1947, próba rozbicia poakowskiej konspiracji wileńskiej. Zorganizowane komórki konspiracji wileńskiej działały w Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Olsztynie i na dolnym Śląsku a ich dowódcą był ppłk Antoni Olechnowicz „Pohorecki”.

Akcją X kierowali dyrektor Departamentu III MBP płk Jan Tataj i ppłk Adam Humer. Funkcjonariuszom polecono rozpracować i aresztować wszystkie osoby związane z terenem Wileńszczyzny. Wytyczne przekazane funkcjonariuszom nakazywały: „Akcję X prowadzić aż do zupełnego rozbicia podziemia wileńskiego”.

W czasie akcji wykorzystano informacje i materiały operacyjne zgromadzone podczas wiosennej amnestii w 1947 r. W Akcji X brali udział oficerowie sowieckich służb bezpieczeństwa (NKWD, MWD), którzy już od lata 1944 r. rozpracowywali w Wilnie, Lwowie i Tarnopolu oficerów AK z Kresów Wschodnich. Funkcjonariuszy UB wspomagali milicjanci, KBW, ORMO i "ludowe" wojsko. Przeprowadzono tysiące rewizji i "kotłów", czyli zasadzek w prywatnych domach. Potencjalnymi wrogami byli nie tylko uczestnicy konspiracji, lecz także członkowie ich rodzin, których często zabierano z mieszkań czy z miejsca pracy. Aresztowano osoby chore, kobiety ciężarne, matki z noworodkami. Rodziny aresztowanych były dla funkcjonariuszy UB przedmiotem szantażu i gwarancją składania zeznań przez ujętych żołnierzy wileńskiej AK. Wszyscy byli poddawani intensywnym przesłuchaniom, by ustalić ich ewentualne związki z konspiracją. Aresztowani przechodzili brutalne śledztwa - bicie, karcery, głodzenie i wielogodzinne nocne przesłuchania.

Liczba aresztowanych żolnierzy Okręgu Wileńskiego AK zwiększała się z każdym dniem trwania Akcji X, gdyż funkcjonariusze UB przejęli wiele materiałów archiwalnych. Np. przy aresztowanym we Wrocławiu ppłk Olechnowiczu „Podhoreckim” znaleziono notes z ewidencją żolnierzy Okręgu Wileńskiego AK; podczas zasadzki zorganizowanej w mieszkaniu Henryka Urbanowicza, żołnierza III Brygady Wileńskiej, znaleziono zapiski zawierające 435 nazwisk z adresami osób zamieszkałych na terenie całego kraju. Te materiały znacznie ułatwiły funkcjonariuszom UB dalsze działania śledcze.

Akcja X trwała od czerwca do listopada 1948 r. Zatrzymano ponad 6 tysięcy osób, z których ponad 1,5 tysiąca aresztowano. Ujęto, a następnie skazano na kary śmierci oraz wieloletnie więzienie wielu oficerów i żołnierzy wileńskiej AK.

Wyroki śmierci wydawane przez sądy wojskowe wykonywano przez zastrzelenie w piwnicach więzień lub rozstrzelanie pod murem we Wrocławiu, Warszawie, Bydgoszczy, Lublinie i Łodzi. Zamordowano w ten sposób oficerów komendy Okręgu Wileńskiego AK oraz żołnierzy 5. i 6. Brygady Wileńskiej, działających na Pomorzu, Mazurach, w Borach Tucholskich, na Podlasiu: Antoniego Olechnowicza, Zygmunta Szendzielarza, Wacława Walickiego, Aleksandra Tomaszewskiego, Henryka Borowskiego, Lucjana Minkiewicza, Henryka Wieliczkę, Gracjana Fróga, Henryka Urbanowicza, Wiktora Kuczyńskiego, Zygmunta Szymanowskiego, Stefana Głowackiego i innych. W więzieniach zmarli Aleksander Krzyżanowski, Antoni Rościczewski, Kazimierz Rybicki i Piotr Stachowicz. Po 1990 r. te zbrodnie komunistycznego sądownictwa wojskowego, popełnione na żołnierzach Okręgu Wileńskiego AK, pozostały nie osądzone. Trzeba dodać, że żołnierze kresowych okręgów AK „pozostawali w zainteresowaniu” funkcjonariuszy UB-SB do końca PRL-u.

W wyniku Akcji X, działająca od 1945 r. w powojennej Polsce niepodległościowa konspiracja wileńska została całkowicie rozbita.

Mikołaj Sprudin "Szerszeń" został aresztowany 1 lipca 1948 r. w Sopocie. Przeszedł brutalne śledztwo; na wolność wyszedł warunkowo w 1953 r. Zrehabilitowany w 1956 r., wrócił do pracy w kinematografii. W latach 1956-1958 studiował na Zaocznych Studiach Operatorskich w PWSF w Łodzi. W 1959 r. debiutował jako operator filmów fabularnych. Pracował przy realizacji filmów fabularnych, min.: „Inspekcja pana Anatola”, „Pan Anatol szuka miliona”, „Wyrok”, „Zemsta”, Szkice węglem”, oraz serialu „Czterej pancerni i pies”.

Najstarszy z braci, Sergiusz, od 1945 roku był operatorem Polskiej Kroniki Filmowej. Od 1949 r. był związany z Wytwórnią Filmów Dokumentalnych. Pracował jako operator przy realizacji seriali „Daleko od szosy” i „Dyrektorzy”. Zmarł w 1996 r. w Warszawie, pochowany został na Cmentarzu Prawosławnym na Woli.

Młodszy od niego Dymitr pracował jako fotografik. Wykonywał fotosy dla filmów powstających w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi. Zmarł w maju 2000 r., pochowany został na cmentarzu komunalnym w Piszu.

Mikołaj Sprudin zmarł w styczniu 2015 roku w Warszawie; został pochowany na cmentarzu w Giżycku. Niestety, nie dożył premiery filmu „Pan major Łupaszka”, w którym wystąpił razem z innymi podkomendnymi mjr Zygmunta Szendzielarza - płk Zygmuntem Błażejewiczem „Zygmuntem”, płk Lidią Lwow-Eberle „Ewą” i ppłk Józefem Bandzo „Jastrzębiem”. Film przedstawia poszukiwania szczątków majora Łupaszki w kwaterze „Ł” na warszawskich Powązkach, oraz przygotowania do pogrzebu. Reżyser Arkadiusz Gołębiewski przez wiele lat zbierał materiały do tego filmu. Wykorzystał w nim m.in. zdjęcia braci Sprudinów: Mikołaja, Sergiusza i Dymitra, którzy służąc u "Łupaszki" dokumentowali partyzanckie życie na Wileńszczyźnie. A także nagrania z procesu mjr Zygmunta Szendzielarza, które zachowały się w archiwach Polskiego Radia jako świadectwo hańby wymiaru sprawiedliwości PRL.

Premiera filmu „Pan major Łupaszka” miała miejsce 22 kwietnia 2016 r., w dniu pogrzebu mjr Zygmunta Szendzielarza na warszawskich Powązkach.

***

Przy pisaniu notki autorka korzystała z publikacji:

1. Darusz Jarosiński, Świadectwo obrony w kadrze zamknięte. Niezależna Gazeta Polska. Nowe Państwo, 2014, nr 2, s. 40-47 https://www.panstwo.net/2905-swiadectwo-obrony-w-kadrze-zamkniete

2. Relacje partyzantów Kmicica - Łupaszki – Ronina Armii Krajowej na Wileńszczyźnie III.1943 – VII.1944. https://btx.home.pl/ksiBTX/index.php/historia/653-relacje-partyzantow-kmicica-lupaszki-ronina-armii-krajowej-na-wilenszczyznie-iii-1943-vii-1944-czesc-6

3. Kazimierz Krajewski, Niewypowiedziana polsko-sowiecka wojna partyzancka na Kresach Pólnocno-Wschodnich, [w] Żołnierze podziemia niepodległościowego w latach 1944-1963, red. Kazimierz Krajewski i Tomasz Łabuszewski, IPN, Warszawa 2017

4. Edward Zajicek, Poza ekranem. Polska kinematografia w 1896-2005, wyd. Stowarzyszenie Filmowców Polskich, Warszawa 2009 r.

5. Tomasz Balbus, Piotr Niwiński, „Rozbić podziemie wileńskie”. Akcja X - nieznana operacja MBP z 1948 r., Biuletyn IPN, 2001, nr 6, s.40-46, 


wiesława
O mnie wiesława

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura