wiesława wiesława
4094
BLOG

O Bermanie, który dokonał autodemaskacji

wiesława wiesława Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 47

Urodzony 23 grudnia 1923 r., w Warszawie, w zamożnej rodzinie polskiej inteligencji pochodzenia żydowskiego, Antoni Marianowicz (syn Natalii Pauliny z domu Brin i Gustawa Bermana, biznesmena) do lipca 1942 roku posługiwał się swoim rodowym nazwiskiem Kazimierz Jerzy Berman. Jego rodzina była od wielu lat zasymilowana, byli ewangelikami reformowanymi, w domu mówiło się po polsku.

III Rzesza wprowadziła na okupowanych terenach tzw. „paragraf aryjski", na podstawie którego jako Żydów uznano aktualnych lub byłych wyznawców judaizmu, a także ich dzieci i wnuki, bez względu na wyznanie. Podczas okupacji niemieckiej, rodzina Bermanów została więc potraktowana jako rodzina żydowska, co oznaczało konieczność przeprowadzki z mieszkania przy ul. Świętokrzyskiej na teren wydzielonej dzielnicy żydowskiej (getta) w październiku 1940 roku. Kilka miesięcy po tej  przeprowadzce młody Kazimierz Jerzy Berman zdał maturę na tajnych kompletach w 1941 r. i rozpoczął studia prawnicze na kursach adwokata Mieczysława Ettingera. Jednocześnie pracował w Zakładzie Zaopatrywania Dzielnicy Żydowskiej. Po śmierci ojca, 4 października 1941 r. przerwał naukę i zdecydował się na ucieczkę z getta wraz z matką. 29 lipca 1942 r. Kazimierz Jerzy Berman z matką wyszli z mieszkania przy Chłodnej 39 i przez wielki gmach sądów przy Lesznie, gdzie normalnie działały sądy, przeszli w towarzystwie kilku warszawskich adwokatów na ulicę Ogrodową, która była już po stronie aryjskiej. 29 lipca 1942 roku Kazimierz Jerzy Berman zmienił tożsamość – zaczął używać dokumentów najpierw na nazwisko Mieczysław Chmielewski, a potem Antoni Marianowicz. Berman obiit - natus est Marianowicz. Oficjalna zmiana nazwiska na Marianowicz nastąpiła po wojnie. 

Po wojnie początkowo Antoni Marianowicz zamieszkał w Łodzi, gdzie pracował w agencji prasowej Polpress i równocześnie rozpoczął wieloletnią współpracę z tygodnikiem "Szpilki", w którym w następnych latach ogłaszał wiersze satyryczne, felietony, przekłady z angielskiego i niemieckiego. W 1946 roku po ukończeniu Szkoły Dyplomatyczno-Konsularnej przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych wyjechał do Brukseli, jako attaché Poselstwa RP w Brukseli, gdzie przebywał do 1948 roku. Po powrocie do kraju zajmował się twórczością przekładową z literatury anglosaskiej i niemieckiej, a także adaptacjami sztuk i musicali dla teatrów komediowych i muzycznych, pisał teksty satyryczne dla estrady i kabaretów,  współpracował z radiem, m.in. z teatrzykiem Jeremiego Przybory "Eterek" (1949), "Kabarecikiem reklamowym" (1961-78), "Radio kroniką Decybel" (1970), a także z TVP (autor szopek noworocznych i przedstawień telewizyjnych). Przełozył z angielskiego m.in. „alicję w krainie czarów” i wiele arcydzieł poezji absurdu, a także scenariusze slynnych musicali m.in. „May fair lady”, „Człowiek z la Manchy”, „Hello Dolly”, „Skrzypek na dachu”. Wydal około 20 zbiorów wierszy, a także tomy prozy: „Pchli targ”, „Życie surowo wzbronione”, „Polska, Żydzi i cykliści”.

Działał również w Stowarzyszeniu Autorów ZAiKS -  w latach 1974-78 był wiceprzewodniczącym, a od 1996 do śmierci (w 2003 r.) był prezesem.

O swoim życiu przed wojną, o przeżyciach wojennych, w tym o pobycie w getcie warszawskim i późniejszym i ukrywaniu się w Warszawie i okolicach, Antoni Marianowicz zdecydował się opowiedzieć dopiero po upływie pół wieku od zakończenia wojny. W 1995 roku nakładem SW Czytelnik ukazał się tom jego wspomnień pt „Życie surowo wzbronione”, przedstawiający obraz życia i śmierci oświeconej burżuazji pochodzenia żydowskiego w warunkach wojny i hitlerowskiej okupacji. Autor określił książkę jako „samobójczo szczera i prawdomówną”:

Wydanie „Życia surowo wzbronionego” było z mojej strony aktem męstwa. Co tu ukrywać – wahałem się czy po kilkudziesięciu latach ustabilizowanej marianowiczowskiej egzystencji nagle zdjąć, a właściwie spektakularnym gestem zedrzeć maskę i krzyknąć „jestem Bermanem”. Niby wszyscy znajomi wiedzą, kim jestem, ale jak zareaguje na to sąsiadka, dozorca, kłaniający mi się na ulicy pan docent z przeciwka (zakładając, ze wieść o ksiązce dotrze do nich tą czy inną drogą)? Zastanawiałem się nad tym, pytałem nawet córki, czy nie ma nic przeciwko temu. Nie miała. Dziś (styczeń 1996 r.) cieszę się, że podjąłem taką decyzję. Gdybym tej książki nie wydał, albo wydal okaleczoną załganiem lub choćby zatajeniami , o ileż byłbym uboższy! Mniejsza już o sprawy tzw. prestiżu, ważniejsze są glosy ludzi bliskich i zupełnie dalekich, które przyczyniają się do mojej, tak bardzo mi potrzebnej, autoafirmacji.

Mimo niewielkiego nakładu, odzew czytelników na tę książkę był ogromny; wiele osób przekazywało autorowi swoje krytyczne opinie na jej temat:

Dziś spotkałem K. wyraźnie nieprzyjaznego […] winszował mi sukcesu książki z wyraźnym przekąsem. […] Wydaje mi się, że będąc Żydem bardzo zakonspirowanym, nie akceptuje mojej konwencji obnażenia się przed czytelnikami. Dla tych starych i zakłamanych Izraelitów i Izraelitek mój striptiz jest czymś zupełnie niepojętym, a może nawet nieprzyzwoitym – zapisał Marianowicz w swoim dzienniku („Polska, Żydzi i cykliści. Dziennik roku przestępnego 1996") 

Czasami zdarzało się, że tacy „zakonspirowani” wyznawali  Marianowiczowi w ogromnej tajemnicy swoje prawdziwe nazwisko. Marianowicz doceniał ich zaufanie, choć dalibóg nie bardzo rozumiem, na czym ten mistyczny sekret polega u ludzi, o których wszyscy wiedzą, że są Żydami

Charakterystycznym przykładem takiego „bardzo zakonspirowanego Żyda” okazał się pan, który wystosował do Marianowicza list w obronie swego krewnego Marka Lichtenbauma, zastępcy i następcy Adama Czerniakowa na stanowisku przewodniczącego Gminy Żydowskiej w warszawskim getcie, rzekomo nieprawdziwie przedstawionego w książce „Życie surowo wzbronione”. Niestety ów pan Lichtenbaum nie dał autorowi szansy na przekazanie wyjaśnień, zaznaczył bowiem „Pozostaję pod zmienionym nazwiskiem, przeto proszę o zachowanie listu dla siebie”.

Znajoma, którą Antoni Marianowicz zapamiętał z warszawskiego getta, po wojnie zamieszkała we Francji. Kiedy dzwoniłem do niej z Paryża, tłumaczyła mi, ze ma wyrzuty sumienia, ale wiadomość o jej żydostwie zaszokowałaby sąsiadów, że woli już do końca życia trwać w swoim powojennym wcieleniu. […] Fakt lęku przed ujawnieniem swoich prawdziwych personaliów dowodzi tragicznej trwałości okupacyjnego syndromu, nie tylko w naszej, tak szeroko słynącej z antysemityzmu ojczyźnie ...

Antoni Marianowicz nie rozumiał tej postawy, wydawała mu się czymś niegodnym i niewłaściwym. Mówił o tym w wywiadzie pt. Strażnik niewygodnej pamięci  (Rzeczpospolita, 19-20 sierpnia 2000)

"Dlaczegóż to, na miłość boską, miałbym się wstydzić, że - będąc od urodzenia ewangelikiem - z pochodzenia jestem Żydem? (...) Zaparcie się swoich przodków byłoby dla mnie bezsensowną autoamputacją i degradacją. Jestem kimś, coś osiągnąłem, coś jestem wart. Mój ojciec eż był kimś, Miałbym się wyrzec się go, stać się anonimem?

[…]

Jestem człowiekiem w wieku …hm… aż nadto dojrzałym. I przez te trzy ćwierćwiecza było dość okazji aby mi ktoś nawymyślał od Żydów, ale nigdy mi się to nie zdarzyło. Wiem, przydarzało się to moim znajomym. Więc widocznie moja postawa budzi rodzaj uznania. Że oto jest facet, który nie wstydzi się tego, że pochodzi ze znakomitej rodziny (tu przesadzam, ale robię to dla wyolbrzymienia absurdu).

W „Dzienniku roku przestępnego 1996” Antoni Marianowicz notował z jakim odbiorem spotykała się książka „Życie surowo wzbronione” – wielu czytelników ją chwaliło, wielu polemizowało. W "Dzienniku" kontynuował także wątki rozpoczęte w „Życiu surowo wzbronionym” i wyładował swoją złość, którą wzbudzały w nim osoby określane przez niego terminem „transwestyci”, czyli ludzie, którzy zapierają się swego pochodzenia, choć i tak każdy wie kim są. Jeden z nich dowiedziawszy się o podróży Marianowicza do Paryża, poprosił o przekazanie jego synowi, przebywającemu tam na stypendium naukowym, jakichś bardzo ważnych  dokumentów. Umówiliśmy się nazajutrz w kawiarni, dokąd przyjechałem redakcyjnym samochodem „Szpilek”, z nieocenionym Marianem W. przy kierownicy. Mój znajomy wręczył mi kopertę dla syna z takim oto komentarzem: „On zgłosi się po to do hotelu. Tylko proszę cię – nie wspominaj ani słowem o moim żydowskim pochodzeniu. Jestem całkowicie zakonspirowany i o tej sprawie nikt nie wie, nawet moja żona. Błagam cię – nie wygadaj się!” . Zapewniłem go, że o wygadaniu się nie ma mowy. Nie jestem gadułą i potrafię dochować tajemnicy. Mój znajomy odprowadził mnie do samochodu. Kiedy wsiadłem, zawołał jeszcze:, „tylko pamiętaj co mi obiecałeś!”. Pan Marian zmierzył go wzrokiem i kiedy ruszyliśmy od niechcenia zapytał: „Ten pan to Żydek, panie redaktorze?”

Inny przypadek takiej „głębokiej konspiracji”, wywołujący negatywne reakcje Antoniego Marianowicza, to osobnicy dorabiający sobie sarmacką genealogię: M. jest dzisiaj starcem blisko dziewięćdziesięcioletnim, po wylewach. Stworzył mit swojej biografii,  w który sam święcie uwierzył. Jest więc Sarmatą, bratankiem sławnego artysty, szlagonem i zawodowym rębajłą. Dyskontuje fakt, że nie należał do partii, bo jego pracodawcom było bardziej na rękę, żeby występował w roli bezpartyjnego. Po zmianie ustroju podkreśla to przy każdej okazji, kreując się na niezależnego patriotę (jeden z wywiadów z nim, zatytułowany był: „Kocham ją, psiakrew!”, przy czym ona, to Polska). Szczyty komizmu osiągnął, opowiadając o wojskowej atmosferze swego domu rodzinnego. Na ścianach – wspomina stary wiarus – wisiały różne „parabella” i karabele…. Mój Boże, jego poczciwi żydowscy rodzice zwariowaliby ze strachu, że spłodzili takiego zabijakę, a tatuś nie wszedłby chyba do pokoju, gdzie znajdowała się broń, bojąc się, ze gotowa wystrzelić sama z siebie (łóżko się strzela z poszczelą, karabin się szczela z prochem”, jak mawiał Pikuś Urstein).

Dlaczego wybuchnąłem nagle z taką niechęcią wobec stareńkiego, z lekka zidiociałego faceta, który dawniej był nawet dość zabawny towarzysko? Doprawdy nie wiem, ale to fakt, że szlag mnie trafia na widok groteskowo „odrabiających” swoje pochodzenie różnych żałosnych przebierańców i transwestytów, których siłę stanowi to, że są zbyt starzy, ażeby pamiętano kim ongiś n i e byli.

W październiku 1996 roku zmarł Marian Naszkowski, znany autorowi z czasów pracy w dyplomacji (w latach 1946 -1948 Naszkowski był szefem misji wojskowej w Paryżu i Brukseli), uważany za jedną z groźnych postaci PRL-u. Wiadomość o jego śmierci wywołała u Marianowicza refleksję:

A propos Naszkowskiego kojarzy mi się on z odwiecznym polskim dylematem, kto Żyd, a kto nie Żyd. Otóż ów wielki człowiek był podobno (choć trudno w to uwierzyć) autentycznym „aryjczykiem”. To samo mówiono o naszym ambasadorze w Paryżu, straszliwym Skrzeszewskim, który wyglądał jeszcze bardziej semicko. Mieliśmy więc pecha: jeżeli już na jednej ważnej placówce zdarzyło się dwóch gojów, to wyglądali gorzej od najrodowitszych Izraelitów. A partyjna funkcjonariuszką, odpowiedzialną za nosy i resztę, była towarzyszka Zofia, małżonka Gomułki. To jej musieli kandydaci na dyplomatów prezentować się z profilu i en face – i ona, postać rodem ze „Stūrmera”, decydowała, czy, jak na polskich dyplomatów, nie nazbyt semickie z nich typy.

We wspomnianym już wywiadzie „Strażnik niewygodnej pamięci” Antoni Marianowicz odniósł się także do postawy zajmowanej przez niektórych Żydów wobec Holocaustu, określanej jako „żydostwo zawodowe”:

[…] Żyd zawodowy jest to postawa, której nie znoszę. Rozumiem, że ktoś musi dbać, żeby narodom nie wydawało się, że gdy zasłonią oczy - to holocaustu nigdy nie było ani ich odpowiedzialności. Ale wcale niemała grupa Żydów na całym świecie, głównie w USA - doskonale dziś prosperuje na wygrywaniu poczucia winy narodów europejskich za to, że holocaust był możliwy z ich przyzwoleniem albo po prostu obojętnością. Nie cierpię tego. Nie cierpię ludzi-kamieniczników (rozumiem to jako typ mentalności, a nie stanu posiadania). Ci ludzie udają, że nie było wojny, przesuwania granic, milionów repatriantów wyzuwanych ze swego mienia, wyrzucanych ze swych ojczyzn. Nie było apokalipsy. Nic. Obchodzi ich tylko własność. Chcą dzisiaj robić jakieś eksmisje z kamienicy, bo była ich? A niech Bóg broni! Myśmy w getcie marzyli o wujku Roosevelcie jako naszym zbawcy. Że przyjdzie z całą swoją amerykańską potęgą i na rękach nas wyniesie z tego piekła. Nam się wtedy wydawało, że te wszystkie Morgentauy, Baruchy i Frankfurtery nas uratują, zrobią coś. A oni wszyscy się na nas wypięli. Nie kiwnęli palcem! Im było niewygodnie o nas słyszeć. Zygielbojm nikogo nie obchodził, raporty Karskiego nikomu nie były potrzebne. Za to pięćdziesiąt lat po wojnie okazało się, że ci sami ludzie, albo ich następcy, chętnie wezmą finansowe zadośćuczynienie za swoich - wtedy zdradziecko opuszczonych - rodaków". 

Na zakończenie refleksja Antoniego Marianowicza o antysemityzmie:

Ja wcale nie uważam antysemityzmu za jedyny i największy koszmar współczesności. Absolutnie nie postrzegam każdego człowieka i każdego zjawiska w kontekście” i „w związku”. Żydostwo nie porządkuje mi sposobu myślenia, nie używam „pochodzenia” jako metody testowania reszty ludzkości. Człowiek albo jest w porządku albo jest świnią i pochodzenie nie ma tu nic do rzeczy.

 

***

Przy pisaniu notki autorka korzystała z publikacji:

1.       Antoni Marianowicz, Życie surowo wzbronione, Czytelnik, Warszawa, 1995

2.       Antoni Marianowicz, Antoni Bojańczyk, Sądy wolności, Palestra, nr 5-6(461-462), 1996 r., s. 93-97

3.       Antoni Marianowicz, Polska, Żydzi i cykliści. Dziennik roku przestępnego 1996, Iskry, Warszawa 1999

4.       Strażnik niewygodnej pamięci. Wywiad z Antonim Marianowiczem, Rzeczpospolita, 19-20 sierpnia 2000)

5.       http://www.marianowicz.pl/index.html

 

wiesława
O mnie wiesława

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura