Jędrzej Napiecek Jędrzej Napiecek
4481
BLOG

COVID-19: MIĘDZY PANIKĄ A WYPARCIEM

Jędrzej Napiecek Jędrzej Napiecek Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 93

wyznanie jednego z panikarzy

Nazywają nas panikarzami.

To my wykupujemy z drogerii środki dezynfekujące na bazie alkoholu, papier toaletowy i makaron z marketów, bądź maseczki z filtrem FFP3 po 10-krotnie zawyżonych cenach na Allegro. I jeszcze się cieszymy, że zdążyliśmy przed 30-krotną podwyżką. W kuchennych szafkach trzymamy zapasy konserw na 2 miesiące. Zawieszamy kontakty międzyludzkie, pracę wykonujemy zdalnie, ze środków publicznej komunikacji nie korzystamy. Nasze umysły już funkcjonują w rzeczywistości postapokaliptycznej.

- Niech już się zacznie na serio – w grupowej konwersacji dostaję wiadomość od Maurycego (lat 29, okaz zdrowia, ostatnio rozważał zakup rowerku stacjonarnego, by zastąpić czymś siłownię w wypadku kwarantanny) – bo inaczej na cholerę trąbię o zagrożeniu od połowy stycznia? Oglądam te wszystkie wywiady z WHO i słucham podcastów lekarzy? W biurze już nikt nie chce ze mną gadać, bo wszystkim psuje humor wizjami katastrofy. Upominają, żebym w masce nie chodził, bo straszę klientów.

- Mam nadzieję, że zaraz przyspieszy – odpisuje Maciek (lat 31, w grupie podwyższonego ryzyka, w dobrowolnej kwarantannie „na wszelki wypadek” od początku lutego). – I to teraz, już, zanim skończy mi się urlop. Żeby ludzie zrozumieli, że to poważne. Siedzę w domu od miesiąca i nawet wróciłbym do biura. Jednak wolę nie ryzykować. Chociaż nie chcę też stracić pracy.

Odrywam wzrok od ekranu Messengera. Spoglądam przez okno – Warszawa, marzec 2020. Na ulicy ruch jak zwykle. Normalny dzień, środek tygodnia. Ludzi w maskach brak. A my z przyjaciółmi od kilku tygodni kontaktujemy się głównie przez internet. Z domów wychodzimy tylko z konieczności. Żyjemy w paranoi i strachu przed epidemią.

Spotykamy się z drwiną, złością i pobłażaniem. Bo nie wierzymy, że „jakoś to będzie”. Nie ufamy rządowym zapewnieniom, że sytuacja jest pod kontrolą. Czytamy badania, samodzielnie analizujemy statystyki i śledzimy trendy na wykresach. Operujemy na faktach. I zadajemy pytania, na które odpowiedzi nie są przyjemne.

Koronawirus SARS-CoV-2 to podstępna kreatura. Wedle aktualnych danych około 80-85% zarażonych przechodzi jedynie łagodne objawy. Gorączka, kaszel. Normalna grypa, ewentualnie zapalenie płuc. Szanse są więc wysokie, że nic nam nie będzie. To dobrze z punktu widzenia jednostki. Źle z perspektywy społeczeństwa. Wysoki odsetek wyleczeń generuje nonszalancję. Dlaczego mam rezygnować z osobistej wygody? Zamienić lunche w okolicznej knajpce na gotowanie w domu? Anulować jedyny w roku wyjazd urlopowy? Dlatego nie zmieniamy nawyków, ewentualnie częściej myjemy ręce, a osoby postulujące radykalne ograniczenia swobód obywatelskich na okres tymczasowy, nazywa się panikarzami.

Europie, szczególnie zachodniej, wyrastającej z liberalno-kosmopolitycznych idei, szczególnie trudno zmienić imperatyw myślenia. Przetrwaliśmy kryzys migracyjny i depresję ekonomiczną w 2008 roku. Rosja nas nie zaanektowała po przejęciu Krymu, a do ataków terrorystycznych się przyzwyczailiśmy. Mimo liberalnego larum o wzrastających tendencjach nacjonalistycznych, wolność słowa wciąż ma się dobrze i z każdej opresji wychodzi obronną ręką. Nasz życiowy komfort, mimo licznych perturbacji ekonomiczno-politycznych, pozostał niezmienny. To dlaczego teraz miałoby być inaczej? Za sprawą jakieś malutkiego, nowego wirusika?

- Przecież to tylko odmiana grypy – czytam na internetowych forach koronny argument wśród covidowych denialistów. – Na grypę też mogę umrzeć, to dlaczego mam się teraz przejmować?

Podstępność COVID-19 polega na wręcz perfekcyjnym zaadaptowaniu do naszej cywilizacji pod względem kulturowym. Przede wszystkim: stosunkowo niska śmiertelność. Około 3% zgonów, i to szczególnie wśród seniorów oraz osób schorowanych, nie przeraża. Ponadto zainfekowany koronawirusem SARS-CoV-2 zaraża jeszcze przed wystąpieniem objawów. A okres inkubacji wirusa, w skrajnych przypadkach, może wynosić nawet trzy tygodnie. Słowem: piekielnie trudno wykryć to cholerstwo, szczególnie w początkowej fazie epidemii. W dodatku wirus, gdy już się rozhula, zabija niepozornie. Media nie obiegają fotografie spektakularnych krwotoków jak na przykład przy epidemii eboli. Trudno bać się zapalenia płuc z ewentualnymi powikłaniami. Dlatego lekceważymy zagrożenie. A nonszalancja, w połączeniu z bardzo wysokim współczynnikiem zarażalności, to młyn na wodę nowego wirusa. Liczba zainfekowanych rośnie według wzrostu wykładniczego, a liczba chorych w krajach, które nie zastosowały drakońskich metod walki, podwaja się średnio co 4 dni. Przy takim tempie transmisyjności COVID-19 może zarazić nawet 40-70% populacji w ciągu najbliższego roku.

- Skoro wszyscy zachorujemy – słyszę w odpowiedzi – to dlaczego mam się tym przejmować?

Prawdziwym problemem nie jest 3% śmiertelności, lecz szacowana na około 15% liczba przypadków ciężkich i krytycznych, wymagających hospitalizacji. Przy kilku, nawet kilkunastu tysiącach chorych, krajowy system służby zdrowia powinien sobie poradzić. Jeśli jednak wirus zarazi miliony, szpitale ulegną przeciążeniu i nie zapewnią odpowiedniej opieki wszystkim potrzebującym. Wówczas śmiertelność może znacznie wzrosnąć, nawet do liczby dwucyfrowej. A 10% z połowy populacji świata, to już ilość zgonów idąca w setki milionów. Nie wspominając o niedoborach wśród personelu medycznego – przemęczeni lekarze sami zaczną chorować i umierać (wirus zbiera szczególnie krwawe żniwa u osób przepracowanych i osłabionych), a chorych na inne dolegliwości nie będzie miał kto leczyć. Cały system opieki zdrowotnej może się załamać.

- Skoro tak trudno to powstrzymać, po co dodatkowo nakręcać panikę? Trzeba pogodzić się z faktem, że walka jest stracona.

Owszem, możemy przeciwdziałać. Wymaga to jednak radykalnych metod. Kwarantanna znacznej części społeczeństwa. Praca zdalna. Ograniczenie kontaktów międzyludzkich do najważniejszych potrzeb, czyli zakupów spożywczo-sanitarnych, bądź wizyt lekarskich. Czasowe zamknięcie szkół, urzędów i zakładów pracy. Maksymalne przeniesienie aktywności ludzkiej do sfery online. Działania te należy podjąć właśnie teraz, by zdusić rozwój epidemii w zarodku.

W odpowiedzi słyszę, że jestem paranoikiem. Hipochondrykiem. Panikarzem. Nakręcam spiralę lęku. A postulowane przeze mnie metody działań doprowadzą do gospodarczego kolapsu, którego konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze od jakiejś epidemii. Już teraz liczba pasażerów autokarów w Polsce zmalała o 97%, a branża przewozowa w ciągu zaledwie kilku tygodni stanęła na skraju bankructwa. Tysiące ludzi mogą stracić jedyne źródło dochodu.

- Preferujesz masowe bezrobocie nad epidemię?

Oczywiście, nie można dopuścić do ekonomicznego krachu. Dlatego walka z COVID-19 wymaga bardzo skomplikowanego balansu pomiędzy trzema, współzależnymi czynnikami.

Po pierwsze: minimalizacja liczby zainfekowanych. Gdy społeczeństwo będzie nudzić się w izolacji, wirus przestanie się rozprzestrzeniać. Jednak przymusowe kwarantanny oraz tymczasowe zamykanie zakładów pracy sparaliżują gospodarkę.

Po drugie: gospodarka nie może całkowicie ustać. Przede wszystkim ktoś musi przecież produkować produkty spożywcze i leki. Jednak funkcjonowanie fabryk doprowadzi przecież do wzrostu liczby zainfekowanych.

Dlatego tak ważny jest punkt trzeci: nie przeciążanie szpitali. Zbyt wielka liczba pacjentów sparaliżuje system opieki zdrowotnej, przez co masowo wzrośnie śmiertelność, co w dłuższej perspektywie również przełoży się na załamanie gospodarcze.

Umiejętny balans pomiędzy tymi trzema czynnikami pozwoli zminimalizować straty ludzkie w oczekiwaniu na wynalezienie szczepionki. Aby ta strategia miała jednak jakąkolwiek szansę na sukces, wymaga zbiorowej mobilizacji całego społeczeństwa. A kto zgodzi się na dobrowolne zamknięcie w domu na kilka tygodni, jeśli nie wręcz miesięcy? Gdy za oknem właśnie zaczyna się wiosna?

Przykład takich państwa jak Włochy bądź Iran uzmysławia, jakie są potencjalne konsekwencje nonszalanckiego podejścia do nowego koronawirusa. 21 lutego na Półwyspie Apenińskim rejestrowano zaledwie 3 chorych. 18 dni później liczba zainfekowanych przekracza 10.000, a cały kraj jest objęty kwarantanną. Dziennie w szpitalach umiera ponad 100 osób – tyle co na grypę w Polsce w ciągu roku. Brakuje wolnych łóżek, a lekarze codziennie muszą podejmować decyzje, kogo leczyć, a komu odmówić ratunku. Równolegle dumny kraj Persów bagatelizował zagrożenie epidemią na ich terytorium. Dziś około 10% tamtejszych parlamentarzystów jest chora, a z więzień w ciągu jednego dnia zwolniono 54.000 kryminalistów w obawie przed rozprzestrzenianiem się wirusa w ośrodkach zamkniętych.

 - Ale przecież na początku liczba infekcji w Chinach też rosła szybko. A teraz liczba zarażonych tam spada. Może to tylko sezonowe zagrożenie?

Rzeczywiście w samych Chinach dzienna liczba infekcji, według oficjalnych danych, maleje. Jednak Pekin wprowadził drakońskie metody walki: od 23 stycznia w kwarantannie zamknięto już setki milionów obywateli, do śledzenia postępów epidemii wykorzystuje się technologię BigData i sztuczną inteligencję, która oblicza ryzyko infekcji każdego obywatela, a najbardziej podejrzanym jednostkom niezapowiedziane wizyty składają służby bezpieczeństwa, by poddać ich przymusowym testom i kwarantannie. Drony patrolują przestrzeń publiczną i upominają osoby, które nie stosują się do rządowych nakazów. Państwo policyjne w pełni. W wydaniu cyberpunkowym.

Czy jesteśmy w Europie gotowi zaakceptować równie radykalne obostrzenia? Czy tak inwazyjna interwencja w codzienność obywateli jest w ogóle do pomyślenia w systemie wolnorynkowym? Chińczycy od zawsze myśleli w kategoriach długoterminowych zysków i strat. Gdzie Rzymianie budowali sieć dróg pozwalających na szybszy przerzut wojsk, co wpływało na agresywną ekspansję terytorialną imperium, tam Chińczycy inwestowali nadwyżki budżetowe w budowę gigantycznego muru. Rzym upadł, a Chiny nadal mają się dobrze. Teraz również potrafią poświęcić teraźniejszą wygodę i komfort dla długofalowego bezpieczeństwa. Tymczasem zachodni kapitalizm przyzwyczaił nas do życia w rzeczywistości krótkoterminowych zysków. Uprawiamy spektakularne sprinty, podczas gdy Chińczycy to maratończycy. Dlatego dziś, jeśli już coś nas zabije, to nie chwilowy zastój gospodarczy i bezrobocie, lecz brak cierpliwości i nonszalancja.


mój debiut prozatorski: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/krol-ktory-uciekl-jedrzej-napiecek-768 nieoficjalny fanpage: https://www.facebook.com/jssnapiecek/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo